Marek Misiak
Pamiętam naukę angielskiego w dzieciństwie, w szkole językowej przy ul. Łaciarskiej w rodzinnym Wrocławiu. Byłem autentycznie zafascynowany tym, że mogę wyrazić siebie w języku innym niż ojczysty. Uśmiecham się dziś, gdy wspominam dziecięce fantazje, że kiedyś będę dwujęzyczny, że angielski będzie dla mnie całkowicie przezroczysty, jak wydawał się (do studiów polonistycznych) polski. Z kolorowych, drogich wówczas podręczników wyłaniała się kusząca Wielka Brytania, jeszcze trochę nobliwa, już nieco cool Britania. Wielorasowe społeczeństwo, czerwone budki telefoniczne, dziewczyny z kolorowymi włosami… Nie studiowałem nigdy anglistyki, a w Zjednoczonym Królestwie byłem tylko kilka razy jako turysta. A jednak życie zatoczyło koło – po trzydziestce zostałem redaktorem anglojęzycznych publikacji naukowych, a z czasem zacząłem coraz częściej parać się tłumaczeniami w obie strony.
Nigdy nie stałem się dwujęzyczny i czuję się znacznie pewniej, gdy przede mną lub po mnie dany tekst sprawdza native speaker lub anglista z wieloletnim doświadczeniem. Podejrzewam, że wielu autorów, których artykuły lub książki redaguję, włada angielskim co najmniej tak samo dobrze, jak ja i po prostu w naturalny sposób nie widzą własnych błędów, tak jak ja nie widzę swoich w tekstach, które sam piszę. Są jednak błędy różnego typu – leksykalne, stylistyczne, interpunkcyjne – które powracają z taką regularnością, że postanowiłem zebrać je i omówić w jednym artykule. Będę rzecz jasna posługiwał się przykładami po angielsku, w tłumaczeniu na polski zatraciłaby się istota większości usterek tekstu.
Błędy językowe kojarzą się laikom przede wszystkim z błędami ortograficznymi, a te mogą zostać wyeliminowane przy korzystaniu z komputerowych edytorów tekstu (warto jedynie pamiętać, że program nie podkreśli błędnej formy, gdy jest ona identyczna z innym wyrazem – casus *Jezusa Chytrusa). Tymczasem poprawność językowa to coś znacznie szerszego, zwłaszcza gdy posługujemy się językiem obcym. Poza poprawnością gramatyczną znaczenie ma też poprawność interpunkcyjna, a także leksykalna (użycie wyrazów w ich właściwym znaczeniu), fleksyjna (właściwa odmiana odmiennych części mowy), gramatyczna (np. dobór właściwych czasów) i stylistyczna.
Zacznę od tej ostatniej. Ze szkoły wielu czytelników pamięta zapewne polonistki każące „pracować nad stylem”, często bez wyjaśnienia, co miałoby to dokładnie oznaczać. Niektórzy uczniowie, gubiąc się w domysłach, dochodzą do wniosku, że chodzi o pisanie bardziej „literackie”, wytworne, ozdobne. Zapewniam, że nie o to chodzi – dobry styl, a już zwłaszcza w tekście nieartystycznym, jest prosty i jasny. W naukowym pisaniu po angielsku (scientific writing) jest to szczególnie istotne, gdyż języki germańskie, głównie z uwagi na dość sztywny szyk zdania, w ogóle słabo tolerują kwiecistość stylu. Wielopoziomowe zdania złożone są przez native speakerów języka angielskiego postrzegane nie jako przejaw perfekcyjnego opanowania języka, ale wręcz przeciwnie – jako przejaw nieporadności językowej i ciężkości stylu. Jeśli dany tekst jest tłumaczeniem z polskiego, nadmiernie rozbudowane zdania mogą być też przejawem niewolniczego naśladowania składni oryginału. Gdy tłumaczę z polskiego na angielski lub niemiecki, często dzielę jedno długie zdanie na co najmniej dwa, trzy krótsze. Wielu doświadczonych amerykańskich redaktorów przyjmuje, że w znormalizowanym maszynopisie zdanie nie powinno zajmować więcej niż trzy wiersze, choć oczywiście nie jest to bezwzględna reguła. Warto też nie przeceniać naszej znajomości angielskiego, w długim zdaniu można się po prostu zgubić i poszczególne zdania składowe nie będą do siebie pasować (np. zaniknie tożsamość podmiotu). Z uwagi na mniejszą fleksyjność angielszczyzny łatwo wtedy o nieporozumienia, np. w zdaniach względnych, gdzie „which” może oznaczać zarówno „który”, jak i „którym” albo „którego” (nie zawsze musi mu towarzyszyć przyimek – „by which”, „to which” itp.), i czytelnik może mieć problem ze zidentyfikowaniem, do której części zdania poprzedzającego „which” się odnosi.
Zdarza się też, że piszący po angielsku autorzy konstruują złożone zdania, których poszczególne części nie są połączone żadnymi spójnikami, a jedynie średnikami. Jednak nadmiar spójników i przyimków także generuje chaos. W językach germańskich deklinacja jest dość uboga i to, co po polsku, czesku czy rosyjsku jest oddawane końcówkami fleksyjnymi, po angielsku trzeba oddawać przyimkami. Utrudnia to tworzenie bardzo złożonych zdań, gdyż powtarzające się „of”, „which”, „that” czy „by” czynią je już na pierwszy rzut oka nieporadnymi stylistycznie. Rozbudowana składnia wymaga wreszcie precyzyjnego posługiwania się przecinkami i średnikami, a angielska interpunkcja jest daleka od przejrzystości i nie tak dokładnie skodyfikowana, jak polska, przez co nawet osoby, które naprawdę biegle opanowały ten język, znają ją najczęściej tylko w ogólnych zarysach. Zdarzało mi się redagować teksty ze zdaniami zajmującymi cztery–pięć wierszy, gdzie w całym wierszu autor nie zastosował żadnych znaków przestankowych. Nie ma siły, żeby czytelnik się w tym nie zgubił. Zaś stawianie przecinków tam, gdzie stałyby po polsku, prowadzi na ogół do poważnych błędów interpunkcyjnych.
Podczas czytania nie tylko publikacji naukowych, ale także eseistyki czy publicystyki po angielsku, warto zwrócić uwagę, że naprawdę rozbudowane zdania stanowią tam dużą rzadkość, przez co styl może się wydawać banalny. Tak nie jest. Dobry styl w tym języku oznacza dyscyplinę myśli i słowa, a „wordiness” (rozwlekłość, wielomówstwo) jest jedną z najczęściej wskazywanych usterek. Jeśli coś można przekazać zwięźlej i prościej, należy tak właśnie zrobić, gdyż dla większości czytelników angielski także jest językiem obcym i przesadna ozdobność stylu będzie utrudniać komunikację w większym stopniu niż w języku ojczystym. Warto uważać szczególnie z metaforyką, brak wyczucia może sprawić, że sugestywność i skrótowość zamienią się w śmieszność. Jakiś czas temu koleżanka po fachu redagowała artykuł do czasopisma stomatologicznego, w którym ślina została określona jako „meeting point” różnych funkcji jamy ustnej. Moje rodzinne miasto (Wrocław) jako miejsce spotkań (Wrocław – the meeting point) jak najbardziej, ale w ślinie wolałbym się jednak nie spotykać.
Często rozwlekłość stylu nie wynika jednak ze zbytniej jego kwiecistości, lecz raczej z przekonania, że dłuższe sformułowania brzmią bardziej oficjalnie. Ma to w sobie coś z kancelaryzmów w rodzaju „w miesiącu maju”. Zdarzają się też zdania, w których autorzy jakby usiłowali zawrzeć jak najwięcej fachowo brzmiących sfomułowań – efektem są konstrukcje na pograniczu tautologii, niepotrzebnie dopowiadające oczywistości. Popatrzmy na następujący przykład: „The rash on patient’s skin was red in color and rough in texture”. Oczywistym jest, że wysypka wystąpiła na skórze, że czerwony to kolor, a szorstkość jest rodzajem faktury. „The rash was red and rough” – zwięźlej, a wcale nie mniej naukowo. Kolejny przykład: „It goes without saying that the newly approved drug will produce an inhibitory effect on the AIDS-related symptoms”. Całe wprowadzające sformułowanie to nic innego, jak wata słowna, odpowiednia być może w przemówieniu politycznym, ale nie w publikacji naukowej. Zaś „to produce inhibitory effect” to bardziej wyrafinowana wersja „nabyć drogą kupna”. Zamiast czasownika, przymiotnika i rzeczownika wystarczy sam czasownik: „The newly approved drug will inhibit the AIDS-related symptoms”.
Nie bez powodu adepci kreatywnego pisania uczą się, że w pierwszej kolejności należy wykreślać przymiotniki i przysłówki, bo faktycznie te części mowy niewiele wnoszą do zdania: „He obtained a completely comprehensive medical history for each individual patient”. „Comprehensive” to „wyczerpujący, obszerny”, zatem „completely comprehensive” można by uznać za pleonazm (może nie tak oczywisty jak „mokra woda”, ale wyraźnie widoczny). Podobnie jest z „each individual”. W każdym języku istnieją powtórzenia niebędące błędami (jeden i ten sam, „each and every”), ale, po pierwsze, mają one na ogół bardziej potoczny charakter, a po drugie, mają charakter stałych związków frazeologicznych, a nie konstrukcji stworzonych ad hoc. „He obtained a comprehensive medical history for each patient” – znaczy to samo, a wymaga od czytelnika mniej wysiłku. Dobrym przykładem redundancji (nadmiaru) słów jest następujące zdanie: „Research in the field of genetics has increased since the completion of the 5th human genome map”. Jasne jest, że „genetics” to „research field”, zatem „the field of” ma w tym wypowiedzeniu zerową wartość znaczeniową. Zdanie bez tego sformułowania nie zmienia ani trochę znaczenia: „Research in genetics has increased since the completion of the 5th human genome map”.
Tytułowe Oxbridge to połączenie nazw Oxford i Cambridge. W British English nazywa się w ten sposób intelektualno-towarzyską elitę, absolwentów najbardziej elitarnych uczelni w kraju. Jest to określenie nieco ironiczne, ale w żadnym razie nie pogardliwe. Uczelnie te uchodzą jednocześnie, obok BBC, za matecznik wzorcowej brytyjskiej angielszczyzny (nie bez powodu jednym z najważniejszych wydawców materiałów do nauki tego języka są Oxford University Press i Cambridge University Press). Półka ze słownikami, kompendiami gramatycznymi i podręcznikami do specjalistycznych odmian angielskiego za moimi plecami puchnie coraz bardziej. Choć nigdy nie będę mówił po angielsku tak dobrze, jak po polsku, chciałbym – na miarę moich skromnych możliwości – pilnować tego, by język, w którym uprawiana jest światowa nauka, był tym samym pięknym angielskim, który tak pięknie brzmi w ustach znanych mi Amerykanów i Brytyjczyków. Choć mieszkam i pracuję daleko od Oxbridge, a jeszcze dalej od Nowego Jorku, niech widzą, że dzisiejsza lingua franca to nadal język (a zatem wartość), a nie jedynie przezroczyste narzędzie komunikacji.
Wróć