logo
FA 9/2022 życie naukowe

Mariusz Karwowski

Komunikacja w nowych czasach

Komunikacja w nowych czasach 1

Rys. Sławomir Makal

Niektórym naukowcom wydaje się, że mogą wejść do sieci i dopasować ją do swojego stylu. Nie, to działa odwrotnie – jeżeli chcą być skuteczni w przekonywaniu, propagowaniu, informowaniu, to oni muszą się dostosować.

Przygotowując zawczasu jedno ze swoich konferencyjnych wystąpień, dr hab. Agnieszka Kampka nie mogła przypuszczać, że tak szybko przejdzie ono próbę ognia. Miała mówić o komunikacji naukowej przyszłości. I o wyzwaniach, jakie w związku z tym nieuchronnie czekają naukowców. W sieci, a zwłaszcza w mediach społecznościowych, gdzie już teraz forma dominuje nad treścią, obraz waży więcej niż słowo, a zaangażowanie oparte jest na interakcji, uczonym niełatwo się odnaleźć. Nie chodzi przecież o to, by od czasu do czasu zamieścić wpis na Facebooku, „ćwierknąć” na Twitterze, opublikować Instastory czy filmik na YouTube. Aby trafić „pod strzechy”, to za mało. „Z przeglądanych w Internecie treści przyswajamy ledwie około 20%. Czy zatem naukowcy są nauczeni, by konstruując swój przekaz traktować te 20% jako kluczową jego część?” – chciała zainicjować dyskusję badaczka SGGW podczas wykładu, do którego ostatecznie nie doszło.

Podobnie jak cała konferencja, został odwołany. Ponad dwa lata temu, wraz z początkiem pandemii, taka rzeczywistość stała się codziennością. Niecodzienne, zwłaszcza na początku, było za to zainteresowanie wiedzą: o odmianach koronawirusa, jego specyfice, rodzajach testów, a później szczepionek, pojawiających się emocjach… Całkiem słusznie do roli przewodników po świecie dotkniętym nieznanym dotąd żywiołem wyniesiono więc przedstawicieli świata nauki. Owszem, bywały już wcześniej zdarzenia, choćby w astronomii, które przyciągały tłumy, ale nigdy wcześniej na tak wielką skalę. Ten niedoceniany, marginalizowany, a dla wielu z pewnością aż nadto skomplikowany obszar życia znalazł się w świetle reflektorów. Do tego interdyscyplinarność zjawiska sprawiła, że od strony komunikacyjnej mogli się nim zająć i wirusolodzy, i epidemiolodzy, i biotechnolodzy, jak również matematycy, inżynierowie, psycholodzy czy socjolodzy. Czy jednak dziś możemy uznać, że naukowcy, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, „wygrali” pandemię, czyli obrane przez nich narzędzia, język i kanały okazały się skuteczne, a może wręcz odwrotnie: ten czas zweryfikował komunikację naukową, która nie sprostała i nagłemu popytowi na wiedzę, i wymaganiom współczesnych odbiorców?

– Pandemia w gruncie rzeczy zmieniła niewiele, choć oczywiście zyskała na niej garstka osób, które skutecznie były w stanie komunikować swoje doniesienia za pośrednictwem Internetu – już na wstępie jasno stawia sprawę prof. Dariusz Jemielniak z Akademii Leona Koźmińskiego.

W pułapce nowych mediów

Oprócz ekspertów, którzy od dawna są z Internetem za pan brat, ta nietypowa sytuacja podziałała ośmielająco też na innych, stroniących wcześniej od sieci. Wielu właśnie w tym czasie założyło swoje profile, część odświeżyła dawno nieużywane konta, niektórzy poszli jeszcze dalej i zaczęli „ewangelizować”. Nie wszyscy byli na to gotowi. Kierując swój przekaz, używali języka niedostosowanego do użytkowników. Bywali źle zrozumiani, bo jedno niewłaściwie dobrane słowo wzbudzało inne od zamierzonych skojarzenia. Wpadali w pułapki, które wynikały albo z nieprzemyślanego działania albo z nieznajomości kodów, norm obowiązujących w danym medium.

– Niektórym naukowcom wydaje się, że mogą wejść do sieci i dopasować ją do swojego stylu komunikacji. Nie, to działa odwrotnie – jeżeli chcą być skuteczni w przekonywaniu, propagowaniu, informowaniu, to oni muszą się dostosować – podkreśla A. Kampka, badaczka języka, socjolożka zajmująca się m.in. retoryką, dodając, że lekceważenie tych reguł prowadzi nierzadko do zbudowania fałszywego przekazu.

Pandemia dobitnie pokazała, że fake newsy nie są tylko domeną życia społecznego czy politycznego. Mogą dotyczyć również nauki. Jak dezinformacja potrafi wypaczyć naukowe treści, udowodnił, nieco prowokacyjnie, D. Jemielniak w tekście: Lek na COVID-19 bez recepty! Lekarze Ci tego nie powiedzą. Była to przy okazji doskonała ilustracja sytuacji, w jakiej znaleźli się naukowcy. Z jednej strony coraz chętniej przekonani do popularyzacji, z drugiej – świadomi, że nie każdy projekt jest na miarę Nobla i bez śmiałej tezy, kategorycznego tytułu, chwytliwego leadu artykuł może dziś przejść bez echa. Czy jest zatem sposób na pogodzenie interesów naukowców i oczekiwań społeczeństwa, tak by nie odbyło się to kosztem nauki, nie narażało jej na clickbajty, a jednocześnie pozwalało dotrzeć do dużego grona odbiorców?

– To trudny temat – przyznaje autor wspomnianej publikacji, która spotkała się z gigantycznym odzewem. – Wiemy z badań, że mężczyźni znacznie częściej stosują sensacyjne tytuły artykułów naukowych, co przekłada się na większą liczbę cytowań. Jednocześnie przesadzanie z relacjonowaniem wyników prowadzi wprost do fałszowania wiedzy, zarówno w kręgach naukowych, jak i w społeczeństwie.

Zagrożenie związane z przekroczeniem granicy, za którą komunikacja naukowa staje się już tylko narzędziem marketingu, odbiega od realnych ustaleń badaczy, a przez to traci cnotę uczciwości, dostrzega także Anna Korzekwa-Józefowicz, rzeczniczka Narodowego Centrum Nauki i przedstawicielka tej instytucji w grupie komunikacyjnej Science Europe, skupiającej ponad 50 instytucji finansujących lub prowadzących badania z 27 krajów (w Polsce także Fundacja na rzecz Nauki Polskiej). Jej zdaniem takie niebezpieczeństwo w erze ekonomii atencji wzrasta. W przyjętej niedawno deklaracji, opatrzonej wielce wymownym tytułem Wielka nauka nie mówi sama za siebie, SE zauważa, że takie wyzwania społeczne, jak choćby pandemia, obrazują znaczenie inwestowania w badania naukowe. Ich wyniki muszą być jednak łatwo dostępne i w pełni zrozumiałe, by mogły wpływać na świadome decyzje. Dokument przyznaje naukowcom role głównych aktorów w procesie komunikowania, ale docenia media jako kluczowe narzędzie w budowaniu zaufania do nauki.

– Ta deklaracja jest pierwszym efektem działalności naszej grupy komunikacyjnej. Jesienią przeprowadzimy pilotażową kampanię w mediach społecznościowych, w trakcie której instytucje członkowskie podzielą się swoimi doświadczeniami związanymi z przybliżaniem nauki społeczeństwom. Zamierzamy pokazać przykłady dobrych praktyk w zakresie: komunikacji między naukowcami a mediami i ich użytkownikami, badań, w które angażuje się osoby spoza świata naukowego, i współpracy między naukowcami a władzami publicznymi. Chcemy, by było to źródło inspiracji, jak lepiej komunikować naukę i angażować w nią szersze grona użytkowników – tłumaczy Korzekwa-Józefowicz.

Na poligonie

Moi rozmówcy twierdzą, że wymiana informacji między naukowcami a społeczeństwem, której nowe media sprzyjają, stanowiąc przy tym doskonały pas transmisyjny dla fake newsów, będzie musiała – choćby w celu minimalizowania szkód z tego drugiego powodu – przejść proces profesjonalizacji.

– W Polsce takie próby podejmuje z sukcesem np. Pro Science. Sądzę jednak, że brakuje przede wszystkim globalnych graczy, którzy tworzyliby platformy informacyjne zorientowane na tradycyjne media, nie na szeroką publiczność. Nie ma profesjonalnych instytucji brokerskich, które byłyby w stanie przyjmować doniesienia naukowe i tworzyć odpowiednie „feedy” dla mediów, dopasowane do ich potrzeb. Sławę zyskują naukowcy wystarczająco przedsiębiorczy lub z odpowiednim budżetem – przekonuje Jemielniak.

Współzałożycielka i dyrektor zarządzająca wspomnianej firmy Pro Science, Natalia Osica, od 12 lat pomaga naukowcom w prowadzeniu dialogu z otoczeniem. Internetu wcale nie uważa za cudowne narzędzie do tego celu. Już dawno się przekonała, że tak naprawdę… szkodzi on nauce. Przed wypuszczeniem newsa w świat długo się zastanawia, w jaki sposób sieć go przetworzy. Rzadko kiedy to, co dociera do odbiorców, przypomina bowiem początkową wersję. Najczęściej się okazuje, że… właśnie wynaleziono „lek na raka”.

– Na szkoleniach powtarzam naukowcom: jeśli zdecydujecie się wejść w ten świat, musicie być świadomi konsekwencji i tego, że możecie nie być zadowoleni – ostrzega.

Wśród słabości współczesnej komunikacji wymienia: myślenie przede wszystkim narzędziami, a nie przekazem, co skutkuje bezrefleksyjnie wrzucanymi treściami, oraz brak selekcji materiałów do popularyzacji. Nie każdy projekt jest wart tego, by zainteresować nim odbiorcę, efekt może być odwrotny do zamierzonego: przesyt i zniechęcenie adresatów przekazu. Pandemia, jej zdaniem, dowiodła, że możemy liczyć na naukowców. Dla większości był to swego rodzaju poligon doświadczalny, ale nawet ci, którzy nie mieli dotąd obycia medialnego, dzielnie stawiali czoło wyzwaniu, zaspokajając nagłą potrzebę rzetelnej wiedzy. A jeszcze całkiem niedawno, wspomina, narzekano, że polscy naukowcy są mało widoczni, powoływano się głównie na ich amerykańskich kolegów. Rozpatruje tę zmianę jednak nie w kontekście pandemii, lecz procesu, który zachodzi mniej więcej od dekady.

– Idea komunikowania nauki poza środowisko to stosunkowo młody koncept, narodził się w latach 90. Wtedy zaczęto postrzegać naukę jako służebną wobec społeczeństwa. Teraz, gdy my dopiero dochodzimy do tego momentu, już mówi się, że nauka ma być jednak dla gospodarki, a więc użyteczna, dająca konkretne owoce. Dzisiaj więc wchodzimy w kolejny nurt, który u nas jest jeszcze mało rozwinięty. Ale jesteśmy na dobrej drodze – prognozuje.

Jej zdaniem stworzenie warunków do tego, by społeczeństwo podążało za nauką to jedno, ale „do tanga trzeba dwojga”. Naukowcy już się otworzyli, teraz tą wiedzą muszą być też zainteresowani odbiorcy. Na to, czy ludzie chcą ją zdobywać, przyswajać, wyciągać z niej wnioski, uczeni wpływu już nie mają. Z drugiej strony, zjawiska takie jak pandemia sprzyjają nabywaniu świadomości w odróżnianiu fake newsów od faktów.

– Uczestniczyłam niedawno w projekcie, który miał na celu wskazanie, co należy robić, aby komunikacja naukowa była skuteczniejsza. Doszliśmy do wniosku, że być może naukowcy powinni zacząć odwoływać się do emocji, a jeśli nawet nie oni – bo trudno oczekiwać, żeby ktoś, kto całe życie rozwija się według logicznego myślenia, nagle wszedł w buty człowieka w emocjach – to osoby zajmujące się komunikacją – podpowiada.

Jeszcze inna rzecz to, jak naukowiec, co do zasady pełen wątpliwości, dostrzegający niuanse, ma skonfrontować się z kategoryczną, czarno-białą wizją świata. Połączenie wody z ogniem, na pozór niemożliwe, w tym przypadku może dać efekty. Zaczynają to rozumieć także uczelnie, które obok biur komercjalizujących wiedzę, wspierających pozyskiwanie grantów czy do działań PR, tworzą jednostki zajmujące się umiejętnym informowaniem o wynikach badań. Pierwsze jaskółki już są, np. na Uniwersytecie Gdańskim, UMCS czy Politechnice Śląskiej. W tej ostatniej prowadzi się m.in. kursy „O nauce po ludzku”, ale także szkolenia ze storytellingu, a wkrótce także z infografiki i design thinkingu w edukacji i popularyzacji nauki.

– Myślę, że następnym krokiem, który powinni zrobić doświadczeni naukowcy-popularyzatorzy, jest połączenie sił z osobami zajmującymi się komunikacją naukową zawodowo i systemowe podzielenie się doświadczeniem i wiedzą, aby zacząć kształcić profesjonalnych popularyzatorów nauki – uważa dr Aleksandra Ziembińska-Buczyńska, dyrektor Centrum Popularyzacji Nauki PŚ.

Portalowa choroba

Zmian czeka nas więcej. Niektóre można dostrzec już teraz. Jeszcze całkiem niedawno popularnością wśród naukowców cieszyły się blogi. Format wydawał się wręcz dla nich skrojony, ale z dziesiątków takich stron pozostało dziś niewiele. Naukowcy przenieśli się gdzie indziej.

– Każdy indywidualnie dopasowuje swoją strategię komunikacyjną. Niektórzy mają dość samozaparcia, aby prowadzić własnego bloga. Ja sam od czasu do czasu publikuję na Medium. Zrobiłem to choćby w odpowiedzi na wirusowe rozpowszechnienie się informacji o współrealizowanych przeze mnie badaniach na temat modlitw. Twittował o nich Elon Musk, pisały polskie i zagraniczne media, dorobiliśmy się nawet mema, co doprowadziło do nieuniknionych przeinaczeń i nieporozumień. Na co dzień jednak używam jedynie Twittera, Facebooka i LinkedIn i sądzę, że z uwagi na prawo Metcalfe’a, to rozsądne podejście wobec ograniczonego czasu – tłumaczy Jemielniak.

Nie znaczy to, że blogi całkiem zanikły. Format ten przejęły uczelnie, tworząc specjalne sekcje, w których prezentują wywiady i teksty poświęcone osiągnięciom naukowym. Tak dzieje się m.in. na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, Uniwersytecie Jagiellońskim czy niepublicznej Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. To trend, jak wskazuje N. Osica, widoczny już od jakiegoś czasu na Zachodzie. Radzi, by korzystać z tej możliwości, a nie rzucać się na głęboką wodę i zakładać własnego bloga, do tworzenia którego za pół roku zabraknie zapału. Takich porzuconych stron jest w sieci bez liku.

– To jedna z chorób, które trawią świat nauki. Płakać mi się chce, jak pomyślę, ile pieniędzy wydaje się na powstanie stron, które po realizacji projektu przestają być aktualizowane. Jak już chcesz zrobić swoją stronę, to prezentuj na niej swoją działalność naukową, jako punkt wyjścia przyjmij problem badawczy, a nie konkretny projekt. Niech to będzie miejsce agregujące całą wiedzę, którą generujesz w ramach swoich badań – zwraca się do naukowców.

Jej zdaniem, nadal nie korzystają oni ze zbyt wielu kanałów komunikacji, nawet tych, które służą do budowania ich widoczności w świecie nauki. Prowadząc szkolenia uświadamiające naukowców, na czym polega budowanie widoczności poza akademią, np. we współpracy z dziennikarzem, przy użyciu Facebooka, często bywa zaskoczona, gdy okazuje się, że wielu z nich nie jest widocznych w podstawowych kanałach komunikacji naukowej, np. ResearchGate, Google Scholar czy Mendeley.

Sugeruje też potrzebę dywersyfikacji. Uważa, że media tradycyjne, z dłuższymi formatami, idealnie nadają się do popularyzacji nauki, jej osiągnięć i sukcesów, z kolei sieć powinna służyć do treści, których ludzie potrzebują, tego, co chcą wiedzieć. W tym drugim przypadku należałoby bardziej działać na zasadzie rozwiewania wątpliwości, korygowania informacji z powoływaniem się na dostępne badania.

– Czyli przyjąć inny punkt wyjścia w komunikacji, nie od badań do ludzi, lecz odwrotnie. Skoro internet najdoskonalej obrazuje poziom wiedzy społeczeństwa, to warto zastąpić informowanie o wynikach badań per se mapowaniem dyskusji i potocznej wiedzy na dany problem i tworzeniem przekazu w reakcji na to, co piszą internauci. Inna rzecz, że łatwo przy tym narazić się na hejt. Z tego względu naukowcy uciekają, nie chcą być elementem tej układanki i ja się im nie dziwię. Trzeba mieć naprawdę grubą skórę, żeby przejść ponad tym – zauważa.

Wtóruje jej Ziembińska-Buczyńska, nawołując do edukacji i naukowców, i odbiorców, właśnie choćby w zakresie umiejętnego dyskutowania w wirtualnym świecie. Popularyzacja „w realu” zdaje się jej o wiele ciekawsza i stymulująca dla obu stron. To proces dwukierunkowy, tyle że jeden z tych wektorów – poddanie się weryfikacji i otwarcie na potencjalną krytykę – jest, w jej ocenie, największą słabością wersji online. Przyznaje, że sieć, a w niej media społecznościowe, daje o wiele większe możliwości, lecz ograniczone do krótkich, „zachęcających” form. Nie jest to miejsce na elaboraty, raczej na coś w rodzaju teasera: ładny obraz, krótki film czy infografika. W odpowiedzi na to zapotrzebowanie, przekonuje, w siłę mają szansę urosnąć podcasty naukowe, które umożliwią słuchanie „przy okazji” innych czynności. Zwraca też uwagę, że podobnie jak w badaniach naukowych, coraz wyraźniej widać konieczność interdyscyplinarności również w komunikacji. Tworzy się większe zespoły, żeby zwiększyć jej zasięg i efektywność.

– Naukowcy wychodzą ze swojej strefy komfortu, testując na własnej skórze nietypowe formy popularyzacji, również dla nieoczywistej publiczności. To już nie tylko filmy, teksty czy audycje radiowe, ale np. planszówki popularnonaukowe lub stand up naukowy, tzw. soap box science. Komuś, kto nigdy nie pójdzie na festiwal nauki, można w takim naukowym Hyde Parku podać wiedzę poprzez żart – przekonuje.

Cieszy ją, że nauka zaczyna „mówić ludzkim głosem”, wychodzi poza akademię i – co ważne – jest bardzo dobrze przyjmowana. Jej zdaniem zapotrzebowanie w pandemii na takich przystępnych naukowców wynika być może z poszukiwania prawdziwych, twardych faktów, czyli jest czymś stabilnym w niestabilnych czasach. To właśnie dzięki zawojowaniu tej przestrzeni możliwe były szeroko zakrojone kampanie związane m.in. z fake newsami i szeroko pojętą pseudonauką czy też akcje prozdrowotne. Obserwuje jednak także wysyp inicjatyw realizowanych bez konsultacji merytorycznej z naukowcami biegłymi w danym temacie czy bardziej doświadczonymi w komunikacji naukowej. Stosunkowo prosta i przystępna forma nie idzie często w parze z merytoryką.

– Dlatego niezbędne jest uczenie odbiorcy krytycznego myślenia i selekcjonowania faktów, sprawdzania źródeł. Tylko w taki sposób będzie można odsiać treści wartościowe od szumu pozostałych informacji – nie ma wątpliwości Ziembińska-Buczyńska, dodając, że również naukowcy muszą się edukować, np. w zasadach dobrej komunikacji, w tym bezwzględnym pilnowaniu merytoryki wypowiedzi.

Oczywiście w polu ich widzenia to komunikacja wewnętrzna pozostanie na pierwszym miejscu. Nie powinno to dziwić: to sól ich pracy, dzięki niej mogą budować swoją markę, widoczność. Zdaniem prof. Marzeny Świgoń z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, media społecznościowe nie tylko przyspieszyły, ale także umożliwiły autorom rozpowszechnianie informacji o swoich badaniach, zaś odbiorcom śledzenie tych dokonań.

– Spowodowały pojawienie się wskaźników altmetrycznych typu wzmianki, liczba ściągnięć i odczytań tekstu, rekomendacje itd., które obok cytowań (w innych pracach naukowych) mogą do pewnego stopnia służyć np. do śledzenia popularności tematów badawczych. Ponadto ułatwiły wzajemne kontakty i nawiązywanie współpracy, zwłaszcza poprzez ResearchGate czy Academia.edu – tłumaczy.

Z wywiadów prowadzonych przez nią w ramach międzynarodowego projektu Harbingers 2, dotyczącego komunikacji naukowej w czasie i po pandemii (szczegółowe wyniki są jeszcze opracowywane), wynika, że rozpowszechnienie zdalnych form obejmie także i ten element pracy uczonych.

Paradoksalnie jednak, w dobie coraz bardziej zbiurokratyzowanej nauki, to komunikacja do ludzi spoza akademii, swobodniejsza w przekazie, nieobarczona tymi wszystkimi wskaźnikami może dziś dawać więcej prawdziwej, czystej satysfakcji z uprawiania tego zawodu. O ile i ona nie zostanie poddana kiedyś ewaluacji, a zdania co do tego są wśród moich dyskutantów podzielone.

– Komunikacja skierowana do szeroko pojętego otoczenia społeczno-gospodarczego jest równie ważna, a jednak uznaje się ją za dodatek do pracy badawczej czy wręcz „nieszkodliwe hobby”, które powinno być realizowane pro bono. Rejestrujemy dorobek naukowy, ponieważ z niego jesteśmy rozliczani, zaś popularnonaukowy nie ma już tej „mocy sprawczej” wspierającej naszą naukową wartość. A przecież wymaga szerokich kompetencji, kreatywności i równie ważnych umiejętności merytorycznych. Ta różnica w podejściu jest czymś, co chciałabym zmienić – deklaruje A. Ziembińska-Buczyńska.

Z kolei D. Jemielniak przestrzega: obecność medialna jest stosunkowo łatwo mierzalnym kryterium wpływu na otoczenie społeczne, ale… niespecjalnie sensownym, jeżeli chodzi o naukę. Obawia się, że w którejś z kolejnych reform ktoś wpadnie jednak na pomysł, aby oceniać uczelnie za obecność w mediach. Co do jednego wszyscy są zgodni: znaczenie kryterium III ewaluacji będzie rosło. Przed kolejną oceną jakości działalności naukowej uczelnie powinny już zacząć świadomie budować ten wpływ, a w jego ramach także komunikację zewnętrzną.

– Jestem przekonana, że rektorzy podpowiedzą naukowcom, by myśleli nie tylko o tym, jak mieć świetne publikacje, ale i jak tymi wynikami zarażać świat. Tu upatruję dużą szansę – mówi z nadzieją N. Osica.

Bliżej obywateli

Gdzieniegdzie słychać nieśmiałe głosy, że dzisiejsza komunikacja naukowa 2.0 to już… przeszłość i pora oblec ją w nowe szaty. Jak będzie zatem wyglądać jej wersja 3.0? Pandemia uwidoczniła pewne tendencje.

– Był to czas interesujących doświadczeń. Zasoby naukowe były twórczo wykorzystywane przez użytkowników sieci. Ludzie tworzyli mapki, powiązania, wykresy, kompilacje z różnych dostępnych źródeł. To może być wskazówka, w jakim kierunku będzie to zmierzać. Naukowcy dostarczą danych, które można przetwarzać, dostosowywać do swoich potrzeb – spodziewa się A. Kampka.

Na nurt citizen science wskazuje także N. Osica, która zastrzega, że najpierw konieczne jest ucyfryzowanie polskiej nauki i udostępnienie jej w otwartym dostępie. W jej ocenie, tak jak dziś przy przyjmowaniu informacji naukowych ważne jest myślenie krytyczne, ze zrozumieniem, tak przy komunikacji 3.0 kluczowe będzie myślenie analityczne i umiejętność „łączenia kropek”, porównywania właściwych zbiorów danych. Istotne staną się kompetencje do używania narzędzi, które będą te dane przetwarzać.

Kwestię media literacy, czyli przygotowania użytkowników mediów do ich odbioru, rozróżniania źródeł, informacji wartościowych od nieprawdziwych podnosi przy tej okazji A. Korzekwa-Józefowicz. Sugeruje, że to w tej chwili jedno z największych zadań czekających instytucje zajmujące się kształceniem, i to na każdym poziomie. Ale i ona nie ma wątpliwości co do tego, że nauka w niedalekiej przyszłości jeszcze bardziej zbliży się do społeczeństwa.

– Bring science closer to citizens – takie wyzwanie postawiła przed nami wszystkimi Komisja Europejska. Jest to jeden z punktów do realizacji w dokumencie European Research Area – Policy Agenda – przypomina rzeczniczka NCN.

Warto dodać, że o nauce obywatelskiej mowa jest także w przyjętej niedawno przez rząd Polityce Naukowej Państwa. Bardziej ostrożne podejście zachowuje D. Jemielniak, zaznaczając, że w świecie nauki zmiany zachodzą bardzo powoli.

– Wystarczy spojrzeć na wciąż wysoki sceptycyzm wobec Wikipedii, kompletnie nieracjonalny i w sprzeczności z wynikami badań, pokazujących, że jakość wiedzy tamże nie odbiega od źródeł płatnych. Serwisy, takie jak academia.edu, ResearchGate czy Mendeley, próbują niemrawo stymulować sieci społecznościowe dla naukowców, ale działa to słabo, na pewno gorzej niż LinkedIn do kontaktów profesjonalnych. Brakuje pomysłu na zaangażowanie w takiej sieci, czyli choćby na innowacje pokroju Decentralized.Science. Myślę, że modus operandi komunikacji naukowej 3.0 dopiero się rodzi – prognozuje.

Być może więc zanim dojdzie do rewolucji, w pierwszej kolejności zmieni się sam punkt wyjścia w komunikacji naukowej.

– Mówienie nie przez pryzmat projektu, jego tytułu, wartości, czasu trwania i kto go realizuje, bo to nudne i szkoda przestrzeni w Internecie. Kluczem jest to, jaki problem chcemy dzięki niemu rozwiązać. Byłabym szczęśliwa, gdyby w polskiej nauce zaczęło się to dziać – podsumowuje N. Osica, która na tym właśnie koncentruje się w pracy z uczelniami, instytutami i grupami badawczymi.

Wróć