Rozmowa z prof. Robertem Ciborowskim, rektorem Uniwersytetu w Białymstoku
Czy warto było 25 lat temu uzyskiwać niezależność od Uniwersytetu Warszawskiego?
Gdy pracowałem w Filii UW w Białymstoku, informacje o grantach, projektach i stażach dostawaliśmy z Warszawy dopiero wtedy, gdy u nich nie było chętnych. Gdy starałem się o staż w Szkocji, tłumaczono mi, żebym jeszcze poczekał, bo „musimy rozpropagować ten temat”. Zatem Uniwersytet Warszawski najpierw zaspokajał swoje potrzeby, a w drugiej kolejności dbał o sprawy swojej odległej filii. Już choćby to pokazuje, że warto było stworzyć samodzielny uniwersytet. Teraz o wyjazdach na stypendia i staże rzeczywiście decydujemy tu, w Białymstoku. Podobnie gdy realizowano granty, było bardzo mało prawdopodobne, żebyśmy trafili do warszawskich zespołów. Nasi pracownicy robili stopnie naukowe w Warszawie. Wielu naukowców z UW przyjeżdżało do nas z wykładami. Można żałować, że nie zostali tu na stałe. Tylko kilku naszych starszych, „warszawskich” profesorów zdecydowało o przeniesieniu się do Białegostoku po utworzeniu uniwersytetu. Od zawsze dążyliśmy do tego, żeby te przyjazdy ograniczyć i stworzyć własną kadrę, ale na bazie doświadczeń „starszego kolegi”. Mój Wydział Ekonomiczny w dużym stopniu opierał się na wykładowcach z Warszawy, co pomogło mu się usamodzielnić. Jednak przychodzi czas, żeby stać się dorosłym i obecnie nie mamy ani jednej osoby z Warszawy. Kadrę tworzą pracownicy „wychowani” na Uniwersytecie w Białymstoku, zarówno asystenci, jak i profesorowie tytularni. Z punktu widzenia rozwoju kadry stało się zatem bardzo dobrze, że powstał tu samodzielny uniwersytet. W większości jednostek nie jesteśmy w ogóle uzależnieni od osób z zewnątrz. Stworzyliśmy własne białostockie środowisko uniwersyteckie, choć oczywiście wielu naszych pracowników uzyskiwało stopnie naukowe na innych uczelniach, ponieważ nie mieliśmy uprawnień w wielu dyscyplinach, którymi akurat się zajmowali. To są rzeczy, które nam się udały.
A co się nie udało?
Wciąż mamy kłopot z pozyskiwaniem środków na badania, zwłaszcza grantów NCN. Zrzucam to jednak w dużej części na karb systemu, który preferuje duże uczelnie i silne ośrodki akademickie. Nie mówię o skali, bo tam jest więcej pracowników, zatem i wniosków jest więcej, czyli szanse na sukces rosną. Natomiast nigdy się nie spodziewałem, że udział niektórych uczelni w całości dofinansowania będzie tak ogromny. Duże uczelnie mają więcej własnych środków, mogą realizować projekty znacznie większe i o większym zasięgu niż my. Nie jesteśmy w stanie samodzielnie tego robić nie tylko ze względu na liczebność kadry, ale także szczupłość własnych środków – nigdy nie mamy tyle pieniędzy na własne badania czy własny wkład na rozpoczęcie badań, co duże ośrodki. Nie znaczy to jednak, że mamy mieć gorszy dostęp do innego typu środków publicznych. A tak się często dzieje.
Widzi pan jakąś szasnę, aby to zmienić?
Mimo tego, co powiedziałem, czasami udaje nam się znakomicie funkcjonować właśnie na bazie grantów. W zeszłym roku byliśmy w rankingu szanghajskim dzięki fizykom. Przy dużym nakładzie pracy, zaangażowaniu i odrobinie szczęścia można coś osiągnąć. Być może sposób funkcjonowania nauk ścisłych i przyrodniczych lepiej pasuje do systemu grantowego i łatwiej pokazać na zewnątrz osiągniecia naukowe. W tych dyscyplinach od lat utrwalił się parametryczny sposób oceny osiągnięć, który dyscyplinom humanistycznym i społecznym został niejako narzucony, choć do nich nie bardzo pasuje. Ale jest i drugi powód: przedstawiciele nauk ścisłych i przyrodniczych mają w swoich jednostkach znacznie mniej studentów niż przedstawiciele nauk humanistycznych i społecznych, zatem mogą się w większym stopniu skupić na badaniach. Wydaje się, że nauki społeczne i humanistyczne mają zbyt wąski udział w finansowaniu nauki, a z drugiej strony mają ograniczone możliwości pozyskiwania środków z gospodarki. Państwo powinno tworzyć szersze programy wsparcia tych dziedzin, oczywiście bardziej równomiernie rozłożone pośród uczelni. Ponadto warto spojrzeć na efektywność wydawania środków, która często jest wyższa w uczelniach mniejszych. Duża w tym wszystkim rola polityki naukowej państwa.
Skoro uczelnie, które nazwano w pewnym momencie regionalnymi, mają takie kłopoty z finansowaniem badań, pozyskiwaniem grantów, to czy warto je utrzymywać w postaci niedużych uniwersytetów? Może państwo powinno skupić środki finansowe w dużych ośrodkach, a te mniejsze potraktować jako edukacyjny dodatek?
To by oznaczało upadek regionów pod każdym względem. Bez uniwersytetów i innych uczelni akademickich takie miasta jak Lublin, Zielona Góra, Białystok czy Rzeszów w ciągu dwóch, trzech pokoleń zupełnie straciłyby znaczenie, przestałyby istnieć w kontekście rozwoju społeczno-gospodarczego. Podobnie mniejsze miasta, w których istnieją uczelnie zawodowe. Są one siłą napędową miast i regionów, nie mówiąc o tym, że często są największymi pracodawcami – tak jest również w Białymstoku. Środowisko regionalne powinno i musi mieć akademickie zaplecze. Związki regionu i uczelni są wielorakie. Najważniejsze to działania na rzecz zatrzymania odpływu młodych ludzi, poza tym podnoszenie kwalifikacji, tworzenie kapitału społecznego czy środowiska kreatywnego. Przykładem może być to, że prezydent i marszałek naszego miasta to jednocześnie pracownicy UwB, wielu właścicieli firm czy szefów różnych instytucji to nasi absolwenci. Wszyscy oni rozumieją nasze potrzeby i charakter działalności. Gdy uniwersytet powstawał, działania parlamentarzystów i samorządowców były wzorcowe. Wszyscy popierali utworzenie uniwersytetu, a mieszkańcy regionu temu kibicowali.
A potem było gorzej?
Czujemy poparcie lokalnych władz i samorządu, nawet jeśli nie idą za tym pieniądze. Życzliwość dla naszych inwestycji czy sprzyjająca nam infrastruktura miejska i regionalna są tego wyrazem. My z kolei staramy się odpowiadać na potrzeby otoczenia społecznego i gospodarczego.
W jaki sposób?
Odkąd powstał w Białymstoku samodzielny uniwersytet, nasze, czyli białostockich naukowców, kontakty z regionem, władzami, przedsiębiorstwami, administracją, samorządem znacznie się wzmocniły, są bogate i różnorodne. Potrafimy odpowiadać na zapotrzebowania regionalne, choćby w postaci tworzenia kierunków studiów, kursów podyplomowych, szkoleń. Z pewnością byłoby to trudniejsze, gdyby podstawę kadry akademickiej stanowiły osoby dojeżdżające z innych ośrodków. Robimy badania chemiczne, biologiczne czy fizyczne dla firm – to w pewnym sensie nasza lokalna specjalność. Szereg regionalnych firm korzysta z naszych kompetencji ekonomicznych i prawniczych, robimy dla nich ekspertyzy, biznesplany. Socjologowie badają wraz z medykami ogromną populację w celu określenia skłonności do chorób, historycy i kulturoznawcy opisują i tworzą tożsamość regionu. Kształcimy nauczycieli. Relacje uczelni z otoczeniem są różnorodne i zwrotne, czyli działają w obie strony.
Czy to znaczy, że rozwijacie badania i kształcenie na potrzeby regionu?
Po pierwsze, te potrzeby nie zawsze są oczywiste i odpowiednio wypowiadane. Na pewno najważniejsze jest kształcenie. Jednak rynek oczekuje umiejętności praktycznych, a my zwykle dajemy je w niewielkim stopniu. Nie chodzi nam o uczenie prostych czynności, choć i to czasami pojawia się w programach kształcenia uniwersyteckiego, ale raczej o kształtowanie szerokiego spojrzenia na świat, odpowiednio sprofilowanego. Nawet przy dzisiejszej masowości studiów tworzymy elity, jednostki kreatywne. Ściśle naukowe obszary wiedzy, w sensie przynależności do sciences, jak matematyka, fizyka, nigdy nie będą miały wielu studentów, a i badania wydają się odległe od regionalnych realiów. Ale to pozory. Naukowcy, którzy je uprawiają, działają w szerszym kontekście międzynarodowym, a kontakty rozlewają się z uczelni na region. Natomiast kierunki humanistyczne i społeczne mają bezpośrednie znaczenie regionalne. To one ściągają większą liczbę chętnych na studia. U nas dotyczy to na przykład prawa, ekonomii czy pedagogiki. Nigdy nie mieliśmy problemu z kandydatami na studia na tych kierunkach, a ich absolwenci znajdują tu na miejscu pracę. Nie oznacza to, że kształcimy bezpośrednio na rynek pracy, tj. praktycznie na określone stanowiska, czego czasami domagają się organizacje pracodawców. Staramy się wykształcić człowieka, który będzie w stanie dostosować się do różnych ról społecznych i zawodowych. Rozwijamy też kierunki kształcenia potrzebne w regionie i badania naukowe, które są ważne dla lokalnej gospodarki. Nie można się skupiać tylko na dyscyplinach dających mocne odbicie w grantach. Musimy mieć wszystko, co kiedyś może być potrzebne, nawet gdy aktualnie tego wyraźnie nie widać. Jestem zwolennikiem badań podstawowych na uczelniach. Mamy badać to, co nas interesuje, choć możemy też realizować – i robimy to – zlecenia administracji lokalnej, rządu czy gospodarki. Na ekonomii w uniwersytetach brytyjskich obowiązkowe były przedmioty zupełnie absurdalne z punktu widzenia naszej obecnej polityki, np. literatura angielska. Oni rozumieli, że człowiek wykształcony musi być oczytany, ma rozumieć tekst, a tego się nie da nauczyć na samych przedmiotach ekonomicznych. Nie chodziło o to, żeby ekonomiści znali Szekspira, ale żeby umieli czytać ze zrozumieniem, rozmawiać, argumentować. A my wchodzimy w fetysz praktyczności kształcenia bez żadnej refleksji. To dobre wytłumaczenie dla państwa, które może nam zarzucić – i czasem zarzuca – że źle kształcimy i produkujemy bezrobotnych. Ten zarzut okazał się jednak zupełnie nietrafiony.
Nie widzę potrzeby forsowania na siłę kształcenia praktycznego, w tym zwłaszcza doktoratów wdrożeniowych. To jest dewaluacja doktoratów. Uczelnie powinny skupiać się na tym, do czego zostały stworzone: do badań podstawowych i kształcenia studentów. Jestem zwolennikiem starego, marshallowskiego podejścia: trzeba tworzyć atmosferę badań, otwartości. Nauka jest ciągłym poznawaniem, rozwijaniem kontaktów, nie może ograniczać się do regionu. Funkcje regionalne realizuje niejako przy okazji, one są możliwe dzięki realizacji podstawowych ról uniwersytetu.
Gdy Uniwersytet w Białymstoku powstawał, miał 6 wydziałów. Jak w ciągu 25 lat zmieniła się jego struktura?
Największa zmiana związana jest z ostatnią reformą szkolnictwa wyższego i nauki. Kiedyś oceniało się jednostki naukowe, zatem musiały być silne. Gdy przeszliśmy na ocenę dyscyplin, dostosowaliśmy do tego naszą strukturę tak, by każda ewaluowana dyscyplina miała swoją jednostkę i mogła zarządzać swoim potencjałem. Mamy zatem 15 jednostek, w tym 9 wydziałów i 5 instytutów w kraju oraz filię na Litwie. Instytuty od wydziałów różnią się tylko wielkością. Poszliśmy w stronę decentralizacji. Jednorodne środowiska badawcze potrafią lepiej sobą zarządzać niż wielodyscyplinowe jednostki z dodatkową nadbudową instytucjonalną. Sam podział na wydziały i instytuty zależy od kadry, czyli odpowiedniej liczby samodzielnych pracowników, profesorów. Jeśli instytuty będą się rozwijać, staną się wydziałami. Instytut Filozofii ma uprawnienia doktorskie, a nazywa się właśnie tak ze względu na relatywnie niedużą liczbę pracowników. Biologia czy chemia, które mają podobne uprawnienia, działają jako wydziały właśnie ze względu na liczniejszą kadrę. Z perspektywy czasu oceniam tę decentralizację dobrze.
Wydział UwB w Wilnie to bardzo interesujące przedsięwzięcie, ważne z powodów państwowych, narodowych. Ale chyba nie jest przypadkiem, że działa w strukturze właśnie Uniwersytetu w Białymstoku?
Kilkanaście lat temu podjęliśmy się stworzenia jednostki w odpowiedzi na oczekiwania tamtejszych Polaków, którzy potrzebowali uczelni jako instytucji tworzącej zaplecze naukowe, społeczne czy kulturowe. To trochę taka kontynuacja polityki Jagiellonów. Nie jest to łatwa działalność z wielu powodów. Po pierwsze, bardzo kosztowna, po drugie, musimy mieścić się w systemie prawnym i naukowo–dydaktycznym dwóch krajów, i wreszcie po trzecie – wymaga skomplikowanej logistyki. Ale mimo tych problemów działamy z sukcesami. Znaczne jest już grono absolwentów na kierunkach: ekonomia, informatyka i europeistyka. Tworzymy nową infrastrukturę i nowy kierunek studiów – pedagogikę. Przy wsparciu państwa udaje nam się tę misję realizować.
Jak do nowej struktury ma się koncepcja kampusu, która powstała przed tą reformą?
Początkowo obiekty były przypisane do określonych kierunków: biologii, chemii, matematyki. Jednak obecnie w budynku matematyki – w tym wypadku jest to wydział – mamy także informatykę, która działa w strukturze instytutu. Biologia z chemią tworzyła jeden wydział, teraz to odrębne wydziały i każdy ma swój budynek. Kampus się rozbudowuje i mamy zamiar z czasem wszystkie nasze jednostki przenieść w to miejsce. Właśnie wystawiliśmy na sprzedaż trzy obiekty leżące poza kampusem i poszukujemy środków na rozbudowę. Zatem dokonujemy pewnego rodzaju restrukturyzacji zasobów. Kolejny krok to budowa siedziby dla humanistyki. Będzie usytuowana obok biblioteki, która została otwarta w zeszłym roku. Mamy na tę inwestycję zapewnione środki. Siedzibę znajdzie tam kilka dyscyplin: historia, filozofia, językoznawstwo i literaturoznawstwo – czyli filologie – i kulturoznawstwo. Kolejny plan to przeniesienie do kampusu socjologii, ekonomii i zarządzania. Prawo być może w dalszej, nieokreślonej przyszłości. Prawnicy mają obecnie dobry budynek w centrum miasta, są przyzwyczajeni pracować w pobliżu sądów czy kancelarii, zatem mogą troszkę poczekać. Poza tym chcemy, żeby nasze środowisko nie trzymało się ściśle swoich budynków. Na przykład matematycy mają wszystkie zajęcia we własnym obiekcie, wykładowcy z filozofii przychodzą tam na zajęcia dla matematyków, a ci nie mają kontaktu z resztą uniwersytetu. To nie tak ma być. Chcemy, żeby to studenci matematyki przeszli się do niedaleko położonego budynku filozofii, zobaczyli kampus, poznali inne miejsca, cały uniwersytet, a nie tylko swoje najbliższe kąty. W ten sposób nasze środowisko będzie żywe, będzie korzystało z całego kampusu, nawiązywało kontakty, a nie ograniczało uniwersytet do „swojego” budynku. Taka sytuacja miała miejsce, gdy budynki uniwersyteckie były rozrzucone po całym mieście i wykładowcy jeździli z miejsca na miejsce. Chcemy – skoro już mamy nowy kampus – wykorzystać sytuację w celu budowy różnorodnej wspólnoty uniwersyteckiej. To jest nasza idea kampusu integrującego wspólnotę. Ma on też być otwarty na miasto i region. Jest tu planetarium i centrum kultury, które są otwarte także dla osób spoza uniwersytetu, choćby dla młodzieży szkolnej. Zatem kampus uniwersytecki z jednej strony ma budować wspólnotę akademicką, ale z drugiej będzie ją łączył z otoczeniem. Miasto nam pomaga, na przykład budując infrastrukturę komunikacyjną, łączącą nasze obiekty, bo przecież oprócz głównego kampusu mamy tzw. mały kampus, czyli miejsce po drugiej stronie ulicy, w którym jest nie tylko rektorat, ale także pedagogika. Tutaj sąsiadujemy z Politechniką Białostocką. To sąsiedztwo jest może jakimś znakiem na wspólną przyszłość.
Białystok to aż pięć uczelni publicznych…
Oraz kilka niepublicznych. Mimo to nie jest to wielkie środowisko. Mamy tu w sumie pewnie 22-23 tysiące studentów. Nawiasem mówiąc, około dziesięciu lat temu studiowało w Białymstoku 40 tys. studentów. W latach 90. maturę w całej Polsce zdawało 900 tysięcy osób, a teraz 300 tysięcy. Poza tym kiedyś każdy chciał być magistrem. Teraz coraz częściej uzyskanie licencjatu oznacza zakończenie kształcenia wyższego. Na magisterium zostają tylko pasjonaci.
Takie były plany organizatorów naszego systemu kształcenia wyższego, wzorowanego w tym przypadku na anglosaskim, choć tam kształcenie podstawowe trwa nie trzy, ale cztery lata, czyli o 30% dłużej.
Jest pewien kanon podstawowej wiedzy, którego nie da się zdobyć w trzy lata. Jestem zwolennikiem powrotu do pięcioletniego kształcenia magisterskiego. Prowadzę na pierwszym roku drugiego stopnia wykład z historii myśli ekonomicznej. Dobrze zrozumieć mogą go tylko ci, którzy skończyli pierwszy stopień ekonomii. Trzeba bowiem do tego operować pewną bazą pojęciową. System boloński jest nieporozumieniem.
Czy inwestycje budujecie z zapasem?
Nie. O ile początkowo było trochę rozmachu, to obecnie dostosowujemy obiekty do aktualnej liczby pracowników i studentów. Podobnie było z nową biblioteką, którą zaplanowano z myślą o digitalizacji. Nie mamy zatem przerostów metrażu. Raczej zakładam, że utrzymanie obecnej liczby studentów będzie sukcesem. Pierwszy stopień zapewne liczebnie się utrzyma, ale drugi będzie nam się zmniejszał.
A niedawny trzeci stopień, czyli słuchacze szkół doktorskich?
Generalnie dobrym pomysłem było stworzenie w uczelniach takiej struktury jak szkoły doktorskie. Studia doktoranckie, na pewno w naukach humanistycznych i społecznych, działały dość… frywolnie. Nie zawsze liczyła się obowiązkowość i efektywność. Teraz są plany zajęć, wymagania formalne, zaliczenia i rozliczenie z uzyskiwanych środków. To jest normalne studiowanie i początek działalności badawczej. Ujawniają się z całą mocą różnice między naukami humanistycznymi i społecznymi oraz ścisłymi i przyrodniczymi. O ile w tych pierwszych nie ma problemu z naborem kandydatów, o tyle w tych drugich problem zbyt małej liczby chętnych do szkół doktorskich narasta. Trudno wypełnić nawet nasze niskie limity w tych dyscyplinach. A rzecz także w tym, żeby nasi doktorzy potem zostawali na uczelniach. Mamy problem z naborem pracowników zwłaszcza w naukach ścisłych i przyrodniczych. I znów lepiej jest w humanistyce i naukach społecznych. Ponadto obserwujemy mocną dewaluację doktoratu. Gdy mówimy o odbudowie kadry, warto zauważyć, że problem dotyka wszystkich uczelni. Nauka się pauperyzuje i również w dużych miastach trudno namówić absolwentów do podjęcia pracy na uczelniach, które nie są im w stanie odpowiednio zapłacić.
Dane dotyczące płac w uczelniach nie potwierdzają pogłosek o niskich zarobkach.
Jednak podstawy wynagrodzeń są niskie, zwłaszcza na początku kariery akademickiej, gdy pracownik nie zbudował własnych relacji naukowych, nie wszedł w system grantów. Młody człowiek, gdy idzie do pracy, chce zrealizować swoje plany życiowe, w tym dotyczące pewnej stabilizacji. Na pewno trudno odpowiedni poziom płac zapewnić w początkowym etapie kariery naukowej. Perspektywa osiągnięcia dobrej płacy za 15-20 lat jest zbyt odległa. Owszem, z nauki w wielu przypadkach da się żyć. Trzeba jednak wejść w coś, co nazywam biznesem badawczym, a co polega na zdolności do budowania szerokiej współpracy naukowej, w tym międzynarodowej, zdobywania grantów – wtedy naprawdę można zarabiać w bardzo ciekawej pracy. W Białymstoku mamy możliwości finansowe podobne do lokalnej gospodarki. Na rynku lokalnym jesteśmy konkurencyjni choćby dlatego, że jesteśmy największym pracodawcą. Uczelnie stanowią fundament gospodarki miast i regionów, choć nie zawsze jest to rozumiane i uwzględniane w lokalnych strategiach rozwoju. Z drugiej strony nam, w mniejszych uczelniach, chyba łatwiej wyłapywać najlepszych studentów. Trudniej natomiast zatrzymać w Białymstoku najlepszych maturzystów, zwłaszcza laureatów olimpiad przedmiotowych, bo oni poszukują dla siebie miejsc w najlepszych uczelniach, także za granicą. Wysoki poziom wiedzy, wykształcenia można osiągnąć także w mniejszych miastach, choćby takich jak Białystok. Przegrywamy z dużymi ośrodkami głównie rynkiem pracy. U nas możliwości zawodowych jest mniej. Problem nie polega zatem na gorszym kształceniu czy ograniczonym dostępie do wiedzy, ale mniejszych możliwościach pracy po studiach.
Granty NCN, które pojawiły się na początku naszej rozmowy, to niejedyne środki, które kierowane są do nauki z różnych miejsc. Jak sobie radzicie z pozyskiwaniem zewnętrznych pieniędzy?
Generalnie nie jestem zadowolony z poziomu zdobywania środków zewnętrznych, ale to nie zawsze zależy od nas. Nieźle radzimy sobie pod względem środków inwestycyjnych, tu nasze potrzeby są zauważane, choć nie mamy takich wieloletnich państwowych programów inwestycyjnych, jak niektóre największe polskie uniwersytety. Jeśli natomiast spojrzymy na środki konkursowe na badania, to trudno być optymistą, mimo że liczba wniosków grantowych zwiększyła się dwu- albo i trzykrotnie w stosunku do sytuacji sprzed reformy. W naukach ścisłych wygląda to całkiem dobrze, ale jak już mówiłem, oni mają pewne tradycje pozyskiwania środków, współpracę międzynarodową i krajową, nieco odmienny system publikowania. To procentuje. Natomiast w innych dziedzinach nauki jest gorzej. Współczynnik sukcesu jest relatywnie niski, co nie zachęca badaczy do starań o granty. Pozyskujemy środki z innych źródeł niż NCN, np. COST, NCBR czy regionalne programy operacyjne, ale nie są to kwoty zadowalające. Chcę przy tej okazji podkreślić znaczenie stabilnego finansowania szkolnictwa wyższego. Uczelnia musi planować w skali cykli, których długość oceniam na około 7 lat, czyli dłuższych niż cykl kształcenia. A co się dzieje w przypadku literalnego stosowania algorytmu finansowania? Środki, które uczelnia otrzymuje, mogą zmieniać się każdego roku. Jeżeli rosną, to jest dobrze, ale jeśli zaczną spadać? Na dodatek wyniki ewaluacji, która jest co cztery lata, mogą w pewnych przypadkach sprawić, że uczelnia będzie dwukrotnie zmuszona do zmiany planów, ten cykl dwukrotnie będzie zaburzony. Tylko finansowanie stabilizujące daje szanse coś zaplanować i zrealizować. Uniwersytet nie może żyć w stanie ciągłego zagrożenia i niepewności. Jest instytucją długiego trwania. Gdy wprowadzono SSR na poziomie 13, była to dla nas katastrofa, bo mieliśmy współczynnik 17,2, co oznaczało stratę w subwencji rok do roku na poziomie ok. 2,5 mln zł. Zupełnie absurdalna sytuacja. Wprowadzono co prawda ograniczenie możliwego spadku finansowania w wysokości 4,5%, ale to było za mało. Dobrze, że wiceminister Sebastian Skuza, który rozumiał, co znaczy stabilność finansowa, zauważył ten problem.
W jakim stanie Uniwersytet w Białymstoku wyszedł z pandemii?
Na szczęście zawieszono działanie algorytmu, co z mojej perspektywy było dobrym posunięciem, gdyż finanse były w pewnym sensie stabilne. Najbardziej ucierpiała współpraca międzynarodowa. Studenci szybko przyzwyczaili się do zajęć zdalnych, zresztą spora część kadry także, a co więcej – polubili ten sposób komunikacji do tego stopnia, że trudno było po zakończeniu epidemii wrócić do zajęć stacjonarnych. Początkowo byłem przez studentów zarzucany mailami, prośbami o kontynuowanie zajęć zdalnych. Było w tym trochę naszej winy, gdyż zamiast przekonywać ich do powrotu do zajęć bezpośrednich, często akceptowaliśmy stan „zdalności”, a jak wiadomo, im dłużej taki proces trwa, tym trudniej od niego odejść. Zatem powrót do normalności odbywał się z pewnymi oporami, tak ze strony studentów, jak i kadry. Uważam, że studia uniwersyteckie muszą się odbywać w trybie stacjonarnym. Już tryb niestacjonarny niesie pewne zagrożenia i uproszczenia, a co dopiero tak zwane studia zdalne. To tylko namiastka studiowania. W trakcie zajęć czy obron (również doktoratów) częstokroć uczestnicy zajmowali się wieloma innymi rzeczami, a nie tylko kwestiami naukowymi (np. gotowaniem). To nie powinno tak wyglądać. Traktujmy się poważnie. To nie tylko kwestia jakości, ale też po prostu dobrego smaku czy kultury osobistej. Uniwersytet to nie tylko nauka i studia sensu stricte, ale znacznie więcej. A to „więcej” to pewnego typu kultura akademicka, styl życia. Są one tak samo cenne, jak podstawowe, twarde własności życia uniwersyteckiego. A tego nie da się ani wdrożyć, ani pielęgnować w trybie zdalnym. Po trudnych początkach powrotu do trybu bezpośredniego widać już większą chęć odejścia od formuły zdalnej. Każdy już chce normalnego życia. Studenci znów organizują spotkania czy imprezy, np. Uniwersalia, a pracownicy stęsknili się za murami uczelni, znów zapraszają na konferencje, chcą być ze sobą. Obym nie zapeszył, ale chyba już zamknęliśmy ten kiepski etap.
Nie widzi pan żadnych korzyści z doświadczeń epidemicznych?
Korzyść jest taka, że w wielu miejscach poprawiliśmy wykorzystanie technologii informatycznych. Zaoszczędziliśmy też na niektórych kosztach. Jednak te korzyści wyglądają mizernie w stosunku do strat. Kształcenie zdalne nie daje wykształcenia uniwersyteckiego w pełnym tego słowa znaczeniu.
Rozmawiał Piotr Kieraciński