Rozmowa z prof. Krystyną Guranowską-Gruszecką z Politechniki Warszawskiej
Jakie są konsekwencje deregulacji zawodu urbanisty, wprowadzonej w czerwcu 2014?
Zawód urbanisty zawsze był zawodem zaufania publicznego – projekty urbanistyczne z założenia powinny uwzględniać potrzeby lokalnej społeczności, wartości związane z ochroną dóbr kultury, z ekologią i wieloma innymi czynnikami. Aby zajmować się tą dziedziną, jeszcze do niedawna trzeba było zdobyć gruntowne, specjalistyczne wykształcenie.
Czyli ukończyć najpierw studia na wydziale architektury i urbanistyki…
Tak, a następnie, aby uzyskać uprawnienia urbanistyczne, należało wykazać się dorobkiem i doświadczeniem zdobytym w czasie praktyki w pracowni urbanistycznej albo w stosownym urzędzie. Gdy zawód został zderegulowany, niektóre opracowania wskazywały, że planowaniem urbanistycznym mogą teraz zajmować się absolwenci dowolnych kierunków studiów, nawet licencjackich, pod warunkiem ukończenia studiów podyplomowych z zakresu planowania przestrzennego. Choć brzmi kuriozalnie, jednak nawet to nie jest prawdą. W praktyce, w tej branży można już nie pytać ani o wykształcenie, ani o uprawnienia. Obserwujemy w środowisku, że powstają różne spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, których właściciele – często osoby bez jakiegokolwiek przygotowania specjalistycznego – opracowują projekty urbanistyczne. Jeśli trzeba coś narysować, wynajmują architektów, którzy jednakże zajmują się tylko wizualną stroną tych projektów.
Czy tak opracowane projekty są realizowane w przestrzeni publicznej?
Niestety tak. Oczywiście wcześniej muszą być zatwierdzone przez urzędy miejskie, a ich zgodność z prawem przez urzędy wojewódzkie. W tym obszarze widzimy jednak swoistą inwazję lobby prawniczego.
Oprócz deregulacji zawodu urbanisty mamy jeszcze ustawę o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym z 2003 r., z jednoczesnym utraceniem ważności planów miejscowych uchwalonych przed 1 stycznia 1995 r. Jakie są konsekwencje tych zapisów dla polskiej urbanistyki?
Powstał chaos legislacyjny, który na pewno nie służy społeczeństwu, natomiast dobrze wpisuje się w interesy inwestorów, deweloperów i reprezentujących ich prawników. Brałam udział w spotkaniach organizowanych w Pałacu Kultury i Nauki, które dotyczyły różnych planów warszawskich. Uczestniczyli w nich reprezentanci Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, a także prawnicy reprezentujący inwestorów. Zdanie urbanistów było lekceważone. Mogłam oczywiście wyrazić swoją opinię, ale w procesie decyzyjnym nie miała ona żadnego znaczenia. Jeśli inwestor chce postawić w śródmieściu Warszawy wysoką zabudowę, jakiś wieżowiec, a my mówimy, że przecież nie można odcinać ludziom mieszkającym w najbliższej okolicy dostępu do słońca i światła, to w praktyce zostaniemy co najwyżej uprzejmie wysłuchani. W Warszawie miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego pokrywają około 40% terenu. Natomiast w przypadku pozostałych 60% można wznosić budynki na pojedynczych działkach opierając się tylko na warunkach zabudowy. Nawet w śródmieściu stolicy. Jest to sprawa bez precedensu – żadne z państw europejskich nie stosuje takich zasad, gdyż one pozostawiają zbyt dużą dowolność inwestorom. Z kolei w przypadku miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego często jedynym kryterium jest wysokość zabudowy. W Warszawie mamy dwie możliwości: zabudowa do wysokości 30 m i powyżej 30 m, przy czym to „powyżej” może oznaczać 70 albo 300 metrów – nie narzuca się górnej granicy. Przyjęta „Strategia Rozwoju Miasta Stołecznego Warszawy do 2030 roku” nie wyznacza wyraźnych ograniczeń w kształtowaniu przyszłej zabudowy ani nie przedstawia całościowej koncepcji urbanistycznej śródmieścia i innych dzielnic, a tym bardziej całego miasta.
„Hulaj dusza piekła nie ma”? A co na to inwestorzy?
Inwestorzy licznie ściągają z zagranicy: z Europy Zachodniej, Ameryki Północnej, z Izraela. W swoich krajach muszą liczyć się z wieloma ograniczeniami i normami prawnymi, które wynikają z wprowadzania zasad projektowania rozwoju zrównoważonego. W Polsce przepisy są niedoprecyzowane, granice rozmyte, co sprzyja koncentracji na osiąganiu szybkiego zysku. Niestety często z pominięciem potrzeb społeczności lokalnej i troski o środowisko, a także współczesnych trendów w projektowaniu urbanistycznym.
Czy może pani scharakteryzować te trendy?
Najlepiej określa je teoria mix-used functions. Kluczową pozycją przybliżającą to zagadnienie jest książka Charlesa Jancksa i Karla Kropfa Teorie i manifesty architektury współczesnej. W planowaniu przestrzennym odchodzi się od modernistycznej monofunkcyjności, od budowania wielkich dzielnic mieszkaniowych – sypialni, z których mieszkańcy dojeżdżają do pracy w zakładach zlokalizowanych w dzielnicach przemysłowych. Różnorodność funkcjonalna wynika z zastosowania zasady 1:1. Jeżeli w planowanym obszarze zakładamy funkcję mieszkaniową, to na zabudowę mieszkaniową przeznaczymy tylko połowę tego obszaru. Pozostałe 50% przeznaczamy na usługi, miejsca pracy, nauki, tereny rekreacyjno-sportowe, zieleń. Przestrzeń między budynkami łączymy harmonijnie z układem ulic, placów i terenów zielonych. Wyznaczony obszar graniczy z ulicami zbiorczymi, co umożliwia mieszkańcom łatwy dostęp do komunikacji miejskiej. Ważne jest, aby planowane w ten sposób jednostki nie miały zbyt dużej powierzchni. W państwach Europy Zachodniej jest to poziom 40 ha. Dzięki takim ograniczeniom powstają dzielnice w dużym stopniu samowystarczalne, co wpływa na poczucie komfortu mieszkańców, którzy nie muszą pokonywać wielokilometrowych odległości, aby dojeżdżać na zakupy, do przychodni lub dowozić dzieci do szkół i przedszkoli. Ten system projektowania przestrzennego świetnie funkcjonuje np. we Francji i w krajach skandynawskich. Wspomnę jeszcze, że w Wielkiej Brytanii rewolucyjne zmiany w urbanistyce nastąpiły za czasów Margaret Thatcher, kiedy grupa około 140 ekspertów różnych branż zabrała się do dzieła. Pracując nad tym tematem przez niecałe 25 lat, z przyzwoleniem władz politycznych, potrafili zamienić dzielnicę portową, funkcjonującą w samym centrum Londynu, we wspaniałe centrum śródmiejskie. Wymagało to jednak wielkiej determinacji, odwagi i osobowości takiej jak angielska Żelazna Dama, wiedzy eksperckiej, ale także zgodnej współpracy różnych specjalistów i profesjonalnego zarządzania przekształceniami struktury miejskiej.
Przejdźmy teraz od idealnych koncepcji do obszaru pani zainteresowań badawczych, które w dużej mierze koncentrują się na urbanistyce i architekturze Warszawy.
Tu jak w soczewce skupiają się problemy związane z urbanistyką polskich miast. W Warszawie zamiast obszarów o charakterze wielofunkcyjnym powstało kilka enklaw biurowych, między innymi na przedłużeniu Alei Jerozolimskich w stronę zachodnią, aż do granic miasta. Po godzinach pracy jest tam kompletnie pusto, a w godzinach dojazdu i powrotu z pracy pojawia się tłok i tworzą się straszliwe korki. Jest to źle zaprojektowane. Gdyby obok biurowców powstała zabudowa mieszkaniowa, nie mielibyśmy takich problemów. Tymczasem las wieżowców został wybudowany na podstawie „wuzetek” – warunków zabudowy wydawanych dla pojedynczych działek zlokalizowanych na poprzemysłowych terenach Woli. Kiedyś w tej okolicy znajdowały się garaże i prywatne warsztaty. Właściciele sprzedali je i na tych pojedynczych działkach wybudowano wieżowce o wysokości 200 m, zapominając przy tym zupełnie o przestrzeniach publicznych. Przyjrzyjmy się popularnym scenom z filmów amerykańskich. Gdy bohater zajeżdża przed jakiś wieżowiec i wysiada ze swojego samochodu, to ma tam sporo przestrzeni, w której można spotykać się, rozmawiać, spacerować. Podobnych scen nie można by umieścić w pejzażu warszawskiej Woli.
Jeszcze przed pandemią uczestniczyłam w ogólnopolskiej konferencji naukowej Nowe centra miast metropolitarnych w Polsce. Urbanistyka a polityka przestrzenna, organizowanej w Katowicach, w czasie której dr inż. Piotr Pecenik wygłosił referat na temat obsługi transportowej nowych centrów w modelu współczesnego śródmieścia Warszawy. Na przykładzie liczby biur mieszczących się w wieżowcach przy Placu Daszyńskiego, wybudowanych przez zagranicznych inwestorów, analizował możliwości dojazdu do pracy z wykorzystaniem komunikacji publicznej. Jak się okazało, jej chłonność jest zdecydowanie zbyt mała. W tej sytuacji pracownicy muszą dojeżdżać prywatnymi samochodami, na które z kolei nie przewidziano odpowiedniej ilości miejsc parkingowych. W konsekwencji parkują na terenie sąsiedniej, 19. Dzielnicy mieszkaniowej, zajmując przy okazji miejsca przeznaczone dla jej mieszkańców, generując hałas i zanieczyszczając środowisko.
Jak rozumiem, w tej sprawie także nie liczono się z opinią urbanistów?
W Polsce już od lat dziewięćdziesiątych mamy do czynienia z łatwym przyzwalaniem na realizację intratnych inwestycji budowlanych. Jak już wspomniałam, głos urbanistów i społeczności lokalnej sygnalizującej swoje potrzeby i postulaty często jest pomijany. Podam konkretny przykład. Gdy trwały prace nad strategią rozwoju Warszawy, przewidziane były spotkania z władzami miasta w siedzibie Towarzystwa Urbanistów Polskich. Poprosiliśmy wówczas o analizę stanu istniejącego, ale odmówiono nam, „bo to nie jest ten etap”. Mówię wtedy – jeśli mamy przedstawić propozycje, musimy przecież zapoznać się ze stanem faktycznym, aby zdiagnozować, jakie zmiany są konieczne.
Znów powołam się na przykład Francji, gdzie analizy przedprojektowe dokonywane są z ogromną starannością. Przed przystąpieniem do sporządzenia projektu urbanistycznego przygotowuje się szczegółową inwentaryzację stanu zabudowy, zbiera się materiały dotyczące charakterystyki określonego terenu i społeczności lokalnej, analizuje się liczebność poszczególnych grup wiekowych, dzietność, stopień zamożności, preferencje związane z codzienną organizacją życia. Jest to istotne dla określenia zakresu przewidywanych usług. Później kolportowane są książeczki, wydane w formacie A5, z pełną informacją o planowanych przedsięwzięciach, a mieszkańców prosi się o wypełnianie stosownych ankiet, dostarczanych im wprost do skrzynek pocztowych. I wtedy, na przykład, może się okazać, że na planie brakuje szkoły, a najbliższa znajduje się po przeciwnej stronie torów kolejowych. Wówczas trzeba wprowadzić korektę i w zależności od przewidywanej liczby dzieci w wieku szkolnym zaplanować budowę albo szkoły, albo kładki nad torami, a bezpieczną drogę do szkoły też objąć granicami planu. W Szwajcarii z kolei prawo dotyczące planowania urbanistycznego przewiduje dwukrotne publiczne udostępnienie planów, połączone z szeroko zakrojoną akcją informacyjną. Mieszkańcy mogą kwestionować przedstawione założenia, a potem sprawdzić, czy ich postulaty zostały uwzględnione. Takie mechanizmy budują poczucie odpowiedzialności mieszkańców za jakość urbanistyki. Oczywiście pod warunkiem przedstawienia szczegółowych planów, a nie jakichś ogólników w rodzaju „planuje się zwiększenie liczby mieszkań komunalnych”, co samo w sobie jest ideą słuszną, jednak bez podania konkretnych danych trudno będzie zweryfikować stopień jej realizacji.
Czy postulowałaby pani wprowadzenie wspomnianych przepisów, obowiązujących w państwach Europy Zachodniej, do polskiego prawa regulującego kwestie planowania i gospodarki przestrzennej?
To są na pewno dobre rozwiązania, które umożliwiają korygowanie błędnych założeń urbanistycznych. Zwłaszcza Francuzi są w takich kwestiach bardzo zdeterminowani. W czasach, gdy w Paryżu zaczęło się pojawiać coraz więcej emigrantów, podjęto decyzję, aby oferować im mieszkania w budowanych specjalnie dwunasto– i piętnastokondygnacyjnych wieżowcach. Jak się jednak okazało, taka architektura sprzyjała rozwojowi przestępczości – młodzież dewastowała korytarze, ukrywała się w różnych zakamarkach. I co zrobili Francuzi? Po prostu zburzyli te wieżowce, a na ich miejscu postawili zabudowę o charakterze bardziej humanistycznym: trzykondygnacyjne, czterokondygnacyjne budyneczki mieszkalne i na przemian – jedna klatka z małymi mieszkaniami, inna z większymi dla tych, których będzie na to stać, i podwórka, miejsca zabaw dzieci oraz spotkań młodzieży pochodzącej z różnych środowisk. Po pewnym czasie odnotowano w tej dzielnicy spadek przestępczości. Pamiętam z dzieciństwa, że sama bawiłam się na takim podwórku, mój syn także – poznawał przy okazji przeróżnych kolegów i uczył się relacji społecznych.
Obawiam się jednak, że nie da się tak łatwo wyburzyć biurowców na warszawskiej Woli i zaproponować w tym miejscu inną organizację przestrzeni.
Dlatego jest bardzo istotne, aby o planowaniu urbanistycznym nie decydowali przede wszystkim prawnicy, którzy nie mają wykształcenia architektonicznego i urbanistycznego, a faktycznie coraz częściej zastępują urbanistów na stanowiskach urzędniczych. Dochodzi potem do różnych nieporozumień. Ostatnio usłyszałam takie sformułowanie, że trzeba opracować plany miejscowe zagospodarowania zabudową. To jest brak zrozumienia tematu, bo przecież w planach nie chodzi tylko o zabudowę, także o parkingi, o przestrzeń rekreacyjną, wodę, zieleń. Ale inwestorów to często nie interesuje, nie interesuje ich park z miejscami przeznaczonymi dla różnych grup wiekowych, z kącikiem dla zakochanych, z placem zabaw dla dzieci, boiskami dla młodzieży. Takie planowanie wymaga pogłębionej wiedzy na temat potrzeb ludzkich i nie przynosi spektakularnego zysku. Pamiętam czasy, gdy przy różnego rodzaju planach pojawiało się dużo szczegółów dotyczących zieleni. W pracowniach miejskich zatrudniani byli specjaliści po SGGW, którzy opracowywali całe tabele z łacińskimi nazwami drzew i krzewów. Obecnie spotykamy się z naciskami prawników w Warszawie, aby wykasować zieleń z tych fragmentów planów, które dotyczą ulic, bo przecież w ustawie o planowaniu przestrzennym nie ma słowa „drzewo”, nie ma słowa „zieleń”. Ale są przecież inne ustawy. Nie można wszystkiego wybetonować! Brałam kiedyś udział w konferencji dotyczącej zieleni na ulicach, która odbywała się w Poznaniu. W tym mieście o dobrych tradycjach planowania zakłada się obecność zieleni w postaci drzew, żywopłotów czy dobrze rozwiązanych zielonych skrzyżowań. Jeśli prawo dopuszcza takie założenia, to dlaczego w jednym mieście można je zrealizować, a w innym nie? Jak widać, wiele zależy od interpretacji istniejącego prawa.
Co środowisko urbanistów może zrobić dla poprawy jakości planowania przestrzennego w Polsce?
Na pewno ważne jest, aby nie bać się otwarcie artykułować i nagłaśniać problemów, z którymi się spotykamy. Nie jest to łatwe – wiem z doświadczenia, że bardzo trudno opublikować w Warszawie krytyczny artykuł na temat lokalnej urbanistyki. Ważne, aby wszelkie zmiany w zakresie przepisów prawnych regulujących zasady planowania przestrzennego konsultowane były uprzednio z urbanistami. Środowisko urbanistów nie jest jednolite, a przydałyby się wspólne postulaty, na przykład żeby pomimo nacisków nie przystępować do projektowania bez przeprowadzenia analizy stanu istniejącego. Jeśli urbanista pominie ten etap, to skąd może mieć pewność, czy jego projekt jest dobry, czy nie? Przecież nie będzie dokładnie wiedział, do czego się dopisuje. Na pewno konieczne jest uszczegółowienie przepisów prawnych, zwłaszcza dotyczących warunków zabudowy, czyli popularnych „wuzetek”, z których należałoby w ogóle zrezygnować. One są bardzo proste w przygotowaniu: ot, dziesięć stroniczek, łącznie z rysunkami. Natomiast, żeby przygotować plan, trzeba poświęcić znacznie więcej czasu i przeprowadzić wiele rozmaitych analiz. Ważne jest odzyskanie poczucia sprawczości, aby głos urbanistów nie był „wołaniem na puszczy”. Szczegółowe uwagi dotyczące niezbędnych zmian, mojego autorstwa, zamieszczone zostały we wnioskach artykułu wydawnictwa Spice&Form Polskiej Akademii Nauk i Pomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie nr 45, 2021.
Czy studenci interesują się wspomnianymi problemami polskiej urbanistyki?
Na Wydziale Architektury i Urbanistyki Politechniki Warszawskiej prowadzę cykl wykładów, w czasie których omawiam zagadnienia polskiej urbanistyki w porównaniu z rozwiązaniami stosowanymi w innych krajach. Studenci – użyję kolokwializmu – walą drzwiami i oknami na te zajęcia, zainteresowanie jest ogromne. Przedstawiam im takie przykłady jak chociażby Almere – najmłodsze holenderskie miasto położone 5 metrów poniżej poziomu morza, Dubaj z szalonymi rozwiązaniami architektonicznymi i urbanistycznymi, Erbil z symbolami jego istnienia od starożytności, a w Europie przykłady przebudowy obszarów śródmiejskich: Londynu, Paryża, Barcelony czy Gandawy oraz Oslo i innych skandynawskich miast. Widzę, z jaką pasją studenci poszukują informacji na temat dobrych wzorców w projektowaniu. To budzi nadzieje na przyszłość.
Rozmawiała Krystyna Matuszewska