logo
FA 6/2021 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Pożytki z historii

Pożytki z historii 1

Rys. Sławomir Makal

Historia z politycznego „portfela” ma długie, liczące wiele stuleci tradycje. Dzisiaj pozostaje ona z w wyraźnych związkach z historią „z telewizora”, zwłaszcza w krajach, w których środki masowego przekazu znajdują się pod kontrolą jednej opcji politycznej.

Jeśli ktoś twierdzi, że historia jest nauczycielką życia, to powinien zgodzić się przynajmniej z tym, że nie zawsze najlepiej to nauczanie jej wychodziło. Do pełnienia nauczycielskiej roli miała i ma zresztą wielu konkurentów i oponentów, którzy stawiali i stawiają znaki zapytania przy jej naukowości. Przynajmniej niektóre ich argumenty były i są zasadne. Mimo wszystko warto się zastanowić nad pożytkami z tej nauki.

Kilka wstępnych uwag

Trzeba na wstępie wyraźnie powiedzieć, że czymś innym są dzieje, a czymś innym historia. Do tych pierwszych należy wszystko to, co się działo w określonym miejscu i czasie; a działo się przecież tak wiele, że nie sposób tego wszystkiego opisać i objaśnić. Natomiast do drugiej należy to, co zostało z dziejów wybrane oraz lepiej lub gorzej opisane i objaśnione. Wydaje się to oczywiste. Jednak nie dla tych, którzy nakreślony przez siebie obraz tego, co się działo w dziejach, traktują tak, jakby to było niemal lustrzane odbicie rzeczywistości. Niejednokrotnie podejmowali oni przy tym próby przekonania adresatów swojego obrazu, że wykonali go z najwyższą starannością. Niektórym udawało się to na tyle, że zapewnili sobie miejsce w panteonie wielkich dziejopisów.

Z najdawniejszych przykładem może być żyjący w V w. p.n.e. grecki dziejopis Herodot (nazywany jest „ojcem historii”). W późniejszych wiekach do głosu doszli dziejopisarze, którzy wprawdzie nie mogli już pretendować do roli najważniejszych znawców dziejów ludzkich (taką rolę w świecie zachodnim przejął bowiem Kościół), jednak mogli przynajmniej uchodzić za wiarygodne źródło informacji o tym, co się działo w wybranym miejscu i czasie. Uprawiali oni ten sposób historycznego przekazu, który przyjęło się nazywać kronikami. Jedne z nich – tak jak np. Kronika Galla Anonima przedstawiały panowanie książąt i królów z konkretnego rodu. Natomiast inne – tak jak Księga kronik, nazwana również Kroniką norymberską (opublikowana w Norymberdze w 1472 roku), oraz Historią świata Schedela (napisana w 1472 przez medyka i kolekcjonera książek Hartmanna Schedela) – przedstawiały historie świata począwszy od jego stworzenia, a skończywszy na epoce końca świata i Sądu Ostatecznego. Ich autorzy traktowali wprawdzie swoje pisarstwo jako działalność służebną, ale mającą służyć społecznie ważnej sprawie, jaką stanowiło przekonanie wiernych i poddanych, że przynajmniej niektórzy panujący chcieli i potrafili dobrze wywiązywać się ze swoich obowiązków.

Oświeceniowy przełom

W epoce Oświecenia pojawili się historycy, którzy za życiowe powołanie uznali rozprawienie się z mitami o umiejętności, sprawiedliwości i zwyczajnej przyzwoitości „miłościwie” panujących. Przykładem takiego pojmowania i realizowania roli historyka może być zarówno Historia Anglii Davida Hume’a, jak i Wiek Ludwika XIV Voltaire’a. XIX stulecie zwykło się nazywać m.in. „wiekiem historii” nie tylko dlatego, że pojawiło się wówczas szereg znaczących dzieł historycznych, a ich autorzy zajmowali katedry historii na znaczących uczelniach, ale również dlatego, że historia jako dyscyplina naukowa „wybiła się” na niezależność od przekonania, że za tym, co się działo, dzieje i dziać będzie stoi wola Boga lub siła i zdolności ziemskich władców.

Czy to oznacza całkowitą desakralizację dziejów i odebranie historykom uprawnienia do występowania w służebnej roli wobec jakiejkolwiek wiary i jakiejkolwiek władzy? Pytanie jest raczej retoryczne. Nie tylko dlatego, że ich znacząca część nadal realizowała i realizuje służebną rolę wobec Kościoła i świeckiej władzy, ale także dlatego, że inna ich część za swoje powołanie uznała demaskowanie „historycznych kłamstw”, które wynosiły na ołtarze „świętych” i „wielkich ludzi”, którym jednak sporo brakowało do świętości i wielkości, oraz wskazywanie wartości i wielkości, które uznawała za zbawienne dla ludzkości.

Historia „z telewizora”

Dzisiaj historyków mających status akademickich uczonych jest wprawdzie sporo (w naszym kraju ponad trzy tysiące), jednak znacznie liczniejsi nie posiadają takiego statusu, ale wypowiadają się publicznie na temat dziejów i to niejednokrotnie z takim przekonaniem, jakby byli niekwestionowanymi autorytetami naukowymi. Występują oni m.in. w telewizyjnych programach, które prezentują wydarzenia zarówno z bliższej, jak i znacznie odleglejszej przeszłości. Siła oddziaływania historii „z telewizora” jest znaczna. Autorzy programów posiłkują się bowiem zarówno zachowaną dokumentacją, jak i animacją, która jest w stanie „przywrócić do życia” również to, co nie zostało w odpowiedni sposób udokumentowane. Do tego dochodzą niejednokrotnie inscenizacje grup rekonstrukcyjnych i relacje żyjących jeszcze świadków i uczestników wydarzeń ze stosunkowo nieodległej przeszłości. Rzecz jasna nie odmawiam im prawa do występowania w programach telewizyjnych i wypowiadania się w kwestiach historycznych. Uważam jednak, że obowiązuje ich obiektywność spojrzenia na przedstawiane wydarzenia i powstrzymywanie się od formułowania ocen i uogólnień niepopartych gruntowną i krytyczną analizą odpowiednio prezentowanych artefaktów.

Mają z tym spory problem nie tylko autorzy i uczestnicy takich programów. Żyjemy w czasach ciągłego pośpiechu, nazywanych przez znawców współczesnej kultury czasami „płynnych nowoczesności”, w których wszystko jest w gruncie rzeczy względne i obliczone na chwilowe potrzeby. Sprawia to, że nawet profesjonalnym historykom trudno się oprzeć urokowi tego, co ma wprawdzie wartość jedynie „półprawdy” lub subiektywnego przekonania, jednak łatwiej można tym zainteresować tzw. szerokiego odbiorcę. A że „półprawda” zaczyna później żyć takim życiem, jakby była „jedynie prawdziwą prawdą”, to już zupełnie inna sprawa.

Nie twierdzę jednak, że z historii „z telewizora” nie ma żadnego pożytku. Zaspokaja ona bowiem w jakiejś mierze naszą naturalną ciekawość poznawczą. Twierdzę natomiast, że w niejednym przypadku takie przedstawianie wydarzeń z przeszłości pozostaje w dosyć luźnych związkach z tym, co się faktycznie działo.

Historia z politycznego „portfela”

Historia z politycznego „portfela” ma długie, liczące wiele stuleci tradycje. Dzisiaj pozostaje ona w wyraźnych związkach z historią „z telewizora”, zwłaszcza w krajach, w których środki masowego przekazu znajdują się pod kontrolą jednej tylko opcji politycznej. Nie chciałbym kolejny raz przypominać niechlubnych czasów, w których jedna tylko partia polityczna miała monopol i na władzę, i na wiedzę o tym, co się istotnego wydarzyło w dziejach, a także co można i warto pokazywać w środkach masowego przekazu. Nie upierałbym się jednak, że pod tym względem wszystko w naszym kraju się zmieniło. Zgadzam się natomiast z tymi, którzy uważają, że dzisiaj jest znacznie trudniej nie tylko zdobyć, ale i utrzymywać monopol oraz przekonać tzw. szerokiego odbiorcę, że historyczna prawda może być tylko jedna.

Rzecz jasna nie oznacza to, że odmawiam siłom politycznym, które znajdują się u władzy, prawa do kreowania swojej narracji historycznej. Problem jednak nie tylko w tym, aby taka narracja była w stanie przetrwać dłużej niż władza, ale także w tym, aby była ona oparta na racjach politycznych, a także na wiarygodnej dokumentacji. Z tym bywa spory kłopot. Wiele bowiem zależy od tego, co się uznaje za wiarygodną dokumentację historyczną oraz w jaki sposób ją się interpretuje. Do tego potrzeba jednak nie tylko politycznego przyzwolenia i odpowiedniej polityki historycznej, ale także kompetencji profesjonalnego historyka. Tej ostatniej niejednokrotnie brakowało ludziom, którzy pisali historie na tzw. polityczne zamówienie. Sprawiało to, że po zmianie na szczytach politycznej władzy trafiały one na karty historycznych przekłamań (przykładem mogą być narracje o tym, co się działo w Katyniu).

Chciałbym jednak mimo wszystko powiedzieć coś pozytywnego o historii z politycznego „portfela”. Związane jest to z moim doświadczeniem jako recenzenta wydawniczego tekstów przygotowanych do druku przez pracowników i współpracowników regionalnych oddziałów Instytutu Pamięci Narodowej. Niejeden z nich oparty był na analizie dokumentów zgromadzonych w archiwach IPN. W niejednym też przypadku autorami tekstów byli profesjonalni historycy. Jednak nawet w tych, których autorami były osoby doświadczone przez polityczne władze czasów słusznie minionych, można było znaleźć coś interesującego i skłaniającego do głębszej refleksji. Przyznam, że pewne wrażenie zrobiło na mnie trwanie przy „swoim” niejednej z represjonowanych osób. Natomiast moje zdumienie wywołało m.in. to, że niejeden z TW miał tak marne kwalifikacje „zawodowe”, że z trudem radził sobie z zawiłościami języka polskiego. Z kolei moje rozbawienie wywołała treść niektórych donosów. Przykładowo: jeden z TW donosił swoim mocodawcom, że inwiligowany przez niego proboszcz parafii po śmierci J. Stalina wprawdzie kazał bić w dzwony, ale umiarkowanie. Te i inne jeszcze fakty z najnowszej historii Polski nie ujrzałyby dziennego światła bez prowadzonej przez władze polityczne polityki ujawniania zasobów archiwalnych.

Historia z uniwersyteckich katedr

Dzisiaj moje związki z historią są okazjonalne. Mam jednak w swoim CV m.in. dyplom ukończenia magisterskich studiów na kierunku historia, na tak znaczącej uczelni, jak UAM. Wprawdzie minęło sporo czasu od ich ukończenia i zapewne niejedno się zmieniło w prezentowaniu historii z uniwersyteckich katedr, to jednak nie sądzę, aby zmiany były aż tak radykalne, że obecnie studia w niczym nie przypominają tych sprzed pół wieku. Rzecz jasna po latach obraz tego, z czym miałem wówczas do czynienia na studiach, nie może być całkowicie obiektywny. Dobrze jednak pamiętam, że trzeba było sobie przyswoić nie tylko wiele dat i miejsc znaczących wydarzeń z przeszłości, ale także takich, które swoją dziejową „doniosłość” zawdzięczały gustom i preferencjom któregoś z akademickich nauczycieli. Przykładowo: na jednym z egzaminów trzeba było się wykazać, poza wszystkim innym, dobrą znajomością trylogii H. Sienkiewicza, bowiem egzaminator stawiał pytania z gatunku: „gdzie Skrzetuski zatrzymał się na popas”.

Rzecz jasna nauczycieli akademickich miałem różnych. Byli wśród nich tacy, którzy mniej lub bardziej udolnie i gorliwie starali się realizować wskazania ówczesnych władz politycznych. Stanowili oni jednak mniejszość. Większość z nich stanowili wysokiej klasy specjaliści, którzy potrafili dzielić się swoją gruntowną wiedzą historyczną ze studentami na wykładach. Niektórzy zresztą nieźle „dawali się we znaki” na egzaminach studentom, którzy nie chodzili na wykłady albo na nich „przysypiali”. Inni z kolei okazywali wyrozumiałość dla różnych studenckich słabości. Należał do nich m.in. promotor mojej pracy magisterskiej prof. Janusz Pajewski. Trudno mi powiedzieć, czym się kierował, wykazując daleko idącą tolerancję wobec moich licznych „wycieczek” na grunt filozofii francuskiej (pozostało mi to zresztą do dzisiaj). Mogę natomiast z pełnym przekonaniem powiedzieć, że był znakomitym wykładowcą. Po wielu latach w rozmowie prywatnej ze mną przyznał, że wymagało to z jego strony sporych przygotowań. Miałem również wykładowcę, który próbował wyjść poza typowy prezentyzm historyczny i formułował historyczne generalizacje, które w jego przekonaniu wskazywały na historyczne tendencje i trendy. Jakąś odpowiedzią na pytanie, na ile były to próby udane, może być chociażby to, że uznawany był wówczas za współtwórcę tzw. poznańskiej szkoły metodologicznej, o której dziś mówią już tylko jej nieliczni epigoni.

PS. Odniosę się do pojawiających się w obiegu publicznym uwag na temat związku między historycznym wykształceniem i pełnieniem odpowiedzialnych funkcji urzędowych (z funkcją premiera i ministra włącznie). Skłonny jestem polemizować z tymi, którzy uważają, że wykształcenie historyczne wyklucza lub znacznie utrudnia ich pełnienie. Moim zdaniem, nie tylko nie ogranicza ono umysłowo, ale wręcz przyczynia się do rozwinięcia wyobraźni, a to przecież może być i jest przydatne w różnych zawodach. Dzisiaj kształcić się trzeba praktycznie przez całe życie, a przebranżowienia należy nieraz dokonywać wielokrotnie. Jednym to przychodzi łatwiej, innym trudniej. Wiele jednak zależy nie tylko od uzyskanych na studiach kwalifikacji, ale także od stawianych sobie celów życiowych i umiejętności ich realizacji. Tak czy inaczej, samo przebranżowienie się jeszcze nie hańbi. Hańbić może natomiast podejmowanie się pracy, do wykonywania której nie ma się odpowiednich kwalifikacji i nie próbuje się ich zdobyć.

Wróć