Rozmowa z prof. Andrzejem Bednarczykiem, rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie
Co otaczało pana i „karmiło” jako studenta Akademii Sztuk Pięknych?
Studia na Akademii rozpocząłem w październiku, w listopadzie założyliśmy strajk okupacyjny, a w grudniu uczelnię zamknięto po wprowadzeniu stanu wojennego. Nie chcę, żeby to zabrzmiało kombatancko, ale trudno pominąć takie doświadczenia, dla młodego człowieka bazowe. Byłem wówczas na Wydziale Grafiki, który długo nie funkcjonował, ponieważ jakiś oficer zobaczył maszyny drukarskie i wyobraził sobie, że na maszynie wklęsłodrukowej będziemy produkować ulotki. Oczywiście nie było wówczas Internetu, telefony wyłączono, a jedyny kontakt z uczelnią zapewnił nam dziekan, prof. Witold Skulicz, który w liście do studentów ogłosił konkurs na cykl rysunkowy. Zadbał, żebyśmy nie marnowali czasu. I tu zrobię przebitkę do współczesności. Gdy w czasie lockdownu po raz pierwszy spotkałem się z moimi studentami on-line, powiedziałem im, że to nie pierwszy lockdown w moim życiu i pokazałem cykl rysunków, które wówczas stworzyłem. Wracając do pani pytania, doświadczaliśmy pęknięcia przestrzeni kulturowej i cywilizacyjnej na dwie wręcz odrębne planety: sfera oficjalna – obca i sfera naszych wewnętrznych nieformalnych światów.
Rzeczywistość PRL-u, a potem stanu wojennego na pewno pogłębiała te podziały?
Tak, wychowywaliśmy się w przekonaniu, że przestrzeń publiczna i przestrzeń niepubliczna to są dwa różne światy. Kiedy udało nam się obejrzeć Dziady Swinarskiego w Teatrze Starym z niesamowitą rolą Jurka Treli, to nie myśleliśmy o tym spektaklu w kategoriach kultury oficjalnej, bo to co oficjalne kojarzyło się z tym co rządowe. Jak wiadomo kultura, szkoła i środowisko rodzinne w istotny sposób kształtują młodego człowieka.
Z domu rodzinnego wyniósł pan ogromny kapitał kulturowy.
Nasz dom był takim nieprzynależącym światem. Jak się w dzieciństwie przeżyje dwa czy trzy przeszukania domu i jest się uświadomionym przez rodziców, że nie o wszystkim należy mówić – to kształtuje. Jednak wyniosłem z domu, za co do śmierci będę wdzięczny moim rodzicom, przekonanie, że nie należy żywić nienawiści do nikogo. Traumatyczne doświadczenia ojca z czasów wojny, ucieczka z obrzeży Wołynia, poskutkowały w dziwny sposób tym, że uczył nas, aby rozmawiać ze wszystkimi.
Moi rodzice byli światłymi ludźmi. Wiem od dziadków, że ojciec, z zawodu inżynier konstruktor, od dzieciństwa wykazywał cechy genialności. Gdy na początku wakacji otrzymywał nowe podręczniki, to zanim rok szkolny się rozpoczął, miał już wszystkie przerobione. Z pasji był osobą duchowną, pastorem jednego z kościołów ewangelikalnych. Mieszkaliśmy z rodzicami w pewnym sensie w bibliotece – książki były wszędzie, także w naszych pokojach. Domowa biblioteka obejmowała wiele działów: od poezji i literatury pięknej, przez filozofię, teologię, po książki techniczne w różnych językach: polskim, angielskim, niemieckim, rosyjskim, zdarzały się też w grece i łacinie. Ten świat zderzył się ze światem dzieciaka tkniętego jakąś patologią estetyki. Proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia mój ojciec wraca z pracy i zastaje w bibliotece wszystkie książki ułożone według kolorów. Pracowałem nad tym calusieńki dzień i myślałem tylko o tym, jak pięknie będą wyglądać na nowo posegregowane.
A co na to ojciec?
On mi złego słowa nie powiedział, za co byłem mu wdzięczny. Kto wie, czy nie dlatego zostałem artystą, bo gdyby mnie zrugał… Ojciec nigdy nas nie bił, tylko upominał, a my czasami marzyliśmy, żeby nam po prostu wlał i byłby święty spokój. Takie mam wspomnienia z tych światów, w których wyrosłem.
Jak pan wspomina studia na ASP?
Kochaliśmy swoich profesorów, ale nie poprzestawaliśmy na samej uczeni. W czasach studenckich organizowałem może nie tyle obiady czwartkowe, co kolacje środowe. Zapraszałem do domu koleżanki i kolegów, zasada była jedna: nie wolno pić i palić ze względu na moich rodziców. Ja zapewniam herbatę, a co kto przyniesie, to będzie. Wcześniej ustalaliśmy plan: ktoś prezentował swoje rysunki, ktoś inny pisał, ktoś rzucał jakiś problem do przedyskutowania, a ja do tego wszystkiego aranżowałem wariacką scenografię. Spotykaliśmy się regularnie i to było cudowne, czuliśmy się trochę jak na tajnych kompletach, ponieważ nasz dom był obserwowany przez odpowiednie służby. W pobliżu parkował samochód z trzema smutnymi panami, ale nie spotkałem się z żadnym naciskiem z tamtej strony, bo też nic podejrzanego politycznie nie robiliśmy. Spotkania zakończyły się, gdy zrobiło się o nich głośno wśród koleżeństwa i ludzie koniecznie chcieli w nich uczestniczyć. Tymczasem my spotykaliśmy się dlatego, że byliśmy kumplami, ufaliśmy sobie, że możemy gadać największe głupoty, ale nic nie wyjdzie na zewnątrz. Muszę przyznać, że zastosowałem tę metodę w pracy ze studentami – gdy w pracowni robimy przeglądy czy prowadzimy dyskusje, to zasady są dwie: po pierwsze nie może być żadnej osoby z zewnątrz, a po drugie, jeśli nakryję kogoś na plotkowaniu o tym, co dzieje się w pracowni, robię gigantyczny raban.
Studenci mają więc poczcie bezpieczeństwa.
Młodzi ludzie tak bardzo boją się ośmieszenia, co jest pokłosiem mediów społecznościowych, że muszę im zapewnić bezpieczeństwo, bo inaczej zaczną wygłaszać jakieś poprawne formułki. Tymczasem bez prawa do powiedzenia głupoty nie ma wolności myśli. Ja sobie też czasami pozwalam na mówienie przed nimi głupot, co pozytywnie zaognia sytuację. Ale wracając do okresu moich studiów, istotną rzeczą, która kształtowała nasze życie, była dychotomia pomiędzy Kapistami, którzy w dość istotny sposób opanowali Akademię, a Grupowcami. Uważam tę wojnę trzydziestoletnią za piękny krakowski rys charakterystyczny. To, że nie da się wszystkiego sprowadzić do wspólnego mianownika, jest cudowne, prawdziwe i czyste. Najgorszą sytuację w kulturze mamy, gdy pojawiają się masywne gwiazdy, na krawędzi masywności czarnej dziury, których oddziaływanie na otoczenie jest śmiercionośne. Jedną z nich był Kantor. Oczywiście nie umniejszam Kantora, zresztą sam byłem pod jego potężnym wpływem. Moje pierwsze próby parateatralnych działań skończyły się, gdy uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie wydobyć się spod tego przemożnego wpływu. Tacy geniusze jak Kantor nie nadają się na nauczycieli.
Tak więc w krakowskiej akademii Kapiści i Grupowcy walczyli między sobą, a w tle tych zmagań pojawiali się Wprostowcy, czyli Jacek Waltoś czy Zbylut Grzywacz, który darł ze mną koty, w czasie gdy byłem studentem. Żaden z nas nie zmienił zdania, ale Zbylut zaczął mnie szanować. Biorąc pod uwagę różnicę pokoleń, to był dowód jego wielkiej otwartości i klasy. Mogliśmy rozmawiać ze sobą, zachowując odmienność. Właśnie takie sytuacje i wartości budowały atmosferę studiów za moich czasów.
Jak młodzi ludzie odnajdywali się w sporach pomiędzy Kapistami i Grupowcami?
Bardzo różnie. Mieliśmy dwa rodzaje korekt jednego obrazu: „Panie Andrzeju, ta marchewka w pana obrazie nie brzmi” – mówimy o Kapistach, albo „Panie Andrzeju, to jest dobrze skomponowane – no ale co z tego?” – mówimy o Grupie.
A która postawa była panu bliższa?
Ja byłem zawsze bliższy Grupy z tego powodu, że duch i idea były dla mnie istotniejsze niż kształt, który próbowałem im nadać. Nigdy nie byłem w stanie spojrzeć na obraz jako doskonały układ pustych form. Jestem jakoś skażony tym naładowaniem duchowym, emocjonalnym, skojarzeniowym. Nawet jeśli przez wiele lat pracowałem w czystej, niekiedy wręcz matematycznej abstrakcji, to moje działania zawsze były obciążone tradycją ikony itd. To, że mogliśmy otrzymywać przeróżne korekty, uważam za wartość. Uczyliśmy się w ten sposób zachowywać pewien dystans do korekty, czyli pozostawać z koniecznością podjęcia własnej decyzji ostatecznej. Ale też żadna z tych korekt nie była bzdurna.
Studenci mogli dostrzec różne aspekty własnych działań twórczych.
Moi profesorowie, czy to Kapiści, czy Wprostowcy, to byli ludzie światli. Takie osoby jak Jacek Waltoś czy Zbylut Grzywacz, na miły Bóg, toż to chodzące encyklopedie! Żadna z korekt nie była bzdurna.
A co zmieniło się w Akademii? Co dziś otacza i „karmi” pańskich studentów?
Zmieniły się relacje pomiędzy nauczycielami i uczniami, ponieważ za moich czasów mawiało się, że student nie jest artystą – ma studiować, a nie wydziwiać. Dzisiaj traktujemy studentów jako młodszych partnerów. To są często ludzie już pokaleczeni przez życie, jakby z wojny wrócili, i przeważnie nie mają wsparcia w swoich rodzinach i środowiskach, co ja z kolei wyniosłem z domu. Mój ojciec powiedział kiedyś: „nie rozumiem go, ale popieram” i zamknął usta wszystkim krytykom. Tu jest inaczej, młodzi ludzie nie są w stanie zidentyfikować się z tożsamością, która była im wtłaczana. W czasie studiów przechodzą autentycznie załamania. Ale ja jestem akuszerem, przeprowadzam ich przez takie doświadczenia, bo uważam, że bez załamania żaden artysta się nie narodzi. Muszę przyznać, że mój stosunek do oceniania studentów jest negatywny. Daję im do zrozumienia, że to jest wymóg formalny, który musimy spełnić, ale w sztukach czystych to czy student dostanie plus, czy minus, jest absurdem.
A jaki ma pan stosunek do oceny wykładowcy przez studenta? Jest to także wymóg formalny, wprowadzony stosunkowo niedawno.
Z tych ocen akurat bardzo się cieszę, bo potrzebuję informacji zwrotnej. W relacjach ze studentami dostrzegam pewne zmiany pokoleniowe. Są studenci i studentki, dla których świat na ekranie jest światem pierwszym. Zredefiniowało się także pojęcie środowiska artystycznego. Ja studiowałem pomiędzy dwoma lub trzema krakowskimi środowiskami twórczymi, a moi studenci żyją w globalnym środowisku. Każdy z nich ma także swoje indywidualne środowisko internetowe, mają też mocne środowisko pokoleniowe. Skutek jest taki, że student łatwiej sprzeciwi się wykładowcy niż swojej grupie. Odczuwają strach przed wypluciem przez grupę, są uzależnieni od lajków. Na szczęście moja pracownia stanowi sitwę, która bardzo mocno wzajemnie się kształtuje.
Studenci zyskują więc alternatywne środowisko w stosunku do internetowego.
Tak, chociaż ciągle bardziej związani są ze środowiskiem internetowym. Pamiętam ten krzyk rozpaczy, prawie jak z Ferdydurke, gdy student nie mógł znaleźć w internecie prac pewnego artysty: Panie profesorze! On jest niegooglowalny! To był kamień milowy w moim rozumieniu świata, w którym żyją studenci.
„Artysta niegooglowalny” obecnie to największa potwarz!
„Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca!” – przebicie do Ferdydurke jest wyraźne. Jesteśmy na krawędzi przemiany, czyli kolejnej śmierci Europy. Tak jak Gombrowicz w sposób cudowny opisał koniec starej Polski, wiele przewidział, wiele nazwał, jak Canetti czy Musil dali wyraz agonii starej Europy, co doprowadziło do torsji I wojny światowej, tak ja mam świadomość, że jesteśmy teraz już w kolejnym etapie.
Kolejna różnica pokoleniowa jest taka, że studenci mogą podróżować po Europie i odwiedzać różne uczelnie, co dla nas było niemożliwe. Zachęcam też, żeby przyjeżdżali do nas studenci z zagranicy. Posiadanie we własnym plemieniu kilkorga obcych jest cudowne, działa jak akcelerator rozpędzający cząstki do niebotycznych prędkości. Swoich studentów także prowokuję do wyjazdów, bo po wytrąceniu z kolein dokonuje się wiele prawdziwych przemian.
I kolejna rzecz: gdyby mój profesor zauważył, że ktoś inny robi mi korektę, to byłoby gigantyczne faux pas. Tymczasem ja sugeruję studentom, aby konsultowali swoje prace także z innymi profesorami. Ważna jest konfrontacja odrębnych stanowisk, co kiedyś było niedopuszczalne. Często stosuję tzw. obce oko. Zapraszamy na zajęcia, na których studenci prezentują swoje prace, osoby spoza Akademii: historyków sztuki, przedstawicieli muzeów czy galerii. Muszę przyznać, że największe przeskoki fazowe w rozwoju osobowości dokonywały się pod wpływem tych spotkań. Czasami bywało ostro, ale mam świadomość, że dzięki takim działaniom wypuszczam z pracowni ludzi przygotowanych do tego, aby nie zdechli zaraz po wyjściu z Akademii.
Jak po zakończeniu studiów radzą sobie absolwenci sztuk czystych?
Bardzo różnie, ale stosunkowo nieźle. Odkąd zarządzam uczelnią, budujemy program przygotowania biznesowego i ekonomicznego: prowadzenie pertraktacji, czytanie i podpisywanie umów, zakładanie własnej działalności. Badamy oczekiwania kandydatów i losy absolwentów, ponieważ moim celem nie jest wypuszczenie ludzi z piątką plus na dyplomie, tylko przygotowanie studentów do odnalezienia się na rynku pracy i w realnym świecie. Tego wcześniej brakowało, niektórzy profesorowie wręcz twierdzili, że mamy zajmować się tylko sztuką. Pamiętam takie wypowiedzi: „Jak będziesz dobry, to cię znajdą”. Może mieli trochę racji w latach 80. ubiegłego wieku, ale w latach 20. obecnego – już nie. Obecnie istotna dla artystów staje się wiedza, jak wskoczyć w obieg informacji.
Czyli jak stać się googlowalnym?
Wcześniej Akademia nie uczyła tego i to jest fundamentalna zmiana. Współpracujemy z otoczeniem biznesowym i otoczeniem społecznym i dzięki temu przestaliśmy być uczelnią anonimową dla społeczeństwa. Niedawno podpisałem porozumienie z Małopolską Agencją Rozwoju Regionalnego i z Krakowskim Parkiem Technologicznym, czyli z tymi firmami i agendami, które pracują z wielkim, średnim, małym i mikrobiznesem. Budujemy wspólne projekty, wierzę więc, że jeśli ktoś przyjdzie do firmy i powie: „Ukończyłem krakowską Akademię Sztuk Pięknych”, to jego szef będzie wiedział, z kim ma do czynienia.
Kończy się epoka pewnego eskapizmu…
Tak, obraz uczelni jest zupełnie inny niż za moich czasów. Akademia to obecnie firma, a moim obowiązkiem jest budowanie wizerunku firmy. Jako rektor ASP często jestem obecny w mediach. Powołałem do istnienia pierwszy w dwustuletniej historii akademii Dział Promocji. Choć sztuki czyste mają prawo odbywać się w „wieży z kości słoniowej”, ale – to może zabrzmieć jak hasło wyborcze – ja muszę oddać społeczeństwu sztukę, zasypać to katastrofalne pękniecie pomiędzy społeczeństwem polskim a sztuką wysoką, gdyż to prowadzi do śmierci naszej tożsamości. Wrzeszczę o tym na lewo i prawo. Z zasady jestem egalitarny i mam nadzieję, że uda się trochę odczarować sztukę, aby ludzie tak bardzo się jej nie bali.
Z nazewnictwa pracowni w krakowskiej ASP zniknęło określenie „pracownia mistrzowska”. Czy jest to zmiana czysto formalna, czy jakiś znak czasu?
Redefinicja mistrzostwa jeszcze się nie dopełniła. Na pewno naszym celem nie jest wyprodukowanie artysty, który w sposób rozpoznawalny będzie kontynuatorem artystycznej postawy profesora. Wręcz przeciwnie, często powtarzam studentom, że mają mi zaprzeczyć, a nie podążać moją ścieżką. Klasy mistrzowskie to były środowiska artystyczne noszące w sobie immanentne cechy, po których można było rozpoznać, kto jaką pracownię skończył. Ja się temu sprzeciwiam, bo nie takie jest zadanie uczelni artystycznej. Nie powinniśmy formatować ludzi. Mamy być akuszerami i akuszerkami, a nie tymi, którzy obciosują.
Największa zmiana, jaka się u nas dokonuje, polega na poszerzeniu spektrum pracowni, które mogą dyplomować. Na Wydziale Malarstwa wszystkie pracownie, kiedyś tzw. mistrzowskie, dyplomują, można też zrobić dyplom w pracowni interdyscyplinarnej. A przed nami rewolucja. Ostatnia konferencja rektorów w Walencji, w której uczestniczyłem, to był miód na moje serce. Choć cały czas mówiło się o otoczeniu biznesowym, społecznym i badaniach naukowych, to ja krzyczałem: „Jesteście kulawi, bo bez kultury i sztuki się przewrócicie!”. I czułem, że znajduję zrozumienie. Może u nas nie ma jeszcze takiego problemu, czy praca zaliczeniowa została napisana przez studenta, czy przez ChatGPT, ale mamy już świadomość, że trzeba tworzyć elastyczną, może nawet płynną strukturę programowania studiów.
ChatGPT w sztukach pięknych i projektowych nie stanowi jeszcze większego zagrożenia. A co z innymi nowymi technologiami?
Sztuki piękne i sztuki projektowe od lat są tworzone z wykorzystaniem wysoko zaawansowanych programów komputerowych. Na szczęście w sposób oczywisty i łatwy rozpoznajemy, kogo komputer pokonał, czyli narzędzie stało się mistrzem, a artysta stał się narzędziem. Byłem ostatnio promotorem bardzo frapującej pracy doktorskiej, w której doktorant rozważał kwestie traktowania komputera jako podmiotu procesu twórczego, można powiedzieć, że antycypował to, co niebawem wybuchnie. Marzy mi się pójście w kierunku przemysłu kreatywnego, tymczasem dysponujemy sprzętem, który się starzeje szybciej niż zdąży na siebie zarobić. Musimy więc pracować na sprzęcie biznesowym, który właściciele udostępnią nam, wiedząc, że w ten sposób uzyskają z Akademii wysokiej klasy specjalistów. Powinni jednak mieć wpływ na kształtowanie programu, gdyż mają świadomość, czego potrzebują. Podobnie jest ze sztukami pięknymi – muszę mieć możliwość prowadzenia debaty z przedstawicielami społeczeństwa o potrzebach i oczekiwaniach nie po to, żeby malować pod publiczkę, ale żeby kształtować kompetencje pomagające absolwentom stać się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Trzeba kategorycznie przerwać ten trend, że albo ktoś się załapie na obieg galeryjny, albo jako artysta znika i idzie do korporacji, co przydarzyło się wielu genialnym ludziom z Akademii, którzy teraz nierzadko są zgorzkniali. Ważna jest także kwestia języka. Często jesteśmy mistrzami bełkotliwych wypowiedzi. Ludzie nas słuchają, nie rozumieją i myślą, że są kretynami. Powinniśmy uczyć studentów mówienia językiem ludzkim o swojej pasji i o swojej pracy. W mojej pracowni nie wygłaszam kazań, tylko rozmawiam ze studentami i każę im atakować siebie nawzajem, żeby uczyli się mówić, bo tego wymaga od nich nowa rzeczywistość. Muszę także wspierać ich działania w sieci i przygotować do wejścia w skład zespołów kreatywnych. Moje pokolenie było kształtowane do samotniczej pracy twórczej w zaciszu, obecnie studenci potrafią pracować w zgiełku, w smogu informacyjnym i robić siedemnaście projektów artystycznych jednocześnie, komunikując się nieustannie między sobą. To są głębokie różnice międzypokoleniowe. A to dopiero początek, bo naprawdę nadchodzi trzęsienie ziemi. Tąpnięcie, które czeka rynek pracy, będzie gigantyczne i nie ominie też sztuki, w której wiele jeszcze trzeba będzie przedefiniować. Jest to zarazem i lękotwórcze, i fascynujące.
Rozmawiała Krystyna Matuszewska