Andrzej K. Koźmiński
Należę do odchodzącego już, bodaj ostatniego, pokolenia pracowników nauki, którzy kolejne stopnie naukowe i pozycje w zawodzie zdobywali w naukowych szkołach.
Szkoły naukowe to były środowiska funkcjonujące w ramach katedry czy instytutu, niekiedy wydziału uczelni, obejmujące liczne grono współpracowników, zwolenników skupionych wokół wyraźnie określonej, wiodącej koncepcji czy teorii wyróżniającej określony zespół naukowy od innych. Osobą wiodącą, jak byśmy dziś powiedzieli, przywódcą i zarazem symbolem szkoły, był twórca owej oryginalnej koncepcji – mistrz; i niekiedy ktoś z jego najbliższych współpracowników. Przykładem może być chociażby szkoła prakseologiczna nauki organizacji i zarządzania z profesorami Tadeuszem Kotarbińskim i Janem Zieleniewskim jako mistrzami czy szkoła rachunku bezpośredniego w ekonomii, zwana od nazwiska mistrza, profesora Aleksego Wakara, „szkołą wakarowską”.
Było to zastosowanie na polskim gruncie wzorców europejskich, takich jak np. francuska szkoła Durkheima, określana mianem socjologizmu, czy niemiecki idealizm filozoficzny szkoły marburskiej Cohena i Natorpa. Posługuję się przykładami ze znanego mi obszaru nauk społecznych i ekonomicznych, ale ten sam wzorzec można znaleźć w naukach ścisłych, np. szkoła matematyczna profesora Hugo Steinhausa ze Lwowa i Wrocławia czy Instytut Radiologiczny małżonków Curie.
Mistrzowie tworzyli swoje szkoły na podstawie własnych rozpoznawalnych w środowisku osiągnięć i wynikającego stąd autorytetu osobistego i naukowego. Ten drugi miał zasadnicze znaczenie. Nikt poważny nie kwestionuje dziś dorobku Martina Heideggera z powodu legitymacji NSDAP czy Oskara Langego z powodu jego udziału w elicie PZPR. Wokół mistrzów, którzy na ogół spełniali kryteria ludzi dobrze wychowanych, i którym przyznawano prawo do błędów, z własnej nieprzymuszonej woli gromadzili się uczniowie, nawet pomimo zastrzeżeń do pozamerytorycznych postaw mistrza.
Uczniowie rekrutowali się spośród młodych adeptów nauki płci obojga, na osobiste zaproszenie mistrza, na podstawie obserwacji w okresie studiów. To było wielkie wyróżnienie w środowisku młodych adeptów nauki. Siła marki mistrza poprawiała pozycję ucznia już na początku kariery. A ścieżka tej kariery była długa i wymagająca. Najpierw drobne przyczynki (np. studia przypadków), a potem rozprawa doktorska. Prace te dojrzewały w toku debaty w zespole według wskazań mistrza i ostatecznie za jego akceptacją. Nazwisko mistrza było najważniejszą gwarancją jakości prac jego uczniów.
Proces kształtowania bardzo nielicznych, elitarnych populacji uczonych wymagał długiego terminowania u mistrza. Miał on szereg wad, a przede wszystkim nadmierne uzależnienie losów młodych badaczy od subiektywnej oceny, sympatii i antypatii mistrza. Znane są przypadki dyskryminacji, faworytyzmu, nepotyzmu i mobbingu. Wiadomo na przykład, że katedrę po Durkheimie odziedziczył jego zięć, wybitny zresztą antropolog, Henri Mauss. Była w tym jednak jakaś „magia”. Mimo najbardziej dramatycznych doświadczeń żydowska antynazistka Hannah Arendt nie wyparła się swego mistrza Martina Heideggera, a na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu w Chicago pokazywano mi na początku lat 70. dwudziestego wieku pieczołowicie zachowany gabinet Oskara Langego. To właśnie w szkołach naukowych, według Roberta Mertona, na ramionach mistrzów, wyrośli przyszli giganci nauki, dzisiejsi badacze. Zaryzykowałbym jednak twierdzenie, że w trzecim pokoleniu uczniów coraz trudniej o takich gigantów.
Zaletą świata szkół naukowych była jego różnorodność, odrębności i związane z nimi debaty i spory naukowe dotyczące spraw zasadniczych. Przypomnijmy sobie chociażby okres międzywojenny, kiedy szkoła ekonomii marginalnej ścierała się bezpośrednio z neoklasyczną i keynesowską. Był to okres wielkich debat naukowych o fundamentalnym znaczeniu dla polityki i społeczeństwa, jak chociażby sporu Hayeka i Misesa z Langem i Lernerem o rachunek ekonomiczny w socjalizmie.
Szkoły naukowe toczyły debaty i spory, nie ograniczając ich do opłotków dyscyplin. Tym samym nadawały im trwały i ponadczasowy wymiar, sięgały do fundamentalnych paradygmatów, takich jak np. racjonalność czy możliwość optymalizacji decyzji. Młodzi adepci i adeptki nauki wyrastali w atmosferze tych wielkich sporów, próbowali w nich swoich sił w przekonaniu, że mogą wnieść do nauki coś naprawdę nowego, zdobywali pierwsze laury, awansowali w wyniku udziału w debacie naukowej.
Szkoły naukowe personalizowały odpowiedzialność za jakość prac naukowych publikowanych i prezentowanych w procesach awansowych, przyznawania nagród itp. Było powszechnie wiadomo, że za tekstami publikowanymi w „Annales Sociologiques” stoi Emil Durkheim, a za tymi, które ukazywały się w „Prakseologii” w pierwszych latach jej istnienia Tadeusz Kotarbiński i/lub Jan Zieleniewski. I tak było w rzeczywistości – oni tę odpowiedzialność rzeczywiście przyjmowali, osobiście dyskutując z autorami.
W krajach socjalistycznych szkoły naukowe wytępiono, bo rolę mistrzów odgórnie przypisywano klasykom marksizmu i przywódcom partii. Paradoksalnie w krajach liberalnej demokracji skutek był podobny: godne uznania i publikacji stało się tylko to, co mieściło się w „głównym nurcie”, co wynikało z ocen innych uznanych badaczy (peers) i pochodziło od autorów o „uznanych kwalifikacjach”. Niczego nowatorskiego albo chociaż ciekawego nie znajdziemy już w academic journals. Żadni lokalni mistrzowie nie są potrzebni. Urzędnicy, którzy dzielą pieniądze i rozdają zaszczyty, nie znoszą żadnych wyjątkowych osiągnięć i żadnych oryginałów, dziwaków czy indywidualistów, żadnego przekraczania granic dyscypliny, do której jest się „przypisanym”. W takim środowisku badacze sami stają się urzędnikami pracowicie zbierającymi punkty do z góry określonych przegródek. Oczywiście nikt nie ośmieli się dzisiaj zapytać, czy Vilfredo Pareto był ekonomistą czy socjologiem, a Douglas North ekonomistą czy historykiem, ale setki tysięcy mniej sławnych badaczy zostało na zawsze sztucznie przykutych do określonych dyscyplin i specjalizacji naukowych.
Na szczęście obecne formy organizacji nauki i awansu naukowego budzą coraz więcej zastrzeżeń i dlatego na całym świecie toczy się poważna debata nad nowymi formami organizacji i zasadami oceny prac naukowych.
Dziś za decyzją przyjmującą jakiś tekst do druku lub odrzucającą go stoi „sąd kapturowy” anonimowych recenzentów, których tożsamość jest ściśle strzeżoną tajemnicą. W swoich opiniach recenzenci nie tylko proponują decyzje o publikacji lub nie, ale przekazują różnego rodzaju sugestie i rady, których uwzględnienie prowadzi do zatarcia lub nawet zaprzeczenia oryginalnej tezy autora, upodabniając ją do poglądów recenzentów. A to są niestety propozycje nie do odrzucenia. Po tej pierwszej turze recenzji przychodzi bowiem następna, w której sprawdza się, czy tekst został rzeczywiście poprawiony i po kilku latach (nawet 3-5) ukazuje się jakaś karykatura pierwotnie złożonego manuskryptu, za to obrośnięta cytatami i odniesieniami do prac kolegów recenzentów.
Taka publikacja przynosi jednak swoim autorom i ich macierzystym instytucjom poważne korzyści, które gwarantują sukces w tej grze. W najwyżej notowanych czasopismach naukowych acceptance rate wynosi kilka procent, w innych nieco wyżej. Niemal ze stuprocentową pewnością wiadomo jednak, że nie może się tam ukazać żadna oryginalna koncepcja nie akceptowana przez środowisko naukowe w obecnym stanie wiedzy. Na podobnych zasadach ujętych w formalne regulaminy i zasady punktowania awansują młodzi uczeni i uczone, rozdzielane są granty badawcze oraz rozwojowe dla instytucji i zespołów badawczych, dokonuje się „dystrybucja prestiżu” i wybierane są władze instytucji naukowych. Odbywa się to wszystko w oddzielonych od siebie „silosach”, odrębnych rzekomo dyscyplin naukowych, jak np.: ekonomia, socjologia, antropologia, zarządzanie itp. Nowe silosy budowane są na sztucznie wyodrębnianych, coraz węższych działeczkach specjalizacji. Te specjalizacje przeważnie nie mają sensu, ale przynoszą konkretne profity tym, którzy je kontrolują, i to w skali globalnej, bo nauka jest tylko globalna.
Powstał system, który premiuje rozwijanie już uznanych koncepcji i metodologiczną poprawność. Jak każdy system, tak i ten ma swoich pogromców, którzy skutecznie go oszukują, w myśl zasady beat the system. Chodzi o sposoby zapewniania swoistym „spółdzielcom” uprzywilejowanego dostępu do publikacji, prestiżu i pieniędzy. Spółdzielnie wzajemnych cytowań i pochlebnych recenzji zastępują szkoły naukowe. Powstają one i rozwijają się wokół silnych marek wysoko notowanych uczelni, towarzystw naukowych, wydawnictw, konferencji i czasopism, a także wąsko profilowanych, modnych tematów i metod badawczych. Na tym gruncie lęgną się także twory czysto pasożytnicze, jak predatory journals publikujące za pieniądze i sztucznie pompujące cytowalność właśnie za pośrednictwem „spółdzielni”.
Dziś trudno wyobrazić sobie renesans szkół naukowych. We współczesnych środowiskach naukowych trudno byłoby znaleźć chętnych do poddania się takim rygorom. Zresztą nie zaspokoiłoby to popytu na naukę w jej dzisiejszej strukturze.
Produkty naukowe wytwarzane w systemie peer review i w wąskich dyscyplinarnych szufladkach w żadnej mierze nie są w stanie zaspokoić popytu na wiedzę ze strony tak różnych podmiotów jak: państwa i ich związki, przedsiębiorstwa, branże, a nawet gospodarstwa domowe, które rozwiązują konkretne problemy i dokonują egzystencjalnych niekiedy wyborów. Czysta ekonomia czy czysta socjologia są bezużyteczne dla decydentów, którzy muszą uwzględniać całość uwarunkowań swoich wyborów, włączając w to między innymi czynniki: technologiczne, przyrodnicze, prawne, logistyczne, historyczne, a przede wszystkim polityczne.
Odpowiedzi na tak postawione pytania nie znajdziemy w żadnym wysoko punktowanym czasopiśmie naukowym. Potrzebna jest wiedza interdyscyplinarna, a nie uporządkowana według wymyślonych przez urzędników biurokratycznych kryteriów, jak np.: „skala makro to ekonomia, a mikro to zarządzanie”. Wiedza dyscyplinarna potrzebna jest jedynie do kształcenia początkujących badaczy w zakresie rzemiosła naukowego. Także studenci na uczelniach, którzy nie aspirują do karier naukowych, tracą zainteresowanie wiedzą podawaną tradycyjnie „na talerzach dyscyplin”.
Popyt na rzetelną naukę zaspokajają natomiast różnego rodzaju think tanki, zespoły doradcze, instytuty branżowe, firmy konsultingowe, biura i kancelarie ekspertów. Zatrudniają one przedstawicieli różnych dyscyplin, którzy pracują wspólnie nad rozwiązaniem konkretnego problemu dla konkretnego klienta lub grupy klientów. Przykładem może być chociażby słynna Rand Corporation, pracująca na potrzeby Departamentu Obrony USA, Brookings Institutution czy w Polsce – publiczny Polski Instytut Ekonomiczny. Tworzą je przedsiębiorcy intelektualni zdolni do prawidłowego formułowania rzeczywistych problemów i skutecznego kierowania interdyscyplinarnymi zespołami badaczy i ekspertów proponujących kompleksowe rozwiązania. Być może to oni będą mistrzami przyszłości.
Na łamach „Forum Akademickiego” (nr 3/2014) opublikowaliśmy cztery artykuły będące zapisem debaty na temat szkół naukowych, jaką przeprowadzono w środowisku filozofów i etnolingwistów z UMCS w związku z kontrowersjami wokół pojęcia „lubelskiej szkoły etnolingwistyki”. Ich autorami są: Stefan Symotiuk, Zbysław Muszyński, Paweł Bytniewski i Jadwiga Mizińska. Teksty te są dostępne na portalu forumakademickie.pl w zakładce „Miesięcznik”.
Wróć