logo
FA 6/2022 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Poważny uczony

Poważny uczony 1

Fot. Stefan Ciechan

Powagi uczonym mogą również ujmować zachowania, które nawet przez osoby spoza akademickiego środowiska uznawane są za niewłaściwe. Jednym z nich jest nadużywanie alkoholu.

Nazwanie kogoś poważnym uczonym spotka się raczej z zadowoleniem ze strony osoby w ten sposób wyróżnianej, nawet jeśli ma to jedynie grzecznościowy charakter. Inne reakcje mogą dotyczyć tych, którzy dobrze znają osiągnięcia naukowe tej osoby i uważają, że nawet przy daleko idącej wyrozumiałości nie można ich uznać za poważne. Problem nie tylko w tym, że określenia tego się nadużywa, ale także w tym, że jest kwestią dyskusyjną zarówno to, co dodaje, jak i to, co ujmuje powagi uczonym.

Dodawanie powagi

Lista tego, co dodaje powagi, nie tylko jest zróżnicowana, ale także zmienna historycznie. Można wprawdzie umieścić na jej szczycie osiąganie w nauce tak znaczących wyników, że stanowią one albo rozwiązanie któregoś z fundamentalnych problemów, albo przynajmniej takie jego przeformułowanie, że otwiera ono nowe możliwości jego rozwiązywania. Tego rodzaju osiągnięcia w nauce mają jednak miejsce stosunkowo rzadko. Co więcej, o tym, że mają one przełomowy charakter, niejednokrotnie decydują nie tylko ci, którzy ich dokonali, ale także ci, którzy podążali za ich wskazaniami i potwierdzali (lub nie) trafność owych osiągnięć, nawet jeśli wymagały one pewnych korekt. Wprawdzie korekty nie stanowią przeważnie przeszkody uznania „ojców” dokonań za poważnych uczonych, to jednak zwykle dopisywani są do tej listy również ci, którzy coś istotnego w nich zmienili. Ważne jest, aby te zmiany oznaczały ulepszenie rozwiązań i stawianych problemów. To jednak również nie zdarza się często. Nieminiej się zdarza i to w naukach, które mają długie tradycje. Należy do nich m.in. fizyka. Interesującym przyczynkiem do dyskusji o jej poważnych przedstawicielach może być obraz Ewolucji fizyki nakreślony przez Alberta Einsteina i Leopolda Infelda. Do refleksji może skłaniać to, że w książce tak krótka jest lista tych, których oni zaliczyli do poważnych uczonych, oraz to, że za przełomowe uznane zostały dopiero dokonania Galileusza i Izaaka Newtona. Wygląda tak, jakby dopiero od nich zaczynała się poważna fizyka, a przecież ma ona znacznie dłuższe tradycje i we wcześniejszym okresie również można znaleźć niejednego fizyka, łączącego zwykle fizykę z matematyką i z astronomią, który miał również poważne dokonania.

Powagi uczonym może również dodawać ich instytucjonalne umocowanie. Jest to jednak jeszcze bardziej dyskusyjny wskaźnik niż poprzedni, zwłaszcza jeśli łączony jest z ich funkcjonowaniem na uczelniach. Przez wiele stuleci oznaczał on bowiem nie tylko ich podleganie różnego rodzaju uczelnianym zależnościom, ale także sprawującymi nad uczelniami kontrolę kościelnym zwierzchnościom, określającym granice poprawności ich myślenia i mówienia. Dotyczyło to również takich poważnych uczonych jak wymieni wyżej fizycy i astronomowie. W Ewolucji fizyki pomijane są milczeniem zarówno kłopoty Galileusza z kościelnymi cenzorami, jak i kłopoty Newtona z kultywowanymi m.in. w Kościele anglikańskim wierzeniami w Trójcę Świętą. Dla tego uczonego był to jednak poważny problem, gdyż nie wierzył on w jej istnienie, a jednocześnie był profesorem w Trinity College (Kolegium Świętej Trójcy) Uniwersytetu w Cambridge. Przyjął zresztą święcenia kapłańskie, dołączając tym samym do grona uniwersyteckich teologów. Poważnym problemem było jednak dla niego nie tylko pogodzenie religijnych przekonań z wierzeniami akademickiego otoczenia, ale także z raczej mało poważnym traktowaniem przez to otoczenie uczelnianych obowiązków. Podejście to sprawiło, że w XVIII stuleciu uczelnia ta – podobnie zresztą jak konkurujący z nią Oxford – znalazła się w głębokim upadku, a ci, którzy chcieli prowadzić poważne badania naukowe, szukali miejsca dla siebie poza ich murami. Kryzys dotknął zresztą wiele uczelni również w innych krajach, w tym Akademię Krakowską. Sprawił, że zatrudnienie na nich w gruncie rzeczy przestało być wyznacznikiem powagi uczonego. Jednak w świadomości uczonych wyznacznik ten nie przestał funkcjonować i był, oraz jest, stosowany również przez tych, którzy z konfrontacji z uczelnianą rzeczywistością wynieśli nie najlepsze doświadczenia.

Sporym uznaniem cieszy się także dodawanie uczonym powagi przez tytuły. Jest z tym jednak spore zamieszanie. Tylko jedną z jego przyczyn jest utrata dawnego znaczenia tytułu naukowego magistra (pierwotnie oznaczał on akademickiego mistrza) oraz nabranie nowego znaczenia przez tytuły doktora i profesora (przez długi czas związane były one nie z prowadzaniem badań, lecz z akademickim nauczaniem). Dzisiaj z pewnym namaszczeniem tytułuje się magistrami stanowiących apteczny personel magistrów farmacji, a doktorami nazywa się wszystkich lekarzy. Jednak w środowisku akademickim mało kto ma wątpliwości co do tego, że absolwentom studiów magisterskich zwykle sporo brakuje do mistrzostwa w ich naukowej dyscyplinie. Natomiast uzyskanie doktoratu traktowane jest w wielu krajach w najlepszym razie jako przekroczenie pierwszego progu do poważnej naukowości. Są zresztą w wielu krajach doktoraty, które łączy się nie tyle z naukowością, co z umiejętnością wdrożenia naukowych rozwiązań (tak jest nie tylko w Polsce, ale także w innych krajach). To ogromne zróżnicowanie doktoratów sprawia, że niejednokrotnie trudno powiedzieć, czy spotykany PhD lub dottore ma jeszcze, czy już nie ma nic wspólnego z nauką. Nieco inaczej to wygląda z tytułem profesora. Jednak tylko w krajach, gdzie – tak jak np. w Niemczech – z uporem obstaje się przy generalnej zasadzie, że tym tytułem naukowym mają prawo posługiwać się jedynie osoby faktycznie posiadające wysokie kwalifikacje naukowe i prowadzące badania naukowe. W Hiszpanii jest tak wiele kategorii profesorów, że mieszczą się wśród nich również ci, którzy – tak jak np. profesor ayudante – są dopiero na początku swojej drogi do uzyskania wysokich kwalifikacji naukowych.

Ujmowanie powagi

Nie można powiedzieć, że wszystko to, co jest przeciwieństwem dodawania powagi, ujmuje jej uczonym. Ta druga lista jest bowiem nie tylko znacznie bardziej zróżnicowana niż pierwsza, ale także jest sporządzana według bardziej kontrowersyjnych kryteriów. Przykładowo: w przywoływanej w poprzednim punkcie rozważań Ewolucji fizyki jej autorzy całkowicie pomijają milczeniem m.in. astrologiczne i alchemiczne zainteresowania Newtona. Można przypuszczać, że wychodzili oni z założenia, iż ich przywołanie ujmowałoby powagi zarówno uczonemu, jak i jego historycznym dokonaniom. Moim zdaniem, może ono jednak stanowić ułatwienie w zrozumieniu uwarunkowań, które sprawiły, że jego naukowe osiągnięcia w fizyce wymagały później istotnych korekt. Co by się jednak nie powiedziało o dokonaniach Newtona, to jego wpływ na późniejszy rozwój nauki jest ogromny.

Kwestia określania takiego wpływu stanowi dzisiaj jedną z poważniejszych kontrowersji w środowisku akademickim. Jest spora liczba osób, które nie tylko opowiadają się za mierzeniem powagi uczonych i ich dokonań współczynnikiem wpływu (Impact Factor), który da się dokładnie określić metodą Hirscha. Inni jednak uważają, że nie można traktować zbyt poważnie ani tego wskaźnika, ani tej metody, ani tych, którzy wierzą w ich wiarygodność. Należy do nich m.in. Edward Towpik (profesor medycy w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym), autor zamieszczonego w czasopiśmie „Nowotwory. Journal of Oncology” artykułu pt. IF-mania. Wskazuje w nim m.in., w jaki sposób tzw. prestiżowe wydawnictwa kupują sobie „Świętego Graala”, jakim jest dla wielu uczonych Journal Impact Factor (JIF) i „manipulują składowymi wzoru obliczeń”, według którego ustalane są wskaźniki przywołań autorów publikujących w ich czasopismach; „jest tajemnicą poliszynela, że szereg pism (a może raczej wpływowych koncernów wydawniczych?) negocjuje z Thomson Scientific elementy składające się na wzór obliczeń JIF”. Autor tego artykułu przekonywująco wykazuje, że „ten „dyktat JIF może prowadzić do nierzetelności naukowej”, a w skrajnych przypadkach do zawłaszczania cudzej własności intelektualnej. Żadna kradzież nie dodaje powagi, a ujmuje jej ona zwłaszcza tym, którzy są uczonymi lub przynajmniej chcieliby za nich uchodzić.

Nie tracę jednak nadziei, że w którymś momencie przyjdzie opamiętanie w pogoni za wysokimi wskaźnikami wpływu. Sygnały opamiętania lub przynajmniej ostrzeżenia uczonych przed zgubnymi następstwami tej „IF-mani” już są. W naszym kraju jest to m.in. głos E. Towpika (nieodosobniony). Natomiast w Stanach Zjednoczonych stanowi je sygnowana „pierwotnie przez 155 indywidualnych badaczy i redaktorów pism oraz 82 instytucje” Declaration on Research Assessement z maja 2013 roku. Oby te głosy trafiły do przekonania naszych „IF-manów”, którzy określają dzisiaj kryteria dla poważnych uczonych oraz poważnych uczelni i przyznają różnego rodzaju bonusy tym, którzy opublikowali artykuły w tzw. prestiżowych czasopismach.

Powagi uczonym mogą również ujmować zachowania, które nawet przez osoby spoza akademickiego środowiska uznawane są za niewłaściwe. Jednym z nich jest nadużywanie alkoholu. Informacje o tym, że akademicka kadra znakomitej dzisiaj uczelni, jaką jest Uniwersytet Oxfordzki, miała w przeszłości problem z alkoholem, powtarzają się w przekazach absolwentów, w tym tak szeroko znanych jak filozof Thomas Hobbes i historyk Edward Gibbon. Przebywający w latach 1966-1967 w należącym do tej uczelni All Souls College Andrzej Walicki wspomina, że dzisiaj te pijackie tradycje są w nim kultywowane w ten sposób, że jest „jeden wieczór w roku, kiedy należy się «wstawić»”. Rzecz jasna, rozmaicie wygląda kwestia takiego „wstawiania się” w różnych uczelniach. Jednak stwierdzenie, że w krajach zachodnich kadra uczelni w zdecydowanej większości stroni od alkoholu, byłoby bardzo ryzykowne. Problem jednak nie w tym, że poważny uczony z zasady powinien być abstynentem, lecz w tym, że nie powinien nadużywać alkoholu. Bo uczony, który chwiejnym krokiem przychodzi na zajęcia ze studentami, a na wykładach niewyraźnie bełkocze, wygląda raczej mało poważnie. Ponoć alkohol jest również dla ludzi, a uczony to przecież też człowiek. Jest jednak wiele sytuacji, w których może on dać świadectwo słabości do alkoholu bez narażania na szwank reputacji swojej oraz zatrudniającej go uczelni. Są zresztą regulacje prawne, które zakazują spożywania alkoholu w miejscach publicznych, a uczelnie są takim miejscem. Trzeba jednak do tego jeszcze chcieć ich przestrzegać i potrafić egzekwować. Z tym oczywiście różnie bywa (nie tylko w Polsce).

Moje spostrzeżenia

W pierwszej kolejności dotyczą one spożywania alkoholu w krajach romańskich, w których wielokrotnie przebywałem, i na moim rodzimym „podwórku” akademickim, tj. w tak poważnej i ważnej na polskiej mapie akademickiej uczelni, jaką jest UAM. Jeśli chodzi o te pierwsze, to mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że występuje w nich spore upodobanie do spożywania dobrych win i społeczność akademicka nie jest od niego wolna. Pewnym zaskoczeniem we Francji było dla mnie to, że Francuz potrafi wypić butelkę wina przy jednym posiłku i później usiąść za kierownicę oraz w miarę bezpiecznie dojechać do domu. Natomiast w Hiszpanii stanowił go zwyczaj dolewania gościom do kieliszka przez kelnerów dopóty, dopóki oni stanowczo nie zaprotestują. Sprawia to, że któryś z uczonych może wychodzić z lokalu na tak „miękkich” nogach, że potrzebuje pomocy życzliwych mu przyjaciół (byłem świadkiem takiej sytuacji). Sporo mógłbym powiedzieć również o słabości do alkoholu w krajowym wydaniu. Powiem jednak jedynie, że spotykałem się z nią zarówno jako student, jak i pracownik naukowy mojej uczelni. Traumatyczna dla mnie była sytuacja, gdy towarzyszyłem swojemu profesorowi okazującemu w miejscu publicznym objawy alkoholowego upojenia.

Kłopotliwe sytuacje obserwowałem również w przypadku zachowania niektórych uczonych, którzy po przekroczeniu progu samodzielności naukowej (przyjęło się, że stanowi go uzyskanie habilitacji) oczekiwali od akademickiego otoczenia traktowania, jakie w ich przekonaniu należy się poważnym uczonym. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby szły z tym w parze nadzwyczajne osiągnięcia naukowe. Rzecz w tym, że nie szły. Jednak powiedzenie tego formalnie samodzielnemu uczonemu mogłoby wywołać oburzenie, a w przypadku, gdy poza stopniem doktora habilitowanego otrzymał również stanowisko profesora uczelnianego, mogłoby to nawet sprawić, że będzie się w nim miało dozgonnego wroga. Nie mogę wykluczyć, że już ta dosyć ogólna i pozbawiona personaliów uwaga może uszczuplić grono moich przyjaciół. Dodam jednak, że dzisiaj w naszym kraju łatwiej uzyskać formalną samodzielność akademicką niż wyniki badawcze, które stanowią znaczące osiągniecie naukowe. Co więcej, po jej uzyskaniu można całymi latami świętować sukces i nie skalać się poważniejszym wysiłkiem badawczym.

Wróć