Maciej Wcisło
Pamiętam, że podczas rekrutacji do szkoły doktorskiej towarzyszyła mi obawa. To doświadczenie wielu kandydatów, spośród których tylko garstka dostaje się do Szkół Doktorskich Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mówiąc wprost, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać i jak dokładnie będzie wyglądało nasze kształcenie. Trzeba jednak koniecznie zaraz dopowiedzieć, że obawy te stanowiły naturalną reakcję na to, co nowe, nieznane i nieoswojone. Informacje od starszych kolegów i koleżanek były w dużej mierze zdawkowe albo w ogóle o takie informacje nie zabiegaliśmy, skupiając się przede wszystkim na finalizacji studiów magisterskich, obronach i rekrutacji do szkoły doktorskiej. W wirze obowiązków i pracy nad jak najlepszym projektem doktorskim nie myśleliśmy o tym, jak dokładnie będzie wyglądało to, co nas czeka. Informacje od znajomych kształcących się na wygaszanych studiach doktoranckich były zaś całkowicie nieaktualne. Nieco złośliwie zauważaliśmy, że oto z uniwersytetu kieruje się nas… z powrotem do szkoły, z której przecież jeszcze nie tak dawno wyszliśmy, zdając matury.
Szkoła doktorska to jednak inna, odmiennego rodzaju i kalibru rzeczywistość. Jak wspomniałem, nie wiedzieliśmy, czego dokładnie mamy się po tych nowych jednostkach spodziewać, a co dopiero ci, którzy jako pierwsi zdecydowali się na rekrutację do świeżo utworzonych szkół doktorskich. Pierwszy rocznik – dziś zmierzający w części po stopień naukowy – można uznać za pionierski i przecierający szlaki. My wiedzieliśmy za to jedno: że chcemy się do szkół doktorskich dostać i zrobić doktoraty. Niezależnie od wszystkiego. Zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że za tą decyzją kryje się wiele wysiłku, że miejsc jest zdecydowanie mniej niż na dawne studia doktoranckie, ale byliśmy zdeterminowani i przyszliśmy z konkretnymi, silnymi propozycjami swojego wkładu w interesujące nas zagadnienia i dyscypliny naukowe. Obserwowana w czasie odbywania studiów i jednoczesnego snucia planów o doktoratach reforma kształcenia napełniała pewnym niepokojem, ale na pewno nie poskromiła naszych ambitnych planów zrealizowania doktoratów niezależnie od instytucjonalnych form kształcenia, które tworzyły się na naszych oczach – najpierw w formie ostatecznego brzmienia ustawy, później zaś jako realne ciała funkcjonujące na uniwersytecie.
Po kilku latach wdrażania reformy szkolnictwa wyższego, po włożeniu w te działania naprawdę sporego wysiłku organizacyjnego i instytucjonalnego nieracjonalne wydaje się występowanie przeciw szkołom doktorskim i całkowite ich skreślanie z powodu pewnych wad. Na pewno wciąż zbyt mały jest dystans czasowy, który dzieli nas od ich powstania, aby wyciągać daleko idące wnioski. Wszak pierwsi absolwenci, doktorzy wykształceni przez szkoły doktorskie, mają zostać wypromowani dopiero w tym roku. Pierwszy rocznik absolwentów i każdy kolejny powinny przynieść odpowiedzi na pytania, ile osób faktycznie zdecyduje się na karierę naukową, w jakim stopniu będą się czuć przygotowane do prowadzenia badań naukowych i zajęć ze studentami. A może w ogóle obiorą inną ścieżkę zawodową? Można to zawrzeć w jednym kluczowym pytaniu: czy szkoły doktorskie rzeczywiście spełniają podstawowe zadanie? Sam, będąc zaledwie na półmetku zmagań z doktoratem, nie czuję się upoważniony do odpowiedzi na to pytanie. Jak już zaznaczałem, jako kandydatowi do szkoły doktorskiej, a później doktorantowi, przyświeca mi konkretny cel – zdobycie stopnia doktora niezależnie od tego, jak dokładnie będzie wygląda ten proces, w sporej mierze politycznie uwarunkowany i narzucony ramami ustawowymi.
Niewątpliwym efektem powstania szkół doktorskich jest wyodrębnienie jednostek, których wyłącznym, a nie pobocznym celem ma być kształcenie doktorantów. Temu działaniu powinno towarzyszyć poczucie podmiotowości społeczności doktoranckiej we wspólnocie uniwersytetu, przy jednoczesnej konsolidacji tej grupy w obrębie szkół. I chociaż jako reprezentant społeczności doktorantów Uniwersytetu Jagiellońskiego, mający obowiązek obrony ich interesów, jestem zobowiązany do podkreślania, że stypendium doktoranckie nie pozwala w większości przypadków zaspokoić głównych potrzeb życiowych (zwłaszcza w kontekście wojny i inflacji), to jednak fakt powszechnych stypendiów dla każdego doktoranta jest niewątpliwie krokiem w dobrą stronę. Dyskusji może jednak podlegać to, czy założenie przyświecające ustawodawcy kilka lat temu – zagwarantowanie dogodnych warunków do rozwoju naukowego każdemu doktorantowi – jest wciąż osiągalne przy obecnym poziomie stypendium. Powszechne stypendia i jednoznaczne wskazanie jednostek odpowiedzialnych za kształcenie doktorantów to główne zmiany, które w ostatecznym rozrachunku należałoby uznać za zmiany in plus.
Dodać też trzeba zasadniczą różnicę między starym a nowym trybem, nie tylko w liczbie przyjmowanych kandydatów. Aplikacja do szkoły doktorskiej jest, wedle mojej najlepszej wiedzy, dużo bardziej wymagająca niż rekrutacja na studia doktoranckie. Na jedno miejsce przypada obecnie dużo więcej kandydatów, co w połączeniu z gratyfikacją finansową powinno prowadzić do tego, że mało który doktorant zdecyduje się pochopnie na przerwanie kształcenia w szkole doktorskiej. Nie są to bowiem kolejne studia, na które w dowolnym momencie można się dostać i z nich zrezygnować z powodu pierwszych lepszych trudności bądź zmiany pomysłu na życie. Siłą rzeczy decyzja o pracy nad doktoratem musi być (powinna być?) decyzją dużo bardziej świadomą i przemyślaną, co – w moim przekonaniu – powinno gwarantować rekrutowanie osób, które faktycznie napiszą wysokiej jakości rozprawy i będą chciały rozwijać się dalej jako naukowcy. Tę tezę mogą jednak zweryfikować dopiero pierwszy i kolejne roczniki absolwentów.
Nie wszystko jest, bo nie może być, idealne. W ślad za poprzednią wypowiedzią na temat sytuacji doktorantów podtrzymuję wątpliwości i niezrozumienie ustawowego zakazu zatrudniania doktorantów na stanowisku nauczyciela akademickiego. Oczywiście napisanie rozprawy jest podstawowym celem doktoranta, ale nie powinno krzywdzić/ograniczać w ten sposób ambitniejszych, którzy już na tym etapie chcą poświęcić się dydaktyce akademickiej i prowadzeniu zajęć ze studentami. Inne uzasadnione obawy może wywołać również instytucjonalne oddzielenie doktorantów od jednostek, w których zatrudnieni są promotorzy: wydziałów, instytutów czy katedr. Szczególnie że kształcili się w tych jednostkach i, jeśli będą kontynuować pracę akademicką, do nich po uzyskaniu stopnia mogą chcieć docelowo wrócić. Wszak to w nich, a nie w szkołach doktorskich, będą oni zatrudniani. Szkoła doktorska w tym wypadku może wydawać się elementem zbędnym, kolidującym, niepotrzebnie separującym od środowiska wydziałowego. Dopiero właściwe zrozumienie jej roli jako elementu uzupełniającego strukturę i wspólnotę powinno to zagrożenie wyeliminować. Szkoła ma przecież instytucjonalne możliwości podtrzymywania kontaktu doktorantów z wydziałami poprzez ich promotorów, prowadzących zajęcia i współpracujących naukowców, a jednocześnie ma tę możliwość, której wydziały nie miały: konsolidowania osób reprezentujących różne dyscypliny naukowe w obrębie jednej dziedziny, kreowanie przestrzeni umożliwiającej pozyskiwanie inspiracji w środowisku ze wszech miar interdyscyplinarnym (jak Szkoła Doktorska Nauk Humanistycznych UJ, w której znajdziemy nie tylko doktorantów realizujących projekty w dziedzinie nauk humanistycznych, ale też społecznych – w ramach interdyscyplinarnego i międzydziedzinowego programu doktorskiego). Widać więc, że przy stworzeniu odpowiedniej przestrzeni dla młodych badaczy może to być dodatkowy atut, nie zaś przeszkoda w realizacji projektów doktorskich, a ewentualny zarzut dotyczący rozbijania więzi doktorantów z wydziałami jest pozorny.
Nie można oczywiście pozostawić bez odzewu wszelkiego rodzaju karygodnych nadużyć wobec doktorantek i doktorantów, świadczących o wyraźnych dysfunkcjach w środowiskach akademickich poszczególnych uczelni. Gwoli uczciwości trzeba jednak zaznaczyć, że Uniwersytet Jagielloński posiada bardzo szeroką gamę narzędzi do przeciwdziałania tego typu działaniom, do reagowania na wszelkiego rodzaju sytuacje problemowe i wspierania doktorantów, by wspomnieć choćby o odbywającej się na koniec każdego semestru Ocenie Zajęć Dydaktycznych (trudno tu mówić o braku możliwości wypełnienia bądź utracie przez uczelnię danych w przypadku formularzy elektronicznych), o możliwości korzystania ze wsparcia Działu do spraw Bezpieczeństwa i Równego Traktowania, Rzecznika Praw i Wartości Akademickich, Studenckiego Ośrodka Wsparcia i Adaptacji SOWA (wbrew nazwie oferującemu pomoc także doktorantom), prorektora do spraw dydaktyki czy też wreszcie Towarzystwa Doktorantów. Widać wyraźnie, że doktorant w swych zmaganiach absolutnie nie jest pozostawiony sam sobie.
Mimo pewnych możliwości postulowania zmian w ramach procesu ustawodawczego, przyjmuję raczej realistycznie, że nie mamy zasadniczo wpływu na ustawowe uwarunkowania funkcjonowania doktorantów. Niezaprzeczalnie mamy jednak możliwości, by w obowiązującej ustawie dostrzec rozwiązania, które mogą działać na naszą korzyść. Można szkół doktorskich nie lubić z powodu okoliczności wprowadzenia czy z jakiegokolwiek innego powodu, niemniej jednak w interesie całej wspólnoty akademickiej powinno być zrozumienie ich doniosłej roli w procesie kształtowania przyszłych kadr naukowych oraz wspieranie ich w tym zadaniu. Nie podcinajmy tej ważnej gałęzi uniwersytetu, na której sami się znaleźliśmy.
Mgr Maciej Wcisło, prezes Towarzystwa Doktorantów Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych, w programie Literaturoznawstwo