Piotr Müldner-Nieckowski
Epidemia epidemią, ale już dużo wcześniej co wrażliwsi odczuwali zbyt nasilone gorączki, katary i kaszle języka polskiego, szczególnie w mediach, także w szkołach, na uniwersytetach albo przed głośnikiem, ekranem. W Internecie lub gazecie.
„A tam naprawdę nastają na prawdę”. Redaktorka tak w telewizorze powiedziała, ale dyskutant nie zrozumiał. Usłyszał bowiem dwa razy „na prawdę” lub dwa razy „naprawdę”. Do głowy mu nie przyszło, że może być raz „naprawdę” i raz „na prawdę” albo w odwrotnej kolejności, więc z politowaniem uśmiechnął się na znak, z jaką to kretynką ma do czynienia.
To samo z „także” („również”) i „tak że” („wobec tego, w związku z tym, na skutek tego”). Doktor habilitowany, ekspert polityczny (lub może nawet „Egzperd”). Zajrzałem do prac tego specjalisty wydanych w pewnym wydawnictwie uczelnianym, w którym – jak się po zbadaniu okazało – zwyczajowo prac naukowych się nie redaguje, zwłaszcza dyplomowych, gdyż „doktorant nie ma prawa popełniać błędów”. Znam to dobrze, bo kiedyś był okres panowania takiej doktryny w wydawnictwie na mojej uczelni. Na szczęście to już należy do zgniłej przeszłości i moje wydawnictwo jest teraz znakomite, doktorów habilitowanych redaguje. Natomiast wydawca tego pana doktora habilitowanego jeszcze nie. W drukach tej firmy są liczne błędy interpunkcyjne i ortograficzne, typowe leksykalne czy składniowe, ale także nawet w zakresie homonimii lub homofonii (na przykład ujednolicają tam pisownię wyrazów „instruktaż” i „instruktarz”, gdyż ani autor, ani wydawca nie wiedzą, że są to dwa słowa najzupełniej poprawne, tylko mające różne znaczenia – odpowiednio „szkolenie” i „książka z instrukcjami”).
Dostrzegam zbieżność tych zaburzeń językowych i chaosu politycznego. Charakterystyczne błędy wykwitają bowiem w mediach przeważnie przed wyborami i w czasie leczenia powyborczych ran. Ostatnio raziły (i nadal rażą) błędy semantyczne, które świadczą między innymi o rozbracie niektórych polityków z logiką, a szczególnie techniką definiowania.
Dotyczy to na przykład wyrazu „problematyczny”, używanego w Senacie według nowego wzorca semantycznego (z roku 2013, wtedy poczyniłem pierwszą notatkę na ten temat), czyli w znaczeniu „stwarzający kłopot, utrudnienie, problemowy”, podczas gdy przeciętny Polak był przyzwyczajony do tego, że słowo to znaczy „wątpliwy, dyskusyjny”. Słyszymy na przykład opozycyjny i chamski tekst seksistowski, że jakaś piękna pani ma „problematyczne włosy”, bo ich nie myje. Panią tę chętnie nazwałbym szamponową „reklamówką”, gdyby nie to, że ten wyraz został już zarezerwowany dla torby z plastiku i broszurki zachwalającej towar.
Ktoś opowiadał w telewizji o umiejętnościach pewnego znanego aktora i powiedział, że jest to typ „humorzasty”, mając na myśli osobę, która lubi z humorem grać swoje role. To się jednak tak spodobało, że już po kilku dniach w jednym z publikatorów gromadnie mówiono o znanych humorzastych aktorach, z których Adolf Dymsza miał być najlepszy. Na wszelki wypadek przypominam, że w normalnym języku słowo to znaczy „kapryśny, miewający humory”.
Ciekawy numer semantyczny wywinął autor reklamy serialu kryminalnego, pokazując malarkę akwarelistkę z pędzlem w dłoni i podkładając głos, który oznajmiał, że czekają nas malownicze dni w nowym filmie. Jakież było zdziwienie właścicieli stacji telewizyjnej, kiedy obliczono, że chętnych do oglądania tak propagowanej produkcji było bardzo mało. Okazało się bowiem, że widz, nawet niedbający o język, nie lubi, kiedy się go (językowo) robi w konia. Niewielu kupiło owe malownicze dni, zgodziliby się co najwyżej na malarskie. To zapewne taki sam efekt jak w wypadku nieudanej reklamy, mówiącej o tym, że krem pewnej firmy „widocznie usuwa zmarszczki”, gdzie „widocznie” miało znaczyć „zauważalnie”, mimo że poprawnie niesie sens: „prawdopodobnie, pewnie, chyba”. O autorach takich tekstów przyjęło się ostatnio złośliwie mówić, że są „abnegatami” (mimo że chodzi o „ignorantów”).
Ciekawe, że tego rodzaju innowacje często wprowadzają ci, którzy zaczynają swoją wypowiedź medialną od wyrażenia „na dzień dzisiejszy”, „na chwilę obecną”, „na ten moment” albo jeszcze bardziej porosyjskim „póki co” (paka szto), bo wierzą, że „obecnie, teraz, w tej chwili, dzisiaj” w telewizji i radiu „tymczasem, na razie” inaczej mówić nie wypada. Mikrofon i kamera „nobilitują”, powiedział ktoś, mając na myśli to, że „zobowiązują”, i cała rzesza zaczęła to powtarzać, z pięćdziesięcioma pięcioma posłami i czterdziestoma senatorami włącznie. W końcu ktoś wytłumaczył, o co chodzi. Jego zdaniem słowo „nobilitować” pochodzi żywcem od Nobla (Alfreda), a jeśli tak, to rzecz jasna prezenter jest „zobowiązany” do „bycia kimś odpowiedzialnym, do kogo można mieć zaufanie”, czyli „z kim można się nawet spoufalić”. Nobilitacja to zobowiązanie? Śmieszne, ale coś w tym jednak jest…
Karta ekranowa, reporterska, prezenterska lub mikrofonowa dawniej była obowiązkowym dowodem na zaliczenie egzaminu z komunikacji językowej. Tylko że to już chyba nie działa. Zanikło. Ortografia przestała krępować, składnia się nie składa, a semantyka doszczętnie się zsemanciła (zeszmaciła?).
Jeśli na pasku u dołu ekranu napiszą, drogi Czytelniku, Twoje nazwisko, to możesz go nie rozpoznać. Nowe kadry (we wszystkich telewizjach bez wyjątku) robią tak straszne błędy, że trzeba będzie wyjść na ulice, podczepić się pod ekologów i jednak zaprotestować, bo dalej tak być nie może.
e-mail: lpj@lpj.pl