Izabela Lewandowska
Chciałam na wstępie podziękować Redakcji „Forum Akademickiego” za zaproszenie do napisania tego tekstu. Nigdy bowiem nie zastanawiałam się nad ewolucją własnego pojmowania pojęcia dziedzictwa kulturowego i systematycznego rozszerzania badań nad nim. Dzięki temu zaproszeniu przeliczyłam moje publikacje dotyczące zagadnień związanych z dziedzictwem kulturowym (jest ich ponad 70) oraz lata pracy w tej materii (16 lat, od 2006 r.). Można więc pokusić się o pierwsze wnioski. Moim obszarem badań są Warmia i Mazury, województwo warmińsko-mazurskie z pomniejszymi regionami kulturowymi i historycznymi, Prusy Wschodnie, a więc dziedzictwo kulturowe ziem pruskich. Najbliżej mi jednak do Warmii – mieszkam i pracuję w Olsztynie, jestem współwłaścicielką Muzeum Warmińskiego, Gospodarstwa we wsi Giławy i depozytariuszem wpisu gwary warmińskiej na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. To zobowiązuje.
Historią regionu zaczęłam interesować się dopiero podczas studiów historycznych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Nie jestem bowiem rodowitą olsztynianką. Przeprowadziłam się tu z Grudziądza na początku studiów. Jestem jednak Warmiaczką z wyboru. Najpierw zaczęłam pracować jako nauczycielka historii i bardzo mi brakowało pomocy dydaktycznych do edukacji regionalnej – nie było Internetu ani kolorowych publikacji możliwych do wykorzystania w szkole. Przechodząc do pracy w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie, chciałam jako mój przyszły doktorat opracować podręcznik z historii i kultury regionu. Nie było to jednak możliwe. Trzeba było zrobić najpierw badania nad świadomością historyczną młodzieży, by naukowo stwierdzić, czy w ogóle jest potrzeba pisania o historii i dziedzictwie regionu. Podręcznik i materiały dydaktyczne przygotowałam wiele lat później. Silnie łączyłam sferę edukacji i popularyzacji z uświadomieniem – historii, otaczających nas zabytków, przekazywanych przez poprzednie pokolenia zwyczajów, własnej tożsamości. Tak narodził się pomysł, by zająć się dziedzictwem kulturowym.
Czym zatem było dla mnie dziedzictwo? Jestem historykiem, pracuję na źródłach. Na studiach nauczono mnie, by najpierw sprawdzić, co zostało do tej pory napisane na dany temat, aby nie odkrywać tematów już znanych. Zaczęłam szukać definicji i wyjaśnień. Historycy o dziedzictwie nie pisali. Dla socjologów była to tradycja, dla dziennikarzy modne słowo, które odmieniali przez wszystkie przypadki. Przebadałam instytucje w regionie, które zajmują się badawczo historią, kulturą, zabytkami, muzealnictwem, pojechałam na kilka konferencji i zebrałam wszystko w duży tekst wyjaśniający zawiłości terminologiczne, dodając do tego cztery wykresy rozpatrujące dziedzictwo pod względem zakresów terytorialnych, różnorodnych podziałów, obszarów badawczych i świadomościowych.
Po pięciu latach monografia habilitacyjna Warmia i Mazury 1945-1989. Trudne dziedzictwo ziemi, była już gotowa. Książka nie była w moich badaniach przełomem, raczej ważnym etapem w rozwoju. Pojawiły się nowe terminy: dziedzictwo trudne, odkrywane, zapomniane, porzucone, dziedzictwo bez dziedziców. Dla mnie wszystkie one były odkryciem. Do tej pory utożsamiałam bowiem dziedzictwo z zabytkami, głównie materialnymi. Poniżej omówię zatem te obszary badań, które podejmowałam i nadal podejmuję.
Z jednej strony penetrowałam najbliższe mi okolice, a także organizowałam dalsze wycieczki po regionie, bo turystyka od zawsze była i jest moją pasją. Napisałam nawet taki tekst w gazetce studenckiej: Historyk musi mieć zdarte buty (choć ci, co siedzieli w archiwach, pisali, że twardą pupę). Byłam przez kilka lat koordynatorem specjalności turystyka historyczna w Instytucie Historii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Uważam, że nie można pisać o zabytkach, a tym bardziej o dziedzictwie, siedząc tylko w książkach lub archiwach. Trzeba wyjść do ludzi, prowadzić rozmowy, penetrować teren, szukać śladów.
W terenie znalazłam m.in. tajemniczą figurę z małej osady Pajtuński Młyn, datowaną na 1791 r. Dlaczego tajemnicza? Bo nie miała głowy, była wykonana z trzech rodzajów piaskowca, nie było o niej żadnej wzmianki. Wszystkie te zawiłości udało się odkryć dzięki kontaktom z urzędnikami gminy Purda, pracownikami Muzeum Warmii i Mazur i rozmowami telefonicznymi z dawnymi właścicielami młyna mieszkającymi od lat w Niemczech. To właśnie są elementy świadczące o dziedzictwie kulturowym – figura była wpisana do rejestru zabytków, ale ślady w dokumentacji były bardzo skromne, było to więc dla mnie dziedzictwo zapomniane i bez dziedziców. Okazało się bowiem, że głowa w latach 70. XX w. została zwalona przez traktor, który manewrował po podwórzu. Dopiero dzięki naszym staraniom trafiła na swoje miejsce. Dziedzice, czyli przedwojenni właściciele, którzy też otrzymali ją w spadku po poprzednikach, wyjechali w latach powojennych do Niemiec. Nowi właściciele, prowadzący gospodarstwo agroturystyczne, nie mieli na poszukiwania prawdy o tym zabytku ani czasu, ani możliwości.
Podobnie fascynujący był Trakt Biskupi, prowadzący z Warszawy do Lidzbarka Warmińskiego i przecinający granicę Prus Książęcych i Warmii w miejscowości Bałdy. Do dnia dzisiejszego zachował się 900-metrowy dukt leśny, którymi od XVI do XVIII w. wjeżdżali biskupi. Na granicy witała ich warmińska szlachta, duchowieństwo i chłopi. Zostałam zaproszona do grupy mającej za zadanie reaktywację tego dziedzictwa. Stawialiśmy sobie pytania: Który biskup i w którym roku tamtędy przekraczał granicę? Czy rzeczywiście była to jedyna droga, którą dostawali się do stolicy w Lidzbarku? Jak mogła wyglądać uroczystość powitania? Co zrobić, aby przywrócić to miejsce do pamięci? Udało się wiele osiągnąć, dziś to rozpoznawalne miejsce na mapie turystycznej regionu, świadomość mieszkańców okolicznych miejscowości znacznie się poszerzyła, można powiedzieć, że przybyło nowe miejsce pamięci, dziedzictwo żywe.
Nie stroniłam też od archiwów. Dla mnie głównym źródłem były dokumenty z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Olsztynie, z których wiadomości sprawdzałam następnie w terenie. W ten sposób zajęłam się zapomnianymi kamienicami w Lidzbarku Warmińskim czy też mocno wówczas odwołującym się do polskości zamkiem biskupów warmińskich. Ciekawiły mnie też powojenne losy zamków krzyżackich i pałaców magnaterii pruskiej. W obu przypadkach historia urywała się w latach wcześniejszych. O zamkach krzyżackich właściwie przestawało się mówić po upadku zakonu krzyżackiego i jego zeświecczeniu w Prusach w 1525 r. Ani Krzyżacy, ani ich zamki nie istnieli w świadomości społecznej, zarówno tych, którzy uczyli się w PRL, jak i młodego pokolenia Polaków. O tym, że zakon krzyżacki istnieje do dzisiaj, ma swoją siedzibę w Wiedniu i pełni ważne funkcje charytatywne, dowiedziałam się dopiero kilkanaście lat temu, przy okazji badań nad Traktem Biskupów w Bałdach. Otóż w 2010 r. udało się pracownikom Urzędu Gminy w Purdzie zaprosić ówczesnego wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego do odsłonięcia głazu pamiątkowego poświęconego pierwszemu biskupowi warmińskiemu Anzelmowi. Wówczas została zorganizowana konferencja (w której miałam okazję czynnie uczestniczyć) oraz wycieczka po regionie zorganizowana dla gości z zagranicy (o której pisałam). To także było wielkie wydarzenie z zakresu budowania świadomości, a także trudnego polsko-krzyżackiego dziedzictwa.
Wiele namysłu poświęciłam stosunkowi władz i społeczeństwa polskiego do zastanej na ziemiach odzyskanych poniemieckiej, pożydowskiej, poewangelickiej spuścizny. Były to przecież nie tylko zabytki, ale też cmentarze, pomniki, nazwy miast, ulic. To wszystko państwo polskie musiało jakoś oswoić, by nowym osiedleńcom, Polakom z Polski centralnej i Wileńszczyzny, żyło się bezpieczniej, bardziej swojsko.
Znienawidzeni przez lata wojny Niemcy byli tu jednak widoczni na każdym kroku. Słyszało się jeszcze ich mowę, czytało napisy na murach, szyldy na domach, widziało niemieckie makatki i obrazy na ścianach mieszkań, książki w bibliotekach, druki w urzędach. Dzisiaj repolonizacja na Warmii, Mazurach i Powiślu, a także na innych ziemiach pozyskanych od państwa niemieckiego jako rekompensata za utracone Kresy Wschodnie, budzi niechęć i powszechną krytykę, ale wówczas była nieunikniona. Nie wolno oceniać przeszłości z dzisiejszej perspektywy. Trzeba koniecznie umieć patrzeć oczyma ówczesnych ludzi, i to ludzi różnych warstw i środowisk, każde bowiem miało swoje – jakże inne – racje.
Powszechne jeszcze w latach 90. XX w. przeświadczenie, że dziedzictwo poniemieckie było w okresie powojennym tylko niszczone – jest bardzo krzywdzące. Moje badania pokazały wyraźnie ambiwalencję postaw wobec zastanej spuścizny. Jedni niszczyli, inni ratowali, generalny jednak grzech, to grzech zaniechania. Stąd też mamy dziedzictwo niechciane, zaniedbane, porzucone. Dotyczyło to przede wszystkim niezamieszkanych pałaców i dworów, kościołów i cmentarzy ewangelickich i żydowskich pozostawionych bez wyznawców, nieczytanych niemieckich książek. Do tych, którzy ratowali wszystko, co należało do poprzednich pokoleń, bez względu na proweniencję, należeli muzealnicy, bibliotekarze, nauczyciele, konserwatorzy zabytków. Pozostawili oni piękne wspomnienia z odzyskiwania każdej możliwej książki, figurki, obrazu. To co udało się uratować, możemy dziś nazwać dziedzictwem odzyskanym, uratowanym. Uratowanym najpierw przed Armią Czerwoną, szabrownikami, złodziejami, potem też przed zwykłymi hultajami i osobami zupełnie nieświadomymi bogactwa, jakie niszczą. Niestety spuścizna pożydowska nie doczekała się jeszcze godnego upamiętnienia. Co prawda dobrze funkcjonuje dawna synagoga w Barczewie oraz dom oczyszczenia w Olsztynie, ale zaniedbane i zapomniane kirkuty wciąż nie są dobrze upamiętnione. W ostatnich latach prowadziłam badania nad tym zagadnieniem i przygotowałam obszerny katalog kilkudziesięciu zabytków żydowskich na obszarze województwa warmińsko-mazurskiego, który wciąż czeka na publikację.
I tutaj nasuwają się kolejne rozważania o dziedzictwie – dziedzictwie Kresów. W Polsce mamy taką tendencję, by patrzeć na utracone dla Polaków Kresy Wschodnie. Mało kto jednak patrzy na Kresy Wschodnie dla Niemców – to są właśnie dawne ziemie Prus Wschodnich. Tak samo nostalgiczne, tak samo piękne, tak samo utracone.
Ciekawiła mnie zawsze procedura i argumentacja w nadawaniu nowych nazw na Warmii i Mazurach. Dlaczego Rastenburg nazwano Kętrzynem, Lötzen Giżyckiem, Wartenbork Barczewem, a Sensburg Mrągowem, choć ani Wojciech Kętrzyński, ani Gustaw Gizewiusz, ani Walenty Barczewski, ani Krzysztof Celestyn Mrongowiusz nie mieli nic wspólnego z miejscowościami, które przybrały ich imię? Takie przykłady można by mnożyć. Najdziwniejsze wyjaśnienie ma nazewnictwo wsi Sząbruk, po wojnie Unieszewo. W swoich badaniach nie dotarłam do żadnych wiarygodnych informacji, ale podaję tradycję przekazywaną ustnie, że wioska została tak nazwana na cześć sowieckiego dowódcy Jurija Ustjaszowa, dzięki któremu żaden kościół w niedalekim Olsztynie nie został zniszczony przez Armię Czerwoną w styczniu 1945 r. Coraz częściej czytam, że jest to fakt, a nie legenda. Tak więc dziedzictwo staje się na naszych oczach. Czasami jest to dziedzictwo zakłamane. Ale czyż legendy o Popielu, którego zjadły myszy, i Wandzie, co nie chciała Niemca, też nie są naszym polskim dziedzictwem? A przecież nie są prawdą historyczną!
Do najbardziej rozpoznawalnych zabytków na Warmii i Mazurach należą pałace i dwory magnaterii pruskiej, w których powstają w ostatnich latach piękne hotele i pensjonaty. Należały one od czasów nowożytnych do wschodniopruskiej szlachty i arystokracji, kilka miało nawet status królewskich. Nie wszystkie udało się do końca II wojny światowej utrzymać w pięknym stanie. Niektóre z nich także popadały w ruinę. Tak więc stosunek do dziedzictwa kulturowego Warmii i Mazur nie jest warunkowany narodowo (także polskie pałace i dwory były po wojnie niszczone), ustrojowo (dużo pałaców, użytkowanych w PRL jako biura w państwowych gospodarstwach rolnych, popadło w ruinę po zmianie ustroju w 1989 r. i upadku PGR-ów), ani nawet rodzinnie (np. rodzina Lehndorffów w latach międzywojennych doprowadziła do upadku swojej rezydencji w Sztynorcie). Wszystko zależy od świadomości człowieka, a nie od jego wyznania czy narodowości.
Od roku 2010 zaczęłam żywiej interesować się pałacem w Sztynorcie, którego dotyczył m.in. międzynarodowy młodzieżowy projekt, w którym brałam udział ze studentami UWM. Wtedy też mocno uświadomiłam sobie, że dziedzictwo powinniśmy klasyfikować jako europejskie, szczególnie jeśli dotyczy trudnych, niewyjaśnionych zawiłości historycznych i praw dwu lub więcej narodów. Rozmowy z niemieckimi partnerami pokazały mi, jak podchodzą oni do pozostawionych przez Niemców dóbr kultury na Warmii i Mazurach.
Nieco inaczej wyglądały moje badania nad pałacem w Kwitajnach. Zainteresowanie tym obiektem rozpoczęło się, gdy poznałam mieszkańca tej wioski, Czesława Dziemidowicza, który spędził tu dzieciństwo, a następnie wykształcił się w Olsztynie, zrobił doktorat z pedagogiki i resztę życia spędził w Bydgoszczy. Ten światły, refleksyjny człowiek pokazał mi „swoje” Kwitajny, prowadząc nie tylko po znanych zabytkach, ale też przekazując opowieści dotyczące ludzi i pozostałości, o których nie można było przeczytać w żadnym opracowaniu. Do tego doszła analiza literatury i zastanych archiwaliów. W Kwitajnach poznałam też byłego pracownika PGR, mającego stanowisko techniczne, który uczestniczył w likwidacji przedsiębiorstwa po zmianie ustroju. Zabrał on całą dokumentację, której nie przekazał do archiwum, a potem przez wiele lat sprzedawał kopie, szczególnie zainteresowanym Niemcom. Mnie także oferował dokumenty do sprzedaży za kilka tysięcy złotych. Nie skorzystałam z tego. Zgłosiłam do pracowników archiwum, ale niestety nie zostały mu one odebrane. Tak więc mamy przykład dziedzictwa zawłaszczonego, a wręcz skradzionego.
Bardzo pomocne w tej tematyce były moje badania nad historią mówioną (oral history), które starałam się łączyć w poznawaniu dziedzictwa kulturowego regionu, a szczególnie tradycji i zwyczajów. Biedna ludność przedwojenna lub tuż powojenna nie spisywała swoich zwyczajów, były one przekazywane w rodzinach, z pokolenia na pokolenie. To właśnie jest jeden z ważniejszych elementów dziedzictwa. To nadawanie wartości. Nie każdy bowiem fakt historyczny, nie każdy zabytek, nie każdy zwyczaj jest od razu dziedzictwem. Musi istnieć pozytywne wartościowanie. Nadawca i odbiorca, ten który chce przekazać i ten, który chce o tym słuchać i o to zadbać. Moją pierwszą rozmówczynią była babcia mojego męża, Irena Mackiewicz, która przyjechała z Wileńszczyzny po II wojnie światowej na Warmię. Opowiadała mi o wartościach rodzinnych i relacjach międzyludzkich, o zwyczajach i codziennym życiu w Nemenczynie, 7 km od Wilna, gdzie mieszkała w dzieciństwie.
Później zajęłam się relacjami Warmiaków, czego efektem są prace o ich powojennym życiu i tożsamości. Szersze badania nad kulturą ludową tej grupy etnicznej, w kontekście ratyfikowanej przez Polskę w 2011 r. Konwencji o ochronie niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO, pozwoliły mi na szerszą refleksję nad identyfikowaniem i zachowaniem ulotnego dziedzictwa grup etnicznych, szczególnie Warmiaków.
Nie zabrakło też w moich badaniach kontaktów z Mazurami. Jednym z nich był Dietmar Serafin, były dyrektor Muzeum Ziemi Piskiej, Mazur od pokoleń. Wraz z Warmiakiem Edwardem Cyfusem zorganizowałam ich wspólny wywiad na temat gwary obu regionów i kultury ludowej (nagranie jest w moich zbiorach). Każdy z panów mówił o własnym dziedzictwie i miło było słuchać, jak Warmiak z Mazurem się przekomarzają. Pan Serafin oprowadził mnie po muzeum, pokazywał zbiory etnograficzne i opowiadał o ich pozyskiwaniu.
Znacznym zintensyfikowaniem badań nad niematerialnym dziedzictwem kulturowym była praca nad wpisaniem gwary warmińskiej na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, zakończona sukcesem w 2016 r. Jako depozytariusze tego wpisu, wraz z Edwardem Cyfusem i Łukaszem Ruchem, przywróciliśmy pamięć o gwarze szerokiemu gronu mieszkańców województwa warmińsko-mazurskiego. Wpis był bardzo medialny, powstawały audycje radiowe i programy telewizyjne; przeprowadziliśmy też wiele szkoleń i prelekcji dla nauczycieli, uczniów i mieszkańców regionu. Tym samym gwara została przywrócona pamięci, a jej dziedzictwo uratowane. Co prawda na początku były też głosy przeciwne, że próbujemy „reaktywować trupa”, ale byliśmy przekonani o słuszności naszych działań.
I tu znowu nasuwa się refleksja o samym pojęciu dziedzictwa. W definicji konwencji z 2003 r. jest bowiem zapis, że „niematerialne dziedzictwo kulturowe oznacza praktyki, wyobrażenia, przekazy, wiedzę i umiejętności – jak również związane z nimi instrumenty, przedmioty, artefakty i przestrzeń kulturową – które wspólnoty, grupy i, w niektórych przypadkach, jednostki uznają za część własnego dziedzictwa kulturowego. To niematerialne dziedzictwo kulturowe, przekazywane z pokolenia na pokolenie, jest stale odtwarzane przez wspólnoty i grupy w relacji z ich otoczeniem, oddziaływaniem przyrody i ich historią oraz zapewnia im poczucie tożsamości i ciągłości, przyczyniając się w ten sposób do wzrostu poszanowania dla różnorodności kulturowej oraz ludzkiej kreatywności”. Gdyby nie potrzeba społeczna, zaciekawienie ludzi – rodowitych Warmiaków i ludności osiedlonej po II wojnie światowej, starszych i młodszych, z przedszkolakami włącznie, a przede wszystkim determinacja kilku depozytariuszy – gwara nie stałaby się dziedzictwem tego regionu, pozostałaby tylko gadką garstki tutejszych.
Wzajemne oddziaływanie człowieka i przyrody ciekawiło mnie od zawsze. Zaraz po studiach, będąc nauczycielką w Ekologicznym Liceum Ogólnokształcącym w Olsztynie, opracowałam autorski program nauczania pt. „Człowiek i środowisko przyrodnicze w historii”, organizowałam konkursy dla młodzieży i tym samym kształtowałam jej świadomość historyczno-ekologiczną. Po kilku latach wróciłam do tego zagadnienia, ale już z innym spojrzeniem. W 1972 r. została uchwalona Konwencja UNESCO w sprawie ochrony światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego, która w Polsce przez dziesiątki lat kojarzona była jedynie z obiektami wpisanymi na listę światowego dziedzictwa. Dzisiaj inaczej podchodzę do tego zagadnienia – spuścizna dzieł stworzonych przez człowieka nierozerwalnie łączy się z krajobrazem kulturowym, naturą, życiem. Zauważam to wszędzie i próbuję tak konstruować swoje teksty naukowe czy wypowiedzi popularnonaukowe, aby ta prawda dotarła do szerszego grona czytelników i przyczyniła się do kształtowania ich wrażliwości postrzegania otaczającej przestrzeni.
Podobnie jak przyroda, od młodości interesowały mnie losy pojedynczego człowieka: W jaki sposób jego życie miało wpływ na innych? Czy jego historia może być wzorem do naśladowania dla następnych pokoleń? Co pozostawił po sobie jako spuściznę? W jaki sposób ją dziś możemy odkryć? To niewątpliwie dziedzictwo postaci. O każdej z nich mogłabym napisać oddzielny tekst, każda była fascynująca. W przygotowanych przeze mnie biografiach nie chodziło o konkretne fakty z życia, ale o relacje z drugim człowiekiem, ze środowiskiem (społecznym i przyrodniczym), z władzą.
W czasach studenckich zajęłam się biskupem warmińskim Janem Stefanem Wydżgą, którego odkrywałam na podstawie korespondencji pozostawionej w Archiwum Archidiecezji Warmińskiej w Olsztynie i na tej podstawie obroniłam pracę magisterską. Ciekawą postacią, którą przez krótki czas się zajmowałam, był Henryk Archutowski, żołnierz Armii Polskiej gen. Władysława Andersa, który po wojnie pozostał w Wielkiej Brytanii i w Londynie założył Towarzystwo Przyjaciół Warmii i Mazur. Dotarłam do jego syna, z którym przeprowadziłam wywiad, a także do nielicznych materiałów pozostawionych w polonijnych środowiskach w Londynie. Przy okazji moich badań nad dziedzictwem przyrodniczym zainteresowałam się też postaciami leśników, którzy mocno się w tę ochronę zaangażowali. Była to głównie postać Otokara Rudke, który przybył z Kielecczyzny na Warmię i tutaj został nadleśniczym w podolsztyńskich Kudypach.
Kolejna postać, której poświęciłam więcej uwagi, to Władysław Ogrodziński, działacz społeczno-regionalny, były dyrektor Muzeum Warmii i Mazur, pisarz i popularyzator. Przeprowadziłam z nim kilka wywiadów, napisałam kilka tekstów. Zainteresował mnie, bowiem przymierzałam się do napisania monografii muzeum w Olsztynie. Nota bene ówczesny dyrektor skutecznie mnie od tego odciągnął, mówiąc, że właśnie sam taką monografię przygotowuje, czego nie zrobił do dzisiaj. Do dzisiaj nie udało się też nikomu napisać biografii W. Ogrodzińskiego, a moja doktorantka, która szukała po nim materiałów w Archiwum Państwowym w Olsztynie, usłyszała, że ich nie dostanie, bo to nie jest temat dla tak niedoświadczonego historyka, jak doktorant. Czyż to nie jest kolejny przykład na zawłaszczanie dziedzictwa?
Efektem moich wieloletnich badań nad trudnym dziedzictwem ziemi Warmii i Mazur były kontakty z byłym wojewódzkim konserwatorem zabytków w Olsztynie – Lucjanem Czubielem. Przeprowadziłam z nim 19 ponadgodzinnych wywiadów, z których czerpałam wiedzę do monografii habilitacyjnej, a następnie skonstruowałam książkę w postaci wywiadu-rzeki. Pan Lucjan opowiadał mi przede wszystkim o ratowaniu zabytków w trudnym PRL-owskim czasie, i to nie tylko zabytków o polskiej proweniencji, ale też krzyżackich zamków, prawosławnych ikon czy junkierskich obrazów.
Kolejną postacią, której poświęciłam odrębną książkę biograficzną, był Józef Malewski ze wsi Jaroty – rolnik, przedwojenny działacz społeczno-gospodarczy, współzałożyciel szkoły dla mniejszości polskiej w tej wiosce. Praca nad odkrywaniem tej postaci była niezwykle frapująca, bowiem kilku naukowców w różnych publikacjach poświęconych historii Warmii oraz Olsztyna używało skrótu J. Malewski, często myląc tę postać z Juliuszem Malewskim, kuzynem Józefa, sprawującym poważną funkcję kierownika Banku Ludowego w przedwojennym Olsztynie, a po wojnie będącym zastępcą przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. Do niedawna była w Olsztynie ulica Juliusza Malewskiego, ale po publikacjach Instytutu Pamięci Narodowej i wyjściu na jaw jego nieprzychylnej postawy wobec Warmiaków, nazwę ulicy zmieniono. Natomiast Józef Malewski doczekał się nadania swojego imienia Szkole Podstawowej nr 34 w Olsztynie, mieszczącej się w dzielnicy Jaroty. Tak więc dziedzictwo to sprawa wartości, gdy nadajemy komuś lub czemuś pozytywne wartości, chcemy o tym mówić i pamiętać – dziedzictwo się tworzy. Gdy chcemy zapomnieć, zostaje zapomniane, przestaje się wspominać, z czasem postać lub wydarzenie zupełnie niknie z ludzkiej świadomości.
Lokalne postaci wciąż mnie fascynują. Przygotowałam ostatnio tekst o niemieckim księdzu Johannesie Gehrmannie pochodzącym z podolsztynskich Jarot, który wyemigrował jako dziecko z rodziną do Niemiec. Po uzyskaniu święceń kapłańskich przez kilka lat był kapelanem wojskowym m.in. żołnierzy z pancernika Schleswig-Holstein i doprowadził do pojednania polskich weteranów z Westerplatte z żołnierzami niemieckimi. Niestety część polskich weteranów zbojkotowała jego działania i nie pojednała się z Niemcami. Kontrowersyjne dziedzictwo wciąż jest żywe, szczególnie jeśli chodzi o trudną historię czasów wojen. Ksiądz Gehrmann w czasie stanu wojennego zaangażował się w akcję pomocy Polakom, a dzięki niemu zostało na Warmię i Podhale wysłane ok. 80 transportów z odzieżą, żywnością i lekami. Postać nieznana, fascynująca, może też kontrowersyjna?
Piękną postacią, do tej pory pozytywnie ocenianą, ale jeszcze do końca nieodkrytą, jest mazurska działaczka społeczno-kulturalna Emilia Sukertowa-Biedrawina. Powoli czytam jej korespondencję, śledzę życiorys, badam Instytut Mazurski, który zakładała i przez wiele lat nim zarządzała. Na jej temat powstała w latach 70. XX w. biografia, ale na pewno pani Emilia zasługuje na nowe spojrzenie i ogląd swojego zaangażowania z nowszej perspektywy badawczej. Tym bardziej że jej praca polegała na ratowaniu przedwojennego dziedzictwa regionu – głównie piśmienniczego, które było też dziedzictwem niemieckim i ewangelickim.
Od 30 lat utwierdzam się w przekonaniu, że tylko edukacja (szkolna i pozaszkolna) oraz szeroka popularyzacja może kształtować świadomość społeczną – historyczną, kulturową, jak i świadomość dziedzictwa. Ta ostatnia to związki, które łączą jednostki ze spuścizną własnej rodziny, środowiska lokalnego, grupy etnicznej, religijnej czy szerzej – całego narodu. Te związki wynikają z wiedzy i uczuć, a ujawniają się w opiniach i poglądach oraz działaniu. I właśnie turystyka realizuje wszystkie te elementy: wiedzę, uczucia, opinie, poglądy, a także działanie na rzecz dziedzictwa. Tak więc jak najbardziej może być rozpatrywana w kontekście jego upowszechniania. Do tej pory najczęściej była kojarzona z turystyką do miejsc wpisanych na listę UNESCO, jednak od kilku lat dotyczy także turystyki do wszystkich miejsc zabytkowych, a nawet tych, które nie są jeszcze wpisane do żadnych rejestrów zabytków, a uważane za spuściznę, chociażby lokalnej społeczności. Zainteresowałam się badawczo turystyką dziedzictwa, kiedy zaczęłam wykładać na kierunku turystyka i rekreacja na UWM. Omawiając ze studentami kulturowe szlaki turystyczne, turystykę miejską i industrialną czy dziedzictwo kulturowe, zaczęłam uświadamiać sobie, że wiele miejsc, świadczących o spuściźnie poprzednich pokoleń, nie jest jeszcze włączonych do społecznej świadomości. W pierwszej kolejności należy opracować je merytorycznie, potem włączyć do listy zabytków regionu lub połączyć w szlak kulturowy i koniecznie nagłośnić medialnie i turystycznie. Nie jest to oczywiście zadanie dla jednego człowieka, ale grupa zaangażowanych osób może już to zrobić. Moim zadaniem jest merytoryczne opracowanie i popularyzacja w postaci tekstów naukowych i popularnonaukowych.
Próbując reasumować ten tekst, należałoby wysnuć wniosek, że wszystko, co nas otacza, może być kiedyś dziedzictwem kulturowym. Zależy to od przyszłych pokoleń, czy zechcą to pozytywnie wartościować, czy będzie to dla nich ważne, ciekawe, warte zachowania dla potomnych. To co dzisiaj jest naszą codziennością, „jutro” może być już tylko przeszłością. Czy w przyszłości będziemy chcieli to chronić? Czy będziemy o tym pamiętać? Czy będziemy o tym edukować i przekazywać to młodym? Starajmy się żyć ciekawie, a nasze otoczenie czynić interesującym – może w przyszłości będzie ono czyimś dziedzictwem…
Dr hab. Izabela Lewandowska, prof. UWM, Instytut Historii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie