logo
FA 6/2024 w stronę historii

Józef Franciszek Fert

Frangas non flectes

Żywot człowieka poćciwego z rodu Wielopolskich


Frangas non flectes 1

Aleksander Wielopolski. Źródło: Wikipedia

Jesienią roku 1936 dwudziestopięcioletni inżynier rolnictwa rusza na podbój Ameryki z dobrze ukrytą okrągłą sumką dziesięciu tysięcy dolarów. Trafia do Buenos Aires i staje się jednym z kolonizatorów rolniczych oraz nadzorców polskich placówek osiedleńczych w argentyńskiej selwie nad potężną Paraną.

Dzieło Antoniego hrabiego Wielopolskiego Nie tylko moje życie (Ostrowiec Świętokrzyski 2023) to zbiór wspomnień potomka jednego ze świetnych rodów dawnej Rzeczypospolitej. W niejednym przypomina staropolską silva rerum, choć spisaną wiele lat po zaistnieniu zdarzeń, o których opowiada, skonfrontowaną z dokumentacją historyczną i obszerną literaturą przedmiotu, niczym opracowanie naukowe, choć bez przypisów. Wydanie wzbogaciły pamiątki fotograficzne i inne archiwalia, jak tablice genealogiczne tudzież obszerny aneks o ponadpięćsetletnich dziejach rodu (Rodzinna prehistoria), w sumie przeszło 1200 stron druku. Trochę brakowało mi indeksów, szczególnie nazwisk i miejsc, co zapewne można będzie uzupełnić przy następnym wydaniu dzieła. Rzecz uporządkował, kompozycyjnie ustrukturyzował, opatrzył wprowadzeniem, posłowiem i dodatkami oraz zredagował na potrzeby druku syn Antoniego Wielopolskiego – Wojciech, pracownik naukowy Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Ten rodzaj opowieści historycznych jest mi najbliższy i ma moc poruszenia zarówno zapału czytelniczego, niezależnie od objętości pracy, jak też woli podzielenia się refleksjami, które takie pisarstwo może budzić. Dla mnie to historia w postaci najczystszej, kreślona z perspektywy losów czy wspomnień konkretnej osoby. Historia przez tę osobę (narratora, gawędziarza, bajarza) doświadczana, zapamiętana (w mięśniach, nerwach, duszy), a spisana na wieczną rzeczy pamiątkę, ad majorem Dei gloriam, molom na uciechę.

Przy nazwisku autora – Antoni Wielopolski (1911–1995) – zawahałem się, czy i o czym będę czytał. A trafiły do mnie (czy przypadkowo?) dwa słusznej okazałości tomy zapisków emerytowanego profesora, dokładniej: docenta, ale z habilitacją, przeprowadzoną w 1972 roku w Wyższej Szkole Rolniczej w Szczecinie. Tej uczelni ofiarował on swoją niezwykłą pamięć, wiedzę, doświadczenie i niecodzienną prawość charakteru. Pracował tu ponad dwadzieścia lat, co stanowiło w jego burzliwym życiu akt najdłuższy, choć o dziwo, najkrócej opisany, a właściwie zdumiewająco pominięty. W szczecińskiej WSR pracował od 1956 roku – po rozlicznych przejściach „czasów stalinowskich” z programowym maltretowaniem przez UB – jako absolwent warszawskiej SGGW (dyplom Wydziału Rolniczego uzyskał 28 kwietnia 1936 roku). Na tej WSR jako pierwszy pracownik naukowy uzyskał doktorat obroniony w roku 1960, a następnie habilitację. W roku 1978 przeszedł na emeryturę. „Skończyło się tak, jak się skończyło, czyli pośpiesznym udaniem się na emeryturę, by oddalić się od bagna, w którym trwałem przez lata” (Moje życie, t. II, s. 461 – dalej po cytatach skrót: MŻ, tom, strona).

Początek drogi ku szczytom

Moje „wstępne” zawahanie, czy powinienem książkę tę czytać, wzięło się z towarzyszących mi od lat skojarzeń: margrabia Wielopolski – branka – powstanie styczniowe – do wtóru pogardliwej odpowiedzi cara Aleksandra II na entuzjastyczne powitanie Jego Wysokości w maju 1856 roku na dworcu w Warszawie: „Żadnych marzeń, panowie, żadnych marzeń”, czyli bez złudzeń, miraży i tym podobnych bredni o niezależności, drodzy Polacy. Nie omyliłem się, Aleksander margrabia Wielopolski (1803–1877) jest w tych wspomnieniach ciągle, choć jakby nieco mgławicowo, obecny. Trochę jak to całe „margrabstwo”, wyprocesowane dzięki związkowi małżeńskiemu z przedstawicielką rodu zmarłego bezpotomnie siódmego ordynata „margrabstwa pińczowskiego” Józefa Władysława Myszkowskiego (+1727). Odziedziczone dobra ordynacji rodowej Myszkowskich – tych od sławnego i niebywale majętnego Piotra (1505–1591; jego grobowiec znajduje się w kaplicy Myszkowskich w kościele parafialnym w Książu Wielkim), biskupa płockiego a następnie krakowskiego, mecenasa Jana Kochanowskiego – wyniosły ród Wielopolskich na wielkopańskie szczyty oraz ozłociły go jedynym w Rzeczypospolitej tytułem margrabiowskim, odziedziczonym przez Wielopolskich wraz z ordynacją po wygasłych w sensie prawnym Myszkowskich. Początek drogi ku szczytom wiążemy z Zygmuntem Myszkowskim, bratankiem biskupa Piotra. Zaczęło się od adopcji do mantuańskiego rodu Gonzaga. Tenże Zygmunt Gonzaga Myszkowski następnie otrzymał od papieża tytuł rodowy margrabiów na Mirowie (dziś ruiny zamczyska w łańcuchu obronnym Orlich Gniazd na pograniczu śląsko–małopolskim), piszących się Gonzaga–Myszkowski (herbu Jastrzębiec), a w roku 1601 zezwolenie sejmu Rzeczypospolitej na utworzenie ordynacji z rozlicznych majętności (Książ Wielki z zamkiem Mirów, Pińczów z tzw. „Nowym Miastem Mirowem” (dziś to część Pińczowa), Chroberz i in.). Po wygaśnięciu męskich spadkobierców Myszkowskich tytuły, zamki, dobra miejskie i ziemskie oraz nazwisko Myszkowskich wyprocesował i objął jako ósmy ordynat Franciszek na Żywcu i Pieskowej Skale z Wielopolskich margrabia na Mirowie Myszkowski. Działo się to w roku 1729. Głównym tytułem „ordynatów pińczowskich” stał się Mirów, ten śląski (obok Mirowa pińczowskiego). Tak tedy Wielopolscy weszli do wąskiego grona najznakomitszych rodów magnackich (arystokratycznych) Rzeczpospolitej. Ich pozycję dobrze ilustruje popularne w XVIII wieku porzekadło: „Kto ma Chroberz, Książ i Szaniec, może iść z królową w taniec” (MŻ III 568 n.). Ordynacja Wielopolskich obejmowała kilka miast na czele z Pińczowem oraz kilkaset wiosek. Nb. jeden z Wielopolskich – Jan (1630–1688) – nieco wcześniej ożenił się z siostrą królowej Marysieńki (1638–1728), Marią Anną de la Grange d’Arquien (1640–1728), a jeszcze wcześniej tenże Jan hrabia Wielopolski zawarł znaczące związki małżeńskie z Anielą Febronią Koniecpolską, a następnie z Konstancją Krystyną Komorowską i to „przez nią ordynacja Pińczowska i tytuł margrabiów Gonzaga Myszkowskich trafiła do Wielopolskich” (MŻ II 590).

Zwieńczeniem, na dobre i na złe, tej wspinaczki rodu na szczyty drabiny społecznej stały się dni „panowania” Aleksandra hrabiego Wielopolskiego margrabi Gonzaga Myszkowskiego, który w latach 1861–1863 z łaski carskiej pełnił doniosłą rolę naczelnika Rządu Cywilnego Królestwa Polskiego (obok dzierżącego faktyczną władzę gubernatora wojennego, wówczas generała Michaiła Gorczakowa) i w wyniku niepoliczalnych okoliczności przedwcześnie zdetonował – myślę dziś, że w „dobrej wierze” – powstanie styczniowe (obszerne wyjaśnienia w aneksie: MŻ II 569–580). W dziejach Wielopolskich a zarazem w dziejach naszej ojczyzny margrabia Aleksander zapisał się oczywiście nie tylko nieszczęsnym sprowokowaniem powstania, które zresztą od początku nie miało szans powodzenia, ale nieopatrznie rozpalił żądzę czynu rosyjskiej soldateski, pragnącej w dość łatwy sposób – jak wszystkim się wydawało – zetrzeć z siebie piętno klęski w Wojnie Krymskiej. Margrabia sformułował przede wszystkim w sposób wyrazisty fundament ówczesnej „polskiej racji stanu”, która do dziś krąży nad niektórymi głowami wykręconymi na Wschód. Była w tym konsekwencja definitywnego rozczarowania polityką Zachodu wobec zniewolonej i bezwzględnie rozgrabianej Polski, a także intensywnych poszukiwań możliwości modernizacji kraju poprzez uzyskanie jakiejś autonomii Królestwa Polskiego w ramach Imperium Romanowów. Tworu bezwzględnie lojalnego wobec rosyjskiego caratu, ale łudzącego mirażem realizacji najważniejszych reform społecznych, nieodzownych i niecierpiących zwłoki wobec osuwania się Królestwa w coraz głębszą zapaść cywilizacyjną. Jak czytamy w aneksie, Wielopolski w okresie burzliwych demonstracji patriotycznych 1860 roku przedstawił rosyjskiemu namiestnikowi jednoznaczną deklarację: „Przy uznaniu władzy carskiej domagał się ów projekt uznania praw narodu, czyli polskiej administracji, polskiego szkolnictwa średniego i wyższego oraz odrębności Królestwa z granicą na Bugu. Poza nią cesarz był cesarzem rosyjskim. Ale na ziemiach po Bug – tylko królem polskim. Wielopolski nie żądał konstytucji z wyborami, armii polskiej oraz zwrócenia Kresów, wiedział bowiem, że Petersburg tego nie odda” (MŻ II 571). Te plany margrabiego odrzuciło opozycyjne stronnictwo „białych”, skupione wokół Towarzystwa Rolniczego z Andrzejem Arturem Zamoyskim na czele (1800–1874), a zresztą większość politycznie zaangażowanych patriotów parła raczej do siłowej konfrontacji niż ugody. Mimo wewnętrznej opozycji i grania „znaczonymi kartami” urzędników dworu petersburskiego, margrabiemu udało się osiągnąć pewne pozytywne owoce swego „panowania”, szczególnie ważne było powołanie Szkoły Głównej Warszawskiej (1862–1869) oraz zapoczątkowanie procesu reform samorządowych i agrarnych (zniesienie pańszczyzny i oczynszowanie chłopów), nadanie Żydom pełnych praw obywatelskich i in. Dramat tych działań polegał na tym, że „gdy zaczęto realizować konkretne plany reform: szkolnej, żydowskiej, chłopskiej oraz urzędniczej, po stronie margrabiego Wielopolskiego nie stał naprawdę nikt, a może tylko nieliczni. Co ciekawe – reformy chwalono, ale człowieka, który je konsekwentnie wprowadzał – nienawidzono” (MŻ II 572). Ostatecznie margrabia, którego kilkakrotnie próbowano zabić, w lipcu 1863 roku opuścił kraj i udał się wraz z rodziną na Zachód na „dobrowolną” emigrację. Po okresie poszukiwań miejsca stałego pobytu osiadł w Dreźnie, gdzie zmarł w 1877 roku.

Arystokratyczna choroba

Frangas non flectes 2

Źródło: muzeumostrowiec.pl

O margrabim we wspomnieniach Nie tylko moje życie mówi się właściwie niewiele, a choć to postać na pewno pierwszoplanowa, to przecież opisana i opisywana namiętnie przez tak wielu badaczy, znawców naszej historii i publicystów, że w pewnym sensie należąca bardziej do „legendy narodowej” niż „legend rodowych”, czyli w jakimś stopniu uwalniająca autora wspomnień od obszerniejszych uwag o tej postaci. Zresztą Antoni hr. Wielopolski, praprawnuk margrabiego, znalazł w linii „młodszej” Wielopolskich, swojej, „tylko” hrabiowskiej, postać mogącą być jakąś przeciwwagą „czarnej legendy” margrabiego; był nim pradziad Antoniego, Zygmunt hr. Wielopolski (1863–1919), wnuk margrabiego. To on kontynuował wysokie ambicje polityczne Wielopolskiego, a dzięki swej konserwatywnej i prorosyjskiej orientacji w ramach Narodowej Demokracji uzyskał wpływy i wysokie stanowiska w rosyjskich kręgach dworskich (m.in. jako koniuszy dworu carskiego) i w gremiach doradczych ówczesnego państwa carów, m.in. był wiceprezesem Koła Polskiego w Radzie Państwa. W okresie pierwszej wojny mocno zaangażowany w odbudowę Polski, początkowo w ramach imperium rosyjskiego, z czasem przekonał się do dążeń polskich do pełnej niepodległości. Ożeniony z Marią z Laskich (z bogatej, spolonizowanej rodziny żydowskiej z mazowieckiego Łaska), wszedł w posiadanie pałacu w Częstocicach pod Ostrowcem Świętokrzyskim i rozległych okolicznych dóbr. Jako pan na Częstocicach etc., etc. był nowoczesnym, bardzo dobrym gospodarzem; założył m.in. cukrownię i wszedł do spółek przemysłowych intensywnie rozwijającego się Ostrowca. Kwitnące gospodarstwo zmarnowali jego spadkobiercy. Ziemia i lasy poszły na parcelacje, jedynie pałac ocalał jako siedziba Muzeum Historyczno–Archeologicznego (jednego ze sponsorów wydania wspomnień Antoniego Wielopolskiego), utworzonego po II wojnie. Podobnie stało się też z inną własnością rodziców hrabiego Antoniego – podwarszawską majętnością Grzmiąca. Było to wiano matki Antoniego, Anieli (Nelly) z Riesenkampfów hr. Wielopolskiej (1886–1963), córki wysoko postawionego generała w służbie rosyjskiej. Przyczyny niechlubnej utraty zarówno pałacu i dóbr Grzmiąca, jak i włości częstocickich autor wspomnień wielokrotnie i na różne sposoby próbował zrozumieć i opisać. Zasadniczą przyczynę widział w zupełnej niezaradności gospodarczej ojca (Józefa, zwanego „Jojo”, wym. „Żożo”) i matki (Nelly), którzy nie bacząc na błyskawicznie zmieniające się uwarunkowania cywilizacyjne (intelektualne, polityczne, gospodarcze), prowadzili życie w stylu quasi–feudalnej socjety – rozrzutnie i niefrasobliwie. W świetle ostrych ocen pamiętnikarza jego rodzice, ale też wielu jego krewnych, to ofiary anachronicznej, „arystokratycznej choroby”, czyli nieróbstwa i jego pochodnej – przemożnej nudy (MŻ I 574). Jakże inaczej potoczyły się losy ich syna Antoniego, autora przywoływanych tu wspomnień.

Od pałacyku Tyszkiewiczów do Szczecina

Opowieść zawarta w zbiorze Nie tylko moje życie mogłaby obsłużyć niejedną ciekawą i nawet burzliwą biografię. Ta jedna, najważniejsza zamyka się pomiędzy rokiem 1911 a 1994/5, czyli w datach życia autora wspomnień. Zaczyna się w Warszawie: „Przyszedłem na świat 27 września 1911 roku około godziny 5 rano w pałacyku Tyszkiewiczów w Warszawie, wynajmowanym przez moich dziadków, hrabiostwo Zygmunta oraz Marię z Laskich Wielopolskich […]. Najczęściej przebywali tutaj w okresie jesienno-zimowym, pozostały czas spędzając w swoich dobrach Częstocicko-Ostrowieckich w ziemi kieleckiej. Zamieszkali z nimi także zaraz po ślubie w 1910 roku moi Rodzice […]. Teraz – po niespełna 83 latach – piszę w Szczecinie w swoim domu przy ulicy Czorsztyńskiej. Jest 4 maja 1994 roku, godzina 20.00” (MŻ I 38). To była jedna z ostatnich notatek Antoniego Wielopolskiego w ramach już kończonych wspomnień. Zaczął je spisywać po wielokrotnych namowach swojego syna Wojciecha, kończącego polonistykę na UAM, mniej więcej od roku 1974, czyli w ciągu około dwudziestu lat. Jak czytamy we wstępie do tej rozległej opowieści jego ojciec „Powracając w dawne czasy, stworzył chronologicznie ułożoną narrację podporządkowaną jego biografii […] a całość nazwał »błyskami wspomnień« wydobywającymi się »zza mgieł przeszłości« […] Ostatnie stronice tego rękopisu, tworzone dzięki intensywnej i nieprawdopodobnie wzmożonej pracy podczas ostatniego pobytu Ojca u nas w Poznaniu, powstawały jeszcze pod koniec listopada 1994 roku, trzy miesiące przed śmiercią Autora. Potem Ojciec wyjechał do Szczecina, a 10 lutego 1995 roku powrócił na kilka dni do Poznania, gdzie zmarł 17 lutego po krótkim pobycie w szpitalu” (MŻ I 33).

Naczelną zasadą kompozycyjną tych wspomnień jest chronologia życia głównego bohatera, Antoniego hr. Wielopolskiego. I co ciekawe, spełnia tu ona rolę właśnie „taktu, nie wędzidła”, ale też raz po raz bywa przełamywana dygresjami wybiegającymi w przyszłość lub cofającymi narrację w głęboką przeszłość. Te wycieczki (ucieczki) z „kalendarzowej” chronologii w nieznany las zdarzeń i przemyśleń wcale książce nie szkodzą, wręcz przeciwnie – urozmaicają i umilają swymi niespodziewanymi rozbłyskami tę niespieszną „spowiedź generalną”. Granice owych wycieczek (dygresji) wyznacza rama główna wspomnień, czyli dzieje rodu Wielopolskich spełniające się oto w losach hrabiego z „młodszej linii”. Stylistycznie i kompozycyjnie wspomnienia rozgrywają się pomiędzy staropolską silva rerum, a „przywołaniami z pamięci”. Powstał twór w niejednym przypominający Żywot człowieka poćciwego Mikołaja Reja, rozmiłowany w detalach, zdumiewający szczegółowością opisu i pamięci o „drobiazgach”, ale też w niejednym nawiązujący do ciągle popularnej „powieści awanturniczej”. A przy tym autorowi nie drży ręka, gdy pragnie (czy wręcz musi) wyrazić mocne oceny moralne czy intelektualne; dostaje się tu szczególnie jego najbliższym – ojcu, matce – a równocześnie ta jego „weredyczność” wcale nie nuży; toczy się ciekawie i nieustannie dzięki jędrnej, wyrazistej, plastycznej polszczyźnie, którą autor włada z talentem i swadą. Znać wybitnego wykładowcę. Zresztą, jak dowiadujemy się z wprowadzenia Wojciecha Wielopolskiego, jego ojciec przygotowywał się niezwykle starannie do zajęć akademickich: m.in. nagrywał je i krytycznie przesłuchiwał, szlifując wykład nie tylko w warstwie informacyjnej, ale także w brzmieniu i kompozycji; i w jego wspomnieniach „słychać” tę potoczystość żywej mowy, która niesie spokojnym rozlewnym nurtem tysiące błysków pamięci o zdarzeniach, spotkaniach, przeżyciach i przemyśleniach. A zdarzyło się w życiu Antoniego Wielopolskiego naprawdę wiele.

Najpierw trafił w wir pierwszej wojny światowej i związanych z nią ewakuacji, przenosin, niepewności i zagrożeń. Potem, po powrocie do kraju, nastały szczęśliwe chwile dostatniego dzieciństwa z dziadkami, rodzicami, w licznym towarzystwie krewnych i znajomych; dzieciństwo i młodość rozpięte pomiędzy Warszawę, Petersburg, Grzmiącą, Częstocice, i znów Warszawę, edukację, podróże po Europie, studia, miłostki, polowania… I wreszcie decyzja opuszczenia kraju.

Najwięcej czasu zajęła mu Argentyna

Jesienią roku 1936 dwudziestopięcioletni inżynier rolnictwa rusza na podbój Ameryki z dobrze ukrytą okrągłą sumką dziesięciu tysięcy dolarów (MŻ I 663). Trafia do Buenos Aires i staje się jednym z kolonizatorów rolniczych oraz nadzorców polskich placówek osiedleńczych w argentyńskiej selwie nad potężną Paraną. Zwiedza bliższe i dalsze okolice, m.in. wspaniałe wodospady Iguaçu. Podejmuje ryzykowne wyprawy w poszukiwaniu złota, ale dorobi się jakiej takiej pozycji finansowej dzięki pracy agronoma (doradcy rolniczego) i swoim pomysłom agrarnym, by móc dzięki temu zafundować sobie wielomiesięczne podróże „krajoznawcze”. Zwiedził wspaniałe zabytki Peru z Machu Picchu na czele. Schodził i zjeździł w zasadzie niemal całą Amerykę Południową: od peruwiańskiej Limy po Cieśninę Magellana, i z Patagonii na powrót do polskiej kolonii „Wanda” nad Paraną. Najwięcej czasu zajęła mu Argentyna, ale poznał też co nieco z dzikich uroków Brazylii, Urugwaju, Paragwaju, Boliwii. Aż nadszedł rok 1939 i wybuch wojny w Europie. Jeszcze w Buenos Aires spotkał Gombrowicza, który próbował się tu zadomowić i „nie planował wracać do Europy” (MŻ II 196 n.): „Wspominał swoje wizyty w polskim poselstwie tuż po wybuchu wojny. Nie pamiętam, co mówił, ale ja sam nie zachowałem w dobrej pamięci spotkania z »żelaznymi tyłkami« czy też mówiąc z rosyjska – »taburetną kawalerią«, czyli konnicą na urzędniczych stołkach. […] Ciekawe, że parę miesięcy później spotkałem niektórych z tych panów w Paryżu. Byłem wtedy już zweryfikowanym podporucznikiem broni pancernej, a oni »żelazne vel mosiężne tyłki« tkwili w ośrodku zapasowym […] Naturalnie nikt z nich nie służył nigdy w wojsku […]” (MŻ II 197).

Kilkumiesięczne uczestnictwo Wielopolskiego we francusko-niemieckiej „dziwnej wojnie”, w której początkowo wzruszano ramionami wobec tak stawianej kwestii: „mourir pour Dantzig – pourquoi?”, a później przyszło połknąć własny język, krztusząc się przy słowach: Dunkierka, Paryż, Vichy… Ostatecznie hrabia Wielopolski dostał się do niemieckiej niewoli w Szampanii w okolicach miasta Sezanne w dniu swoich imienin 13 czerwca 1940 roku. Po różnych paskudnych przygodach podczas konwoju na niemiecki Wschód znalazł się wraz z innymi Polakami zagarniętymi na froncie zachodnim w oficerskim obozie jenieckim pod miejscowością Woldenberg (Dobiegniew) nad jeziorem Wielgie na Ziemi Lubuskiej w pobliżu Strzelców Krajeńskich, na północ od szosy Poznań – Berlin. W obozie Kriegsgefangenenoffizierslager OIIC Woldenberg przesiedział resztę wojny, tj. od lipca 1940 do ewakuacji obozu pod koniec stycznia 1945 roku (w związku ze zbliżającą się armią radziecką). Podczas ewakuacji na Zachód przy dwudziestostopniowym mrozie kolumna jeńców dotarła do miasteczka Berlinchen (Barlinek) i w jego okolicy została uwolniona, tzn. porzucona przez niemiecką eskortę. Jak wspomina Wielopolski, „te pierwsze chwile wolności […] przyjęte zostały ze zdziwieniem, że to tak szybko i bez kłopotów się odbyło. Był 31 stycznia 1945 roku” (MŻ II 344).

Praca na północy kraju

Rozpoczął się powrót „do domu”. Wielopolski po wielu dniach podróży dotarł do Skierniewic, a następnie Milanówka, gdzie – ku swemu szczęśliwemu zaskoczeniu – spotkał w punkcie PCK swoją matkę, pracownicę tej organizacji w czasie wojny i powstania. Nie widzieli się od dziesięciu lat. Z czasem udał się do Miasta Ruin i Grobów, by poddać się procedurze rejestracji i skierowania do pracy. W marcu 1945 otrzymał pracę w urzędzie powiatowym w Gostyninie jako instruktor rolniczy, a po niespełna roku wyjechał na Ziemie Odzyskane, najpierw do Gdańska, gdzie znalazł pracę w Instytucie Bałtyckim. Pracował tu w Archiwum Morskim, a że znał kilka języków (francuski, angielski, hiszpański, niemiecki), więc zajął się „gromadzeniem cennych wydawnictw naukowych, związanych z historią Pomorza Gdańskiego” (MŻ II 413). Praca na północy kraju przyniosła mu wiele satysfakcji i jedną niespodziankę – spotkanie z bliską, przedwojenną znajomą (sympatią) Teresą Kosko, „wdową po zamordowanym w Katyniu mężu Wacławie [Lippomanie]” (s. 419). Wkrótce doszło do „matrymonialnego finału”, a po pewnym czasie małżonkowie przenieśli się do Szczecina i tu od czerwca 1947 roku zaczęli budować swoje nowe gniazdo rodzinne. Doczekali się dwóch synów (Wojciecha i Pawła), a sam Antoni Wielopolski także wnuków. Teresa, jego żona, zginęła w 1971 roku potrącona przez samochód.

Autor wspomnień odbył jeszcze jedną ciekawą wyprawę kombatancką wraz z członkami klubu byłych wojskowych Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie poprzez kontakty z zarządem ZBoWiD, w 1983 roku (czyli w stanie wojennym) udał się do Anglii. Przyjmowani tu byli w dość dziwny sposób, jakoby obce ciało w patriotycznym organizmie angielskiej Polonii. Autor wspomnień odpowiednio podsumował swoją przygodę. Podziw budził niezwykły ład i uprzejmość Anglików: „Chciałoby się powiedzieć, że Imperium przepadło, ale trawniki i żywopłoty miały się doskonale” (MŻ II 503).

Na koniec kilka słów o użytym w tytule tego szkicu zawołaniu rycerskim rodu Wielopolskich herbu Starykoń: „Frangas non flektes”. Antoni hr. Wielopolski przywołał je, objaśniając swoje „archaiczne” przywiązanie do tradycji rodu: „Czasem wydaje mi się, że jestem reliktem, który jest niepotrzebny. Może cała moja mentalność zamroziła się gdzieś przed laty, co nie pozwalało zaadaptować się i naginać do okoliczności. Może zgodnie z odwiecznym rycerskim zawołaniem mojego rodu »Frangas non flektes«, co można tłumaczyć jako »Co nie zegniesz złam, lecz się złamać daj nim się zegniesz sam«” (MŻ II 463). W innym miejscu dodaje: „Cóż mieliśmy czynić, my ludzie Zachodu, teraz zmuszeni do życia w kałmuckiej atmosferze przesyconej machorką, kłamstwem i służalstwem, czyli tym, co Żeromski nazwał w jednej ze swych nowel »ruskim duchem«. […] Kiedyś stanąłem przed decydującym wyborem – wracać z niewoli na Zachód czy podążyć na Wschód. Wiadomo, co uczyniłem. […] Tak więc po dziesiątkach lat znowu mogliśmy zasiadać przy wspólnym stole i nieodmiennie, mając zawsze własne zdanie we wszelkich kwestiach, wspominać dawne czasy przez obie siostry idealizowane [mowa o niezamężnej Annie i Marii, zamężnej Roguskiej, siostrach Wielopolskiego – przyp. J.F.], natomiast przeze mnie konsekwentnie krytykowane” (MŻ II 473). I ostatnie zdanie autora wspomnień: „Mimo zmęczenia, a nieraz i zniechęcenia nadal piszę pamiętnik ożywiany nadzieją, że wszystkie dotąd napisane strony, a także te, które zamierzam jeszcze stworzyć, ktoś złoży w całość” (MŻ II 476).

Prof. dr hab. Józef Franciszek Fert, historyk literatury polskiej, kierownik Katedry Tekstologii i Edytorstwa, Wydział Nauk Humanistycznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II.

Wróć