Zbigniew Drozdowicz
Uzyskiwanie prawa do bycia członkiem wspólnoty akademickiej jest z reguły łatwiejsze niż wykonywanie związanych z tym obywatelstwem obowiązków. Wprawdzie nie można go otrzymać ani przez urodzenie, ani przez zasiedzenie, ani nawet przez oświadczenia „przybranych rodziców”, jakimi są różnego rodzaju opiekunowie i promotorzy osób ubiegających się o jego uzyskanie, to jednak wszystkie te okoliczności mogą być pomocne w stawaniu się akademikiem. Trzeba jednak w odpowiednim momencie wykazać się nie budzącą zasadniczych zastrzeżeń dorosłością. A z tym bywa różnie.
Dzisiaj o różnych formach akademickiej doskonałości (i ich braku) dyskutuje się na spotkaniach uczelnianych i pozauczelnianych zespołów, których zadaniem jest ocena osiągnieć pracowników naukowych. Członkowie tych zespołów stosują tak różne wzorce doskonałości, że trudno sformułować w tej kwestii przekonywujące generalizacje. Łatwiej je wskazać w różnego rodzaju wystąpieniach okolicznościowych, jak wykłady wygłaszane z okazji nadania godności Honoris Causa Doctoris. Na mojej uczelni często przywoływane są fragmenty wykładu zatytułowanego O dostojeństwie Uniwersytetu, wygłoszonego przez profesora Uniwersytetu Lwowskiego Kazimierza Twardowskiego z okazji nadania mu w 1932 roku przez Uniwersytet Poznański tego wyróżnienia. Profesor przyznał w nim m.in., że „po prawie pół wieku bycia członkiem uniwersyteckiej wspólnoty akademickiej (…), z dumą w sercu stał się on obywatelem akademickim”. Dodawał przy tym, że „ilekroć wymawia wyraz Uniwersytet, czyni to z pewnym namaszczeniem”, a także, iż „Uniwersytet promienieje dostojeństwem, spływającym na niego z olbrzymiej funkcji, którą pełni. Wszak niesie ludzkości światło czystej wiedzy, wzbogaca i pogłębia naukę, (…) tworzy jednym słowem najwyższe wartości intelektualne, które przypaść mogą człowiekowi w udziale. (…) Uniwersytety spełniają również doniosłe zadania wychowawcze względem gromadzących się w jego murach studentów. (…) Działanie wychowawcze Uniwersytetu polega na budzeniu (…) zrozumienia olbrzymiej doniosłości, którą posiada dla ludzkości prawda obiektywna i praca koło jej zdobywania. (…) Znikąd bowiem nie spływa na człowieka trwalsze i czystsze zadowolenie, jak z bezinteresownego szukania prawdy naukowej. A najwyższe z tego źródła zadowolenie czerpie ten, kto prawdy tej szuka”.
Bez wątpienia prof. Twardowski idealizował zarówno uniwersytet, jak i uniwersytecką społeczność. W praktyce bowiem zarówno temu pierwszemu, jak i tej drugiej w niejednym przypadku czegoś istotnego brakowało i brakuje do ideału. Rzecz jednak w tym, aby ta społeczność chciała i potrafiła zbliżać się do niego w możliwie największym stopniu. Dzisiaj zdaje się to trudniejsze niż w przeszłości. Przede wszystkim dlatego, że w istotnym stopniu zmieniły się stojące przed uniwersytetami zadania oraz sposoby oceniania osiągnięć ich pracowników. Mówienie o bezinteresowności uczonych i „czystej wiedzy” w sytuacji, gdy ich efektywność ocenia się w kategoriach ilościowych (takich m.in. jak wskaźnik przywołań ich publikacji) i stawia się na tzw. komercjalizację badań, może wydawać się wręcz anachronizmem. Mimo wszystko wzór uniwersyteckiej doskonałości nakreślony w tym wykładzie zachowuje głęboką wymowę i uzasadnione jest jego przywoływanie niemal sto lat po wygłoszeniu.
Zarówno w przeszłości, jak i obecnie, akademicka profesura stanowi mniejszość w tej społeczności. Zasadnicza różnica polega jednak nie tylko na tym, że dzisiaj grupa ta jest liczniejsza niż w przeszłości, ale także na tym, że jest ona znacznie bardziej zróżnicowana. Rzecz jasna jedni są bliżsi, inni dalsi od przywołanego wzoru doskonałości. Co więcej, jednym z członków tej społeczności jest łatwiej, natomiast innym trudniej się do niego zbliżać. Sporo zależy nie tylko od zdolności oraz zaangażowania w wykonywanie zawodowych obowiązków, ale także od okoliczności, na które wpływ mają ograniczony – takich m.in. jak przyzwolenie bliższego i dalszego otoczenia na sposób realizowania aspiracji oraz życiowych marzeń. Skłonny jestem jednak podpisać się pod twierdzeniem, że nie tylko jesteśmy wychowywani przez to otoczenie, ale także mamy możliwość przyzwyczajenia go do naszej swoistości w myśleniu o nauce i nauczaniu. Wymaga to jednak zwykle sporo czasu. Rzecz jasna nie zawsze jest to „niemal pół wieku”, o którym mówił prof. Twardowski w swoim wykładzie. Jednak nie daje się tego zrobić (przynajmniej w polskich realiach akademickich) w czasie kilku czy nawet kilkunastu lat pracy zawodowej. Potwierdza to m.in. fakt, że w naszym kraju tytuł uzyskuje się z reguły w stosunkowo późnym wieku, a wyjście zbyt wczesne „przed szereg” spotka się niejednokrotnie z negatywną reakcją ze strony oceniających kwalifikacje kandydata. Rzecz jasna nie każda osoba z profesorskim tytułem chce i potrafi realizować akademickie wzory doskonałości. Jednak w tej grupie akademickiej społeczności łatwiej ich znaleźć niż w innych.
Znacznie liczniejsza jest grupa akademickich uczonych i wykładowców bez tytułu, ale na stanowisku profesora uczelni. Nie twierdzę, że większość z nich pozbawiona jest aspiracji i marzeń, które doprowadziły ich koleżanki i kolegów do profesorskiego tytułu. Problem w tym, że sporej części brakuje kwalifikacji tych ostatnich. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzi, aby profesor uczelniany, ale jeszcze nie w pełni profesor, podwyższył kwalifikacje i udokumentował je na tyle, aby pozbyć się cieszącego jedynie do pewnego czasu przymiotnika przy swoim nazwisku. W praktyce niejednokrotnie bywa tak, że brakuje mu do tego nie tylko odpowiednich zdolności, ale także pracowitości. Dobrze jest, jeśli we właściwym momencie zawodowej drogi potrafi to zrozumieć na tyle, by nie podejmować prób osiągnięcia czegoś, co jest poza jego zasięgiem. Nieźle jest również wówczas, gdy ma on i pewne zawodowe zdolności, i świadomość, że ich doskonalenie wymaga dużo więcej pracy niż w przypadku bardziej uzdolnionych koleżanek i kolegów. Do tego jednak potrzeba nie tylko samokrytycyzmu, ale także sporej dawki pokory i cierpliwości. Nie jest zaś o nie łatwo w sytuacji, gdy bardziej uzdolnieni i pracowici rówieśnicy już osiągnęli to, co jest przedmiotem marzeń osób aspirujących.
Poważny problem zaczyna się jednak dopiero wówczas, gdy przeciętnie uzdolnione i średnio pracowite osoby zamiast „wziąć się za siebie”, biorą się za tych, którym zazdroszczą zawodowego sukcesu i nie tylko kwestionują ich uprawnienia do niego, ale także sposób ich uzyskania. Nie twierdzę, że w procedurze awansowej nie potrzeba trochę szczęścia i życzliwości ze strony oceniających nasze osiągnięcia. Jednak szczęściu i życzliwości trzeba pomóc, najlepiej poprzez udokumentowane swoich osiągnięć, których wartość trudno zakwestionować nawet najbardziej surowym opiniodawcom.
Generalnie uzyskanie obywatelstwa studenckiego jest łatwiejsze niż w przypadku profesorskiego. Nie znaczy to jednak, że w różnych krajach jest o nie równie łatwo. Tam, gdzie akademickie studia są płatne, trzeba posiadać sporą kwotę na opłacenie czesnego, a i to może okazać się niewystarczające na prestiżowych i elitarnych uczelniach (jak np. Uniwersytet Cambridge czy Oxford), bowiem liczba studiujących tam jest mocno ograniczona. W Polsce studia były i są przynajmniej teoretycznie bezpłatne (gwarantuje to Konstytucja RP). W moich studenckich czasach (było to ponad 50 lat temu) trzeba było jednak pokonać na egzaminach wstępnych sporą liczbę konkurentów do uzyskania studenckiego obywatelstwa, bowiem liczba miejsc była stosunkowo niewielka. Po przełomie 1989 roku nastąpiło tzw. umasowienie studiów wyższych nie tylko poprzez znacznie szersze otwarcie bram uczelni publicznych dla kandydatów na studia, ale także dzięki pojawieniu się licznych uczelni niepublicznych. Oznaczało to nie tylko znaczne ułatwienia w dostaniu się na studia, ale także często znaczne obniżenie poziomu kształcenia. Dotyczy to przede wszystkim uczelni prywatnych. Wprawdzie płaci się w nich za kształcenie, jednak wieloetatowej i zaawansowanej wiekowo kadrze trudno zagwarantować wysoki poziom nauczania; a ci, którzy próbowali dokonania gruntownego „odsiewu” na egzaminach, ryzykowali utratę zatrudnienia – w ten sposób bowiem uszczuplali wpływy uczelni z czesnego. Jednak również na wielu uczelniach publicznych nastąpiło „poluzowanie” wymagań stawianych akademickiemu kształceniu. Przyczyniło się to do pojawieniu się tam studentów, których akademickie obywatelstwo było i jest w znacznej mierze formalne.
Na początku chciałbym jednak powiedzieć parę słów o tych spośród studentów, u których obywatelstwo jest nie tylko formalne, ale także realne. Stanowią oni swoistą elitę w tej grupie akademickiej społeczności. Można ich spotkać na każdym kierunku studiów. Oczywiście na jednych jest ich nieco więcej, na innych mniej, w żadnym jednak przypadku nie występują masowo. Bardzo uzdolnionej młodzieży nie przybyło i nie mogło przybyć ani poprzez poluzowanie wymagań stawianych kandydatom na studia, ani poprzez ich złagodzenie w samym procesie studiowania. Studenckiej elicie złagodzenie nie jest zresztą do niczego potrzebne. Nie przyszła ona bowiem na uczelnię ani z braku lepszego pomysłu na życie, ani też po to, aby otrzymać dyplom. Ten ostatni ma oczywiście dla niej znaczenie, jednak powinien być świadectwem jakości studiowania i zdobytej w jego trakcie wiedzy, a nie tylko ilości czasu spędzonego w murach uczelni. Po to, aby tę jakość osiągnąć, trzeba nie tylko regularnie uczęszczać na zajęcia, ale także brać w nich aktywny udział (m.in. poprzez stawianie nauczycielom trudnych pytań). Studencka elita miewa zresztą zainteresowania, które jedynie częściowo mieszczą się w programie wybranego kierunku studiów, więc albo podejmuje je na jeszcze jednym kierunku, albo też samodzielnie pogłębia wiedzę i umiejętności.
Kierunki studiów zmieniają czasem również ci studenci, których akademickie obywatelstwo jest w znacznej mierze formalne. Wynika to jednak nie tyle z zainteresowań czy wysokich wymagań intelektualnych, co z tzw. wyższej konieczności, jeśli tak można nazwać skreślenie z wcześniejszego kierunku za brak postępów w nauce czy po prostu szukanie kierunku, na którym łatwo i przyjemnie da się przetrwać do uzyskania jakiegoś dyplomu (mniejsza o to jakiego i z jakim wynikiem ukończenia studiów). Taki absolwent nie ma w gruncie rzeczy wysokich kwalifikacji. Jakim cudem zresztą mógłby je mieć w sytuacji, gdy na uczelniane zajęcia uczęszczał rzadko lub wcale, a swojego wykładowcę widział dopiero przy egzaminie. Natomiast egzaminy zaliczał albo korzystając z daleko idącej wyrozumiałości egzaminatorów dla studenckich słabości, albo na tzw. łut szczęścia. Ma on za to wiele miłych wspomnień ze swoich lat studiów, tyle tylko że związane są one głównie z ich częścią rozrywkową.
Trudno byłoby jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, jak liczna jest grupa „rozrywkowych” studentów. Można jednak powiedzieć, że jest ich wielu, nawet na uczelniach, które uchodzą za prestiżowe. Najliczniejszą grupę stanowią jednak ci, którzy przynajmniej do pewnego stopnia poważnie traktują nie tylko akademickie obywatelstwo, ale także związane z nimi obowiązki. Wyrażać się to oczywiście może w różny sposób – począwszy od kierowania się przy wyborze kierunku studiów autentycznymi zainteresowaniami, a skończywszy na braniu czynnego udziału przynajmniej w tych zajęciach, które mogą je w jakieś mierze zaspokoić.
PS. Interesującym przyczynkiem do dyskusji na temat akademickiego obywatelstwa mogą być nie tylko sposoby jego uzyskiwania i realizowania w praktyce, ale także jego możliwie najdłuższego zachowania. Nie sprawdza się tu powiedzenie, że jeśli coś łatwo przyszło, to i równie łatwo się z tym rozstać. Można podać wiele przykładów wręcz heroicznej walki o zachowanie obywatelstwa jak długo się tylko da również przez tych członków akademickiej społeczności, która niechętnie wykonuje związane z tym obywatelstwem obowiązki. Wypowiadałem się zresztą na ten temat na łamach FA. Tutaj jedynie dodam, że Ustawa 2.0, znosząc obowiązek habilitowania się przez pracowników naukowo-dydaktycznych, daje im możliwość przetrwania na uczelni na etatach dydaktycznych lub administracyjnych i ewentualnego powrotu do poprzedniej formy zatrudnienia (po wykazaniu się wymaganymi dokonaniami naukowymi).
Wróć