logo
FA 6/2022 uniwersytet lokalny

Zbigniew Chojnowski

Lokalność uniwersytecka

Lokalność uniwersytecka 1

Rys. Sławomir Makal

Sensowne jest przemyślenie miejsca uniwersytetów lokalnych w polskim systemie szkolnictwa wyższego. A gruntowna refleksja powinna być oparta na uznaniu niezbywalności istnienia uczelni w takich ośrodkach, jak Białystok, Olsztyn, Słupsk, Szczecin, Zielona Góra, Opole, Bielsko-Biała, Częstochowa, Kielce, Rzeszów, Siedlce i innych.

Bez uświadomienia sobie, czym jest uniwersytet, nie sposób mówić, jakie zadania przed nim się rysują w wymiarze lokalnym. Bez wątpliwości uważam, że bez względu na to, gdzie znajduje się uczelnia, musi ona realizować idee uniwersytetu i przestrzegać zasad uniwersyteckości. Historia i życie uczą, że już samo stosowanie się do norm, wzorów, praw, celów przez określoną grupę osób ustanawia w jej otoczeniu społecznym wartość dodaną.

Władysław Stróżewski, filozof zajmujący się ontologią i aksjologią, kwestiami twórczości, twierdzi w książce Logos, wartość, miłość (Kraków 2013), że w cywilizowanym państwie uniwersytet jest dobrem nie do zastąpienia. Z jednej strony funkcjonuje w określonym miejscu i czasie, z drugiej łączy przeszłość i przyszłość, a także ustanawia twórcze kontakty z uczonymi z bliższych i dalszych obszarów świata. Uniwersytet według Stróżewskiego jest strażnikiem tradycji rozumianej jako „przekaz przeszłości współkształtujący teraźniejszość”. W opinii uczonego powinność nauczania na uniwersytecie jest tak oczywista, że szerzej nad nią się nie rozwodzi.

W refleksji nad uniwersyteckością zawierają się pewne niedopowiedziane oczywistości, jak ta, że na uczelni akademicy przekazują wiedzę, która wynika z ich zainteresowań badawczych. W zderzeniu z niskim poziomem przygotowania młodzieży pragnącej studiować nauczyciele w szkołach wyższych stają przed dylematem: douczać czy wykładać. Dodać trzeba i to, że na skutek ostatniej reformy funkcja dydaktyczna uczelni została jakby zdegradowana (wtrącam „jakby”, bo uniwersytety z problemem tym próbują sobie radzić autonomicznie i w tej mierze są rozmaite rozwiązania). A przecież to, że na uniwersytecie kształci się młodych ludzi, decyduje o jego być albo nie być. Bez odpowiedniej liczby studentów placówce grozi rozwiązanie. Wygaszane są kierunki studiów, na które nie zgłaszają się chętni lub ich liczba jest zbyt mała w stosunku do ustalonych progów. Powoływanie nowych i tzw. atrakcyjnych kierunków ma zapewnić dopływ chętnych do studiowania, a to ratuje etaty. W konsekwencji nauczyciele akademiccy muszą niekiedy radykalnie zmienić swój profil badawczy, co prowadzić może do zaprzepaszczenia ich wieloletniego dorobku naukowego. Wykładowca od filozofii staje się specem od kreowania trendów i wizerunku, historyk ekspertem od mediów, językoznawca zamienia się w znawcę kwestii logopedycznych, a literaturoznawca trudni się w praktyce kulturoznawstwem. Jak to się ma do obowiązku przypisania uczonego do danej dyscypliny? Na nic podpieranie się argumentem interdyscyplinarności, która staje się kulą u nogi wobec kryteriów sformułowanych w myśl założeń procedur ewaluacyjnych.

Idźmy dalej. Nie można zatrudnić pracownika z cenzusem naukowym, jeśli nie ma dla niego pensum. Z kolei zapewnienie sobie poborów na etacie badawczym wymaga na ogół zdobycia wysokobudżetowego grantu. Nawet jeśli uczony jest jego kierownikiem lub głównym wykonawcą, naraża się na dyskomfort. Realizowanie projektu naukowego jest okresowe i nie daje pracownikowi stabilizacji. Po powrocie na etat badawczo-dydaktyczny może się okazać, że nie ma dla niego godzin. Pomijam kwestię, że projekty dotyczące kulturowego dziedzictwa regionu przepadają z definicji.

Obiektywne tylko na pierwszy rzut oka

Prawda jest też inna, mianowicie taka, że uniwersytety lokalne (z wielu powodów) nie są w stanie powołać zespołów badawczych, które mogłyby sprostać eksperckim wymogom. Lokalność charakteryzuje się: zdecydowanie mniejszym współczynnikiem liczebności (zresztą nie tylko na uniwersytetach), krótszymi tradycjami akademickości, mniejszą liczbę dyscyplin (zwłaszcza tych przewidzianych do ewaluacji). W związku z reformami nauki i szkolnictwa wyższego, a także niskimi pensjami, wzrostem wymagań wobec nauczyciela akademickiego – w przeciągu ostatnich kilkunastu lat lokalne uczelnie stopniowo tracą zdolność do zachowania ciągłości kadrowej i wymiany pokoleniowej. Przewiduję, że za niedługi czas utrzymanie niektórych dyscyplin i kierunków studiów w mniejszych ośrodkach będzie wymagało pozyskiwania pracowników spośród osób związanych z uniwersytetami z wielkich miast.

Ale poddaję pod dyskusję problem zasadności liczbowego i statystycznego podejścia do funkcjonowania uniwersytetów. Bez uwzględnienia ich roli w zależności od lokalnych warunków państwo polskie w perspektywie wcale nieodległej przyczyni się do upadku uczelni uznawanych jako minorum gentium. Może dożyjemy czasów, w których chwalenie się, że „na naszym uniwersytecie” studiuje i pracuje dwadzieścia, trzydzieści i więcej tysięcy osób, będzie poczytywane za przejaw braku wyobraźni, nieracjonalności, marnotrawienia czasu, energii i pieniędzy, a także nieliczenia się z ideą uniwersytetu. Któż zdaje sobie sprawę z brutalnie zachodzących procesów, które sprzyjają uniwersyteckiej gigantomanii?

Pozytywnym wyjściem z tego trudnego, ledwie zarysowanego położenia byłoby (możliwe przecież) zawiązywanie się konsorcjów międzyuczelnianych. Ale jak ten sposób zwiększania potencjału badawczego pogodzić z tym, że każdy uniwersytet rozliczany jest osobno? Rektorzy rozliczani są z tego, jaką pozycję w różnych rankingach zajmuje ich uczelnia.

Uniwersytety niezależnie od tego, ile lat trwają, jak długo budowały swoje środowisko, swój prestiż, w jakim stopniu były zasilane finansowo w minionym czasie, jak wyglądają ich warunki demograficzne i społeczno-gospodarcze, są traktowane na równi. A równo to nie zawsze znaczy sprawiedliwie. Trudno się zgodzić z opinią, że wszystkie mają te same szanse w staraniach o środki. Ich przyznawanie według algorytmu jest obiektywne tylko na pierwszy rzut oka. Na przykład ograniczona zdolność do odtwarzania kadry i ucieczka młodzieży do dużych aglomeracji miejskich, gdzie łatwiej o pracę, stawiają uczelnie lokalne w sytuacji, jeśli można tak powiedzieć, coraz bardziej przegranej.

Z powyższych i wielu innych powodów sensowne jest przemyślenie miejsca uniwersytetów lokalnych w polskim systemie szkolnictwa wyższego. A gruntowna refleksja powinna być oparta na uznaniu niezbywalności istnienia uczelni w takich ośrodkach, jak Białystok, Olsztyn, Słupsk, Szczecin, Zielona Góra, Opole, Bielsko-Biała, Częstochowa, Kielce, Rzeszów, Siedlce i innych. Każdy z nich ma swoją specyfikę, każdy z nich jest rezultatem ambicji podmiototwórczych miejscowych elit, samorządowców, długoletniego budowania tożsamości lokalnej bądź, nieco szerzej, regionalnej. Ich funkcjonowanie jest, a przynajmniej powinno być, czynnikiem, który działa przeciwko prowincjonalizacji danej społeczności.

W celu uzmysłowienia sobie, czym jest uniwersytet lokalny, wyobraźmy sobie niepoliczalną sieć inspiratorskich i twórczych relacji, które generuje wspólnota uniwersytecka. Ich zanik w przestrzeni lokalnej w konsekwencji doprowadziłby do degradacji jakości życia społecznego, kulturalnego oraz intelektualnego. Czy nasz kraj stać na obszary „różnych prędkości”?

Uniwersytety nieflagowe, położone z dala od największych miast w Polsce, odgrywają niemałą rolę swoistego regulatora demograficznego. Faktem jest odpływ tysięcy młodych ludzi z mniejszych ośrodków do metropolii. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby świeżo upieczeni maturzyści nie mieli żadnej oferty w pobliżu miejsca zamieszkania. Proces wyludniania się biedniejszych i mniej rozwojowych regionów wciąż się umacnia.

W Polsce nawet wyobrazić sobie nie można uczelni, która by mogła istnieć przede wszystkim dlatego, że zatrudnia świetnych wykładowców, poświęcających się głównie dydaktyce. Dlaczego o tym wspominam, zastanawiając się nad zasadnością istnienia uniwersytetów lokalnych? Dlatego, że jeśli zostanie realnie uznana i usankcjonowana wysoka pozycja uniwersytetu jako instytucji nauczającej, powstanie szansa dla uniwersytetów mniejszych, właśnie lokalnych – pod pewnym warunkiem. Wprowadzenie balansu pomiędzy funkcją badawczą i dydaktyczną w pracy akademików jest koniecznością, przed którą stoją organizatorzy życia wyższych uczelni.

Przestrzeganie idei i zasad uniwersyteckości, niezłomne przekonania odpierają zakusy, aby nasze wszechnice przekształcić w wytwórnie licencjatów, magistrów i doktorów, a jednocześnie ośrodki o niskiej wydajności badawczej. Uniwersytet powinien być miejscem działalności naukowej, której wyniki przekazywane są studiującym. Maksyma nauczyciela akademickiego powinna brzmieć tak jak zawsze: badaj i ucz! Jednakże należy ją urealnić. Uczonego z uniwersytetu lokalnego obarczają dodatkowo problemy, które zasygnalizowałem wyżej.

Uniwersytet nie może być czymś innym

Umasowienie i urynkowienie wykształcenia wyższego nie tyle zreformowało, ile zdeformowało sens i funkcjonowanie uniwersytetów, obniżyło ich poziom i podważyło ich tożsamość. Część studentów od jakiegoś czasu przywykła mówić o swej uczelni „szkoła”, a o zajęciach z adiunktami i profesorami „lekcje”. Sposoby zachwalania przez uczelnie studiowania zakrawają na groteskę, jakby uniwersytet był bardziej miejscem zabawy, miłego spędzania czasu niż wytężonej pracy umysłowej.

Uniwersytet lokalnie i ponadlokalnie służy społeczeństwu, ale właśnie jako twór, który nie da się zastąpić inną instytucją. Tylko uniwersytet jako taki może spełnić wyznaczone mu przez tradycję funkcje. Wszelkie jednostronne próby uczynienia z uniwersytetu wyższej szkoły zawodowej, zaplecza dla przemysłu, kształcenia specjalistów w wąskich dyscyplinach, firmy pomnażającej zyski czy też schlebiającej snobistycznemu fetyszowi „wyższego wykształcenia”, wyjątkowego domu kultury, ośrodka nauczycieli, którzy więcej wiedzą od nauczycieli z niższych szczebli edukacji, miejsca ludycznego posługiwania się autorytetem nauki i uczoności, muszą prowadzić do rozmycia się idei i tożsamości uniwersytetu.

Jeśli uniwersytety wyrzekają się wielowiekowego posłannictwa, pewnego idealizmu, wolności, wszechstronności i bezstronności w dochodzeniu do prawdy o ludziach i świecie, stają się niepotrzebne. To zadziwiające, że o trwaniu uniwersytetu ma decydować jego zdolność do przystosowywania się do oczekiwań gremiów, które nic lub niewiele rozumieją z uniwersyteckości. Podporządkowanie jej regułom rynkowym jest tak samo groźne, jak czynienie z niej narzędzia do sprawowania władzy lub instytucji powołanej do produkowania argumentów przemawiających za słusznością takiej czy innej, uznawanej za obowiązującą, ideologii.

Niejasność tego, czym jest uniwersytet, powoduje, że zaczęła się kolejna dekada, kiedy szkoły wyższe zamiast pogłębiać i umacniać swoją uniwersyteckość, są skazane na obmyślanie skutecznych strategii przetrwania i dostosowania się do zmieniających się przepisów. A przecież wysiłek powinien pójść w kierunku stworzenia takich ram i struktur organizacyjnych, mechanizmów, form wspólnoty akademickiej, dzięki którym nastąpiłaby dynamizacja i optymalizacja życia naukowego czy szerzej, umysłowego, które prymarnie warunkuje powstawanie wartościowych rezultatów badawczych, dydaktycznych, kulturalnych i zapewne wielu innych. O uniwersyteckości stanowi nie jego lokalne, regionalne, ogólnopolskie czy międzynarodowe usytuowanie, lecz faktyczny ruch i wymiana myśli. Zgadzam się, trudno zmierzyć jego natężenie i jakość, ale to on powinien być „krwią” uniwersytetu.

System grantowy prowincjonalizuje uniwersytety

Intelektualno-poznawczej dynamiki nie wywołują konkursy na projekty badawcze, gdyż są one pisane wtedy, gdy da się określić wyniki, które mają one przynieść. Dyktat grantowy powoduje, że powstają izolujące się grupy interesu, doskonale wyczuwające koniunkturę. System konkursów na projekty tworzy sposoby zdobywania środków finansowych, przyczyniając się w minimalnym stopniu do kształtowania się etosu uczonego. Anonimowość ekspertów i względność kryteriów sprzyjają swoistej korupcji, a przynajmniej manipulowania recenzjami, punktacją w celu wyeliminowania środowisk, ośrodków i zespołów spoza centralistycznego klucza. Mówiąc krótko, system grantowy prowincjonalizuje uniwersytety niezależnie od położenia geograficznego i od wypracowanych na nich tradycji. Wypełnianie wniosków, spełnianie formalistyczno-ekonomicznych wymogów, piętrzenie przepisów i kryteriów nie jest w stanie zastąpić prawdziwego życia umysłowego, którym rządzi nieprzewidywalność, spontaniczność i bezinteresowność, czyli permanentna innowacyjność.

Uniwersytet w perspektywie lokalnej ma szansę stać się tym, czym powinien być, ponieważ daje płaszczyznę do kształtowania się i umacniania autentycznej wspólnoty akademickiej. A jak ona istnieje w rzeczywistości? Widomym przejawem zaniku lub już nieistnienia wspólnotowości jest uwiąd relacji mistrz – uczeń, wykładowca – student. W tym kontekście pomysł z okresu przed pandemią, aby zakładać e-szkoły, w których kontakt uczącego i uczącego się jest pośredni, czas zweryfikował negatywnie. Jedynie szkolnictwo oparte na bliskich relacjach i więziach między osobami ma sens. Uniwersytety lokalne są w stanie tworzyć je w większym stopniu niż uniwersytety ogromne.

Kolejnym zagrożeniem budowania wspólnoty jest, mówiąc delikatnie, anonimowość i spłaszczanie hierarchii. Równorzędne traktowanie pozycji członków wspólnoty akademickiej prowadzi do tego, że rozdział obowiązków jest nieracjonalny. Jednakże to otwartość na wszelakie inspiracje jest cechą postawy uczonego. Godność każdej osoby poszukującej prawdy, nawet jeśli jest ona trudna do uznania i przyjęcia, powinna być bezwzględnie uszanowana bez oglądania się na usytuowanie administracyjno-geograficzne.

O żywotności idei uniwersytetu stanowią ludzie reprezentujący określony styl życia, podporządkowany rozbudzaniu i zaspokajaniu głodu poznawczego. To specyficzny typ ludzki, który z powodu prawdy i dla prawdy oraz z potrzeby pomnażania wspólnego dobra intelektualnego, duchowego, etycznego współtworzy codzienność uniwersytetu.

Na koniec chcę zapytać o to, w jakim sensie lokalność jest szansą dla odrodzenia się idei uniwersyteckości, szczególnie w kontekście naukowych dociekań dziedzictwa kulturowego regionu. Rodzaj prowadzonych badań zarówno w obszarze nauk humanistyczno-społecznych, jak i ścisłych, przyrodniczych, technicznych itd. w każdej uczelni określa w mniejszym lub większym stopniu jej umiejscowienie. Jakkolwiek zupełnie oczywiste jest to, że przedstawiciele dyscyplin humanistycznych na uniwersytetach lokalnych biorą szczególną odpowiedzialność za zgłębianie, utrwalanie i upowszechnianie dziedzictwa kulturowego regionu. Przykładem niech będzie działający od ponad 10 lat zespół badawczy nowego regionalizmu. Grupuje on literaturoznawców uczelni z Białegostoku, Olsztyna, Słupska, Szczecina, Gorzowa Wielkopolskiego, Wrocławia, Katowic, Opola. Idee noworegionalne przyczyniły się do postawienia badań nad dziedzictwem kulturowym stref lokalnych na wyższy poziom, wzmogły zainteresowanie zjawiskami literackimi i im towarzyszącymi, które nie mieszczą się w dyskursie ogólnokrajowym. Nowy regionalizm udowadnia, że uniwersytety lokalne zagospodarowują rewiry humanistyki, nieobecne w zakresach poszukiwań badawczych ośrodków zorientowanych centralistycznie. Jak dla życia przyrody kluczowa jest bioróżnorodność, tak dla nauki rozmaitość przedmiotów badań.

Sposób istnienia, finansowania, ewaluowania, działania uniwersytetów lokalnych trzeba koniecznie przedyskutować. One nikomu nie zagrażają. Prawdziwym zagrożeniem byłoby przyczynianie się do ich stopniowej marginalizacji, a ostatecznie degradacji i likwidacji.

Prof. dr hab. Zbigniew Chojnowski, historyk literatury, dyrektor Instytutu Literaturoznawstwa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie

Wróć