Rozmowa z dr. Maciejem Świerkockim, laureatem konkursu o Nagrodę im. Pierwszego Rektora Uniwersytetu Łódzkiego Prof. Tadeusza Kotarbińskiego
Pamięta pan swój pierwszy kontakt z Ulissesem?
To były święta Bożego Narodzenia w okresie stanu wojennego. Mieliśmy dużo czasu, który można było spędzić, oddając się różnym zajęciom. Wtedy właśnie przeczytałem Ulissesa w całości, oczywiście po polsku. Później wróciłem do niego już na zajęciach z literatury na trzecim czy czwartym roku, a potem nastąpił długi rozbrat z powieścią.
Czy początkowi towarzyszyły jakieś szczególne emocje?
Czytałem polski przekład z nastawieniem bardzo entuzjastycznym, ponieważ ten zrobiony przez Macieja Słomczyńskiego uchodził za kongenialny. Jednak im dłużej trwała moja lektura, tym bardziej stawałem się sceptyczny. Chociaż nie kolacjonowałem go dokładnie, to było po prostu wrażenie, które narastało w miarę przedzierania się przez tekst. Z pewnością doceniałem jednak, że ten przekład w ogóle został zrobiony. To była monumentalna praca, której towarzyszyła benedyktyńska cierpliwość ze strony tłumacza. Wtedy myślałem, że będzie musiało upłynąć sporo czasu, zanim ktoś ponownie podejmie się takiego zadania. W najśmielszych snach natomiast nie przypuszczałem, że sam kiedyś usiądę do Ulissesa.
Musiał pan w jakimś sensie dojrzeć?
Myślę, że tak, choć nie wiem, czy każdy, kto podejmował albo podejmuje się podobnego zadania, podzieliłby moje zdanie w tej kwestii. Ja na pewno dojrzewałem zarówno psychicznie, jak też intelektualnie. To był bardzo długi, męczący i bolesny proces, ale konieczny, bo chciałem mieć pewność, że jestem dobrze przygotowany do pracy. Potrzebowałem utwierdzenia, że podołam trudnościom, których Ulisses jest pełen. Nie wydaje mi się, żeby wszyscy tłumacze w ten sposób do tego podchodzili. Czasami górę biorą u nas emocje albo hurraoptymizm. Nie chcę tego nazywać niefrasobliwością, ale raczej chęcią natychmiastowego zmierzenia się z trudnym wyzwaniem. Tacy śmiałkowie przekładu przypominają mi miłośników gór, którzy zamiast się najpierw zaaklimatyzować, prosto z pociągu idą zdobywać szczyt i często go nie osiągają, przegrywając walkę z naturą.
Mówiąc o sztuce przekładu Macieja Słomczyńskiego, użył pan sformułowania benedyktyńska cierpliwość. Czy w pana przypadku to też była nieodłączna towarzyszka codziennego trudu?
Tak, i sprawiało mi to spory dyskomfort, bo z natury jestem raczej niecierpliwy. To praca nauczyła mnie cierpliwości. Przypadek Ulissesa jest w tym kontekście bardzo znamienny. Długo czekałem na pierwsze kliknięcie czy uderzenie w klawisz komputera, nie mówiąc już o potencjalnym procesie twórczym.
A nie bał się pan porównań z poprzednikiem?
Oczywiście miałem tremę, ale ona zawsze towarzyszy sytuacjom, kiedy konfrontujemy się z szeroką publicznością, pojedynczym odbiorcą czy krytyką. Natomiast ja nigdy nie zamierzałem konkurować czy mierzyć się z kimkolwiek, a z Maciejem Słomczyńskim w szczególności. Wiem, że nie wszyscy w to wierzą. Może bierze się to z powielanego sformułowania Stanisława Barańczaka, który często podkreślał, że ambicja jest motorem tłumaczy, szczególnie tych robiących coś na nowo, czyli na przykład po raz kolejny przekładających klasykę. Towarzyszy im przekonanie, że zrobią to lepiej niż wszyscy do tej pory. Ja natomiast uważam, że każdy przekład stanowi odrębne dzieło literackie i ma swoje osobne wartości. Oczywiście nie uwzględniam przypadków tłumaczeń obarczonych w każdym elemencie wadami, nieporadnych, fałszywych czy po prostu „drewnianych”. W Ulissesie przedstawiam własne odczytanie i interpretację utworu. Piszę go na swój sposób, bez pretensji do pojedynkowania się z poprzednikiem. A co więcej, nie staję do walki o palmę pierwszeństwa z nikim. Wiem, że taka postawa jest dość rzadka w uprawianej przez mnie profesji, ale w końcu translatoryka to nie są zawody sportowe.
Ale pewnie trudno uciec od różnych zapożyczeń i matryc językowych?
W przypadku Ulissesa korzystałem z całej gamy pomocy naukowych i literackich, które mogły mnie wesprzeć w pracy. Szukając kontaktu z językiem, przypominałem sobie twórczość polskich pisarzy, głównie takich mistrzów słowa jak Miron Białoszewski, Edward Stachura czy Julian Tuwim. Odwoływałem się do autorów tworzących w epoce, w której tworzył James Joyce. Przeglądałem prasę z tamtych lat. W tym wszystkim trzeba pamiętać, że mówimy o książce mającej osiemnaście rozdziałów, a każdy pisany jest właściwie innym stylem. Trzeba je więc naśladować, ale w taki sposób, by nie zostać posądzonym o wyłącznie odtwórcze działanie. To zresztą był jeden z zarzutów do dziś powtarzanych przez niechętnych Joyce’owi krytyków, że on właściwie nie mówi własnym głosem. Zupełnie się z tym nie zgadzam, ale nawet gdyby zostać przy tak sformułowanym argumencie, to też jest rodzaj mistrzostwa, niechby i cyrkowego, umieć sprawnie posługiwać się kilkunastoma różnymi zbiorami językowymi.
Tłumaczenie Ulissesa zajęło panu siedem lat, a pisanie Łodzi Ulissesa dwa. Po skończeniu pojawiła się pustka albo może nostalgia?
Porównałbym moją sytuację do sytuacji rodzica, który oczywiście kocha swoje dzieci i wychowuje je, jak umie, ale w końcu ma ich dosyć i chce, żeby się wyprowadziły z domu. Odczuwa ulgę, kiedy ich już nie ma, a z drugiej strony trochę za nimi tęskni. Duet Ulisses i Łódź Ulissesa to dla mnie właśnie dwoje dzieci. Jasne, że mam do nich różne pretensje i żale, ale jednocześnie spędziłem z nimi tak dużo czasu, że się przywiązałem. W końcu się rozstaliśmy, a ja posłałem je w świat z nadzieją, że jakoś sobie dadzą radę same. I chyba dały, bo już wyrosły na dojrzałe książki. Oczywiście, jak każdy rodzic, cały czas interesuję się ich losami.
Wraca pan czasem do jakichś fragmentów, myśląc, że można coś było zrobić lepiej?
Od momentu odebrania egzemplarzy autorskich zaglądam tam oczywiście, bo czasami muszę. Jeśli dojdzie do drugiego wydania za mojego życia, to z pewnością usiądę i przejrzę całość jeszcze raz, choć z niechęcią teraz o tym myślę. Drugie wydanie na pewno nie ukaże się wcześniej niż za jakieś osiem lat, a przez ten czas może się nazbierać sporo nowych ustaleń dotyczących istotnych dla tłumacza faktów językowych albo kulturowych. W takim przypadku trzeba je będzie zebrać, a następnie uwzględnić. To jest bardzo wyczerpujące, ale konieczne zadanie. Jeśli tylko wystarczy mi sił, spróbuję kolejną wersję poprawić, choć wyłącznie w zakresie tego, co uważam za słuszne, a nie tego, co za słuszne uważają moi konkurenci czy krytycy. W zawodzie tłumacza trzeba oczywiście słuchać wszystkich, ale postępować należy w zgodzie ze sobą, inaczej nie można mówić o samodzielności. Nawet najlepsze z pozoru rady, podpowiedzi albo sugestie z różnych powodów czasami nie dają się wykorzystać, zwłaszcza w przypadku książki tak złożonej, jaką jest Ulisses.
Czy sam pomysł napisania Łodzi Ulissesa był czymś spontanicznym, czy to był raczej pewien proces zainicjowany konkretnym zdarzeniem?
Idea rodziła się we mnie dość długo. Jako początek mógłbym wskazać pobyt w Kolegium Translatorskim w Niemczech i spotkanie z młodym tłumaczem, który powiedział mi o nowym szwedzkim przekładzie Ulissesa i o tym, że jego autor, Erik Andersson, napisał książkę będącą zapisem jego translatorskich doświadczeń z powieścią Joyce’a. Wówczas bardzo zainteresował mnie sam pomysł. Chodziłem więc z nim jakiś czas, zanim zacząłem pracować, i tak powstała Łódź Ulissesa.
Ona jest jakoś bliska szwedzkiej książce?
Na pewno nie, jeśli chodzi o objętość (śmiech). Moja bowiem liczy siedemset stron maszynopisu, chociaż początkowo nie sądziłem, że rozrośnie się do aż takich rozmiarów, a ta druga sto dwadzieścia w znacznie mniejszym formacie. Poza tym książka Erika jest mocno impresyjna, a ja od początku nie chciałem pisać na przykład o tym, co jadłem na obiad albo jakiej muzyki słuchałem. Nie chcę przy tym dyskredytować mojego szwedzkiego kolegi, bo w jego pracy są bardzo ciekawe przemyślenia dotyczące przekładu, jego konkretnych fragmentów czy tłumaczenia nazw własnych. Ale ogólnie rzecz biorąc, są to krótkie wpisy, a całość można by nazwać rodzajem osobistego notatnika. Ja natomiast postanowiłem odsunąć na dalszy plan własne refleksje i przeżycia związane z tłumaczeniem, chociaż oczywiście kilka prywatnych wspomnień w Łodzi Ulissesa się znalazło.
Czyli jednak trochę się pan odsłonił?
Starałem się zachowywać w tym wszystkim zdrowe proporcje. Jeśli już wybierałem się na jakieś wycieczki osobiste, to tylko po takich terenach, które wydawały mi się rzeczywiście ważne z punktu widzenia procesu twórczego. Dla mnie bowiem bardzo istotny w humanistyce, o czym często zapominamy, jest fakt, że za każdym dziełem zawsze stoi człowiek z całym swoim jestestwem. Jeżeli zbyt neopozytywistycznie czy ultrapozytywistycznie, powiedziałbym, po Comte’owsku, czyli niezwykle surowo, podchodzimy do pracy naukowej, tracimy chyba z oczu pewne wartości. Humanistyka z natury rzeczy jest niedowodliwa, obciążona pewnymi niedoskonałościami w sensie możliwości przewidywania przyszłości czy odkrywania praw natury. To jest po prostu inny typ rozumowania, który nie polega na uzyskaniu ostatecznej, pewnej i potwierdzonej empirycznie odpowiedzi, do czego dążą nauki ścisłe. One chcą nas przekonać, że jeżeli zrobimy A, to stanie się B. Jeśli chodzi o mnie, wolę humanistykę uprawianą na sposób filozoficzny, bardziej literacki niż „ścisły”, czyli bezskutecznie „matematyzowany”. Dlatego właśnie pozwoliłem sobie napisać Łódź Ulissesa w wybrany przez siebie sposób. Skupiłem się głównie na ukazaniu walki z oporem materii. Zdawałem relacje z konkretnych przygód językowych, ze swoich translatorskich potyczek, po to by stworzyć coś na kształt przewodnika po powieści. Chciałem stworzyć jakiś rodzaj companiona do Ulissesa, ale napisać go też w inny sposób, niż robiono to do tej pory w krajach zachodnich, bo w Polsce nie robiono tego w ogóle.
W inny, czyli jaki?
Bardziej osobisty, mniej pseudoobiektywny, niezbyt tradycyjnie akademicki, mniej uczesany, a bardziej rozwichrzony. Oczywiście zachowując przy tym pewien porządek. Trud chyba się opłacił, bo książka jest dostrzegana, czytana i wyróżniana. Wygrała w konkursie o Nagrodę im. prof. Tadeusza Kotarbińskiego oraz zdobyła nagrodę „Literatury na Świecie”.
Coraz częściej wieszczy się koniec znanego nam świata, który ma zostać wchłonięty przez algorytmy. Może więc za chwilę nie będą już potrzebni tłumacze, skoro za nich wszystko zrobi sztuczna inteligencja?
Jeśli chodzi o stan naszej kultury, to nie widzę najmniejszych powodów do optymizmu. Jestem nawet bardziej pesymistyczny niż Stanisław Lem. Na sztuczną inteligencję, którą sami wymyśliliśmy, nie jesteśmy przygotowani w żaden sposób ani prawnie, ani moralnie, ani społecznie. To jest dobre narzędzie, ale nikt nie myślał z wyprzedzeniem o tym, w jaki sposób je kontrolować ani o jego skutkach ubocznych. Zresztą, póki co, mamy do czynienia z potężną maszyną obliczeniową, która zasłuży na miano inteligentnej dopiero, kiedy będzie umiała kłamać, odczuwać emocje, oszukiwać czy żartować. Oczywiście może być niebezpieczna dla niektórych zawodów artystycznych, ale według mnie szybciej zagrozi grafikom, malarzom, pisarzom czy scenarzystom niż tłumaczom. Jeśli chodzi o przekład, sądzę, że będzie to przez długi czas dużo trudniejsze, przede wszystkim dlatego, że AI nie potrafi rozróżniać pewnych niuansów językowych. Nie rozpoznaje ironii, aluzji, podskórnych metafor czy całej bogatej idiomatyki. Co prawda wiem, że już teraz niektórzy tłumacze posługują się tego rodzaju programami, ale mówimy tu o tekstach na bardzo prostym poziomie. Przy przekładzie takich mistrzów słowa, jak James Joyce, Fiodor Dostojewski czy William Faulkner nadal potrzebny jest człowiek.
Rozmawiała Aneta Zawadzka