Rozmowa z prof. Kazimierzem Pawlakiem, kierownikiem Pracowni Projektowania Intuicyjnego na Wydziale Ceramiki i Szkła ASP we Wrocławiu
W latach 70. obejrzał pan na wystawie prace mistrzów polskiej szkoły szkła artystycznego i zapragnął studiować we wrocławskiej PWSSP.
Uczyłem się wówczas w liceum plastycznym w Wiśniczu Nowym, które ukończyłem z tytułem technika ceramika. Tuż przed maturą pojechałem do Katowic i naprzeciw przystanku autobusowego, na fasadzie BWA zobaczyłem baner zapraszający na wystawę polskiego szkła. W latach 70. i wcześniejszych za szkło użytkowe uznawane było wszystko, co dotyczyło stołu: kieliszki, dzbanki, wazony itd. Natomiast za szkło artystyczne uznawano aktywności artystyczne realizowane w hucie szkła, gdzie formowanie odbywało się w wolny sposób, „z ręki”, oczywiście z zastosowaniem kolorów czy technik mącenia szkła, jak w przypadku słynnego „Antico” prof. Zbigniewa Horbowego. Zdarzały się także rzadkie próby formowania rzeźb, jak w przypadku artysty Władysława Zycha. Wracając jednak do wystawy, wszedłem i zostałem oczarowany. Wiedziałem, że we wrocławskiej PWSSP jest jedyny w Polsce Wydział Ceramiki i Szkła, gdzie mogę kontynuować naukę ceramiki, ale z młodzieńczą naiwnością pomyślałem sobie: Czego nowego mnie na tych studiach nauczą? Przecież glinę czerwoną już miałem, białą miałem, porcelit i porcelanę miałem, robienie form też.
Ale szkła pan nie miał.
Nie, nie znałem tych technik. Wydział Ceramiki i Szkła oraz Wydział Projektowania i Architektury Wnętrz były – historycznie rzecz biorąc – pierwszymi wydziałami założonymi w PWSSP w 1946 roku. Przy nich rozwijały się katedry malarstwa, grafiki i rzeźby, które później stały się odrębnym wydziałem. Choć pierwsi absolwenci kończyli studia głównym dyplomem ze szkła, to mogę wśród nich wymienić wspaniałych malarzy i grafików, profesorów: Basaja, Aleksiuna czy Dymitrowicza.
W czasie moich studiów po drugim roku następował wybór kierunku. Decydując się na szkło, miałem przyjemność studiować u trzech profesorów: u prof. Zbigniewa Horbowego – szkło użytkowe, u prof. Ludwika Kiczury – szkło artystyczne i u prof. Henryka Wilkowskiego – szkło w architekturze.
Całe spectrum możliwości.
Tak, ale w końcu trzeba było wybrać pracownię dyplomową. Koleżanki i koledzy dokonali wyboru wcześniej, zostało tylko jedno miejsce u prof. Zbigniewa Horbowego, więc z poczucia obowiązku dołączyłem do tej pracowni i tam zrealizowałem dyplom. Zawsze jednak podkreślam, że jestem wychowankiem prof. Ludwika Kiczury, który rozwijał w nas myśl artystyczną i otaczał całą grupę studentów swoistą opieką – zapraszał do domu, robił wieczorne spotkania, towarzyszył na wystawach. Natomiast prof. Horbowy łączył pracę na uczelni z pracą w hucie szkła, dlatego obecny był tylko w czasie programowych zajęć. Po dyplomie od razu dostałem propozycję, żeby zostać asystentem prof. Kiczury. Razem z nim realizowałem dwa przedmioty: szkło użytkowe i szkło artystyczne.
Przed dziesięciu laty spotkałam się z prof. Zbigniewem Horbowym w jego wrocławskiej pracowni: „Niech pani spojrzy na te kieliszki – powiedział – wielu chciałoby takie mieć, ale muszą zaistnieć trzy czynniki: koncepcja, technologia i wykonawstwo. Koncepcja jest moja. Potrzebni są hutnicy, ale ich już nie ma, podobnie zresztą jak i hut. Huta Hortensja nie istnieje – zrównana z ziemią, podobnie Szklarska Poręba, podobnie Szczytna. Zaświtała nam jutrzenka swobody, a przemysł upadł. (…) Czy wyjdziemy z kosami i na kogo? Komu potrzebni są szklarze i ceramicy, gdy nie ma warsztatu? Musieliśmy przyjąć koncepcję, aby nasi absolwenci mogli we własnym zakresie realizować to, co jest możliwe”…
Zanim na początku lat 80. nastąpiło rozchwianie w przemyśle, współpraca uczelni artystycznych z zakładami pracy była bardzo dobra. Na Wydziale Szkła i Ceramiki po pierwszym roku odbywał się plener malarski, natomiast po drugim i trzecim były trzytygodniowe praktyki: ceramicy wyjeżdżali do zakładów w Wałbrzychu czy Bolesławcu, a my do hut – do Stronia Śląskiego, Szczytnej, Polanicy czy Szklarskiej Poręby. Każdy student z dzienniczkiem praktyk przez trzy tygodnie poznawał zakład i produkcję od początku do końca: przygotowanie, topienie szkła, odprężanie, kontrola, szlifowanie, aż do pakowania. We wzorcowniach pomagaliśmy przy realizacji projektów hutniczych, ale mogliśmy też pracować nad własnymi. Ostatni tydzień przeznaczony był na pracę z zespołem hutniczym – to było naprawdę coś! Zrealizowane rzeczy przywoziło się do akademii, aby w szlifierni dokonać ostatecznej obróbki, a potem prezentowaliśmy nasze prace w czasie przeglądu semestralnego. Podczas realizacji pracy dyplomowej spędziłem ponad miesiąc w Polanicy, poznałem hutę od podszewki: produkcja ręczna, produkcja z form, produkcja mechaniczna… To był piękny okres, gdy wszyscy mieli dostęp do hut – i artyści zawodowi, i studenci. Niestety po moim dyplomie w ‘82 roku przyszła pierwsza faza kryzysu.
Co konkretnie doprowadziło do upadku hut szkła?
Pierwszy kryzys gospodarczy mocno dotknął niektórych gałęzi polskiego przemysłu. Rynek otworzył się, zaczęto sprowadzać gigantyczne ilości dobrego szkła z Czechosłowacji, która już wcześniej była silną konkurencją. Na rynek trafiało też dużo wyrobów z Turcji: szklanki, karafki, kieliszki, dzbanki… Nasze huty musiały ograniczyć produkcję i zatrudnienie.
Czy w przypadku szkła tureckiego stosowano podobne technologie? Czy miało podobną jakość?
Tak, tylko było zdecydowanie tańsze. W czasie zmian gospodarczych huty zaczęły przechodzić w prywatne ręce. Prywatny właściciel nie ma interesu wpuszczania studentów, aby marnowali szkło. Artystom nadal udostępniano wejścia do huty, ale cena pracy z hutnikiem wzrosła niewspółmiernie. Produkty ważono, obliczano cenę szkła, nie każdego było stać na taką współpracę. W hutach zostali projektanci wykształceni w PWSSP, ale działali dosyć anonimowo, inaczej niż w Skandynawii, Francji czy Danii, gdzie nazwisko projektanta towarzyszyło każdemu nowemu projektowi, który wypuszczano na rynek. Całe szczęście, że huty zachowały pewną dokumentację wzorów i form. Czasami jednak się okazuje, że szkła z lat 60. czy 70. były źle przypisywane do autorów, co później trzeba było z trudem weryfikować.
Jaka koncepcja kształcenia w zakresie szkła pojawiła się po transformacji?
Musieliśmy sobie znaleźć nową formę aktywności. Zaczęliśmy wykorzystywać techniki szklarskie dostępne w ramach własnego warsztatu, tzw. Cold-technique dotyczące półfabrykatów szklanych, które można szlifować, polerować i sklejać, albo Warm-technique – z wykorzystaniem początkowo ceramicznych pieców, a później już pieców do działań w szkle. Ale to przychodziło stopniowo, bo czasy były pionierskie. Po dyplomie w 1982 roku przez prawie trzy lata pełniłem funkcję herbacianego asystenta. To pomieszczenie, w którym teraz siedzimy, było wspólną przestrzenią dla pracowników katedry szkła. Tutaj rano przychodzili panowie profesorowie i asystenci, stał czajnik, filiżaneczki, a naszą rolą było parzenie herbaty i kawy dla grona profesorskiego, które spędzało tu czas przed rozpoczęciem zajęć. Rozmowy, dyskusje… fantastyczne miejsce! Jednak ciągle jeszcze nie wiedziałem, co tak naprawdę chcę robić na uczelni. Do huty nie mogłem pojechać, było zbyt drogo, pensja asystenta na to nie pozwalała. Parzyłem więc te herbatki, aż w końcu pomyślałem, że tak dłużej być nie może, że muszę się do czegoś zabrać, bo przestanę być artystą.
I wówczas zainteresowało pana szkło optyczne?
Ponieważ na dyplom robiłem kompozycję, która wymagała szlifowania i polerowania, polubiłem te czynności. W szlifierni, poniżej koła szlifierskiego, w balijkach stały jakieś dziwnie obrośnięte bryłki, na których stawiano pojemniki z pumeksem do polerowania. Któregoś dnia wyjąłem taką bryłkę, wyczyściłem i okazało się, że jest to szkło optyczne. Wcześniej widywałem takie bryły u prof. Kiczury i prof. Mieczysława Zdanowicza, to były odrzuty z jeleniogórskich zakładów optycznych, z produkcji militarnej, która do lat 80. była utajniona. Do zakładów nie można było wejść, ale panowie pozyskiwali szkło z wysypiska, gdzie huta wywoziła odpady. Można tam było znaleźć cuda – przeźroczyste bryły nieoszlifowanego szkła optycznego.
Takie obiekty same w sobie są interesujące.
Bryłki szkła same w sobie były już rzeźbami, zainteresowały mnie i stały się pierwszym materiałem, po który sięgnąłem. Nie mieliśmy wówczas odpowiednich warsztatów do pracy ze szkłem optycznym, które jest bardzo twarde i trudne do szlifowania i polerowania. Opracowaliśmy więc technikę, którą żartobliwie nazwaliśmy „Toszyba”. Polegała ona na tym, że brało się taflę szkła okiennego na stół, sypało się zdobyte w hutach drobne proszki, dodawało odrobinę wody i ręcznie ucierało się każdą ze ścianek. Tak powstawały moje pierwsze prace.
Od początku pan eksperymentował.
Eksperymentowałem i poszukiwałem, jak wyrazić swoją ekspresję przy pomocy kolorowych elementów szkła, które jeszcze można było znaleźć na hałdach. Jednak nastąpił kolejny kryzys i nasze huty zaczęły odchodzić od kolorów, ograniczano ich gamę np. do dwóch, plus szkło bezbarwne.
Wspomina pan o okresie przemian gospodarczych na przełomie lat 80. i 90.
Tak. Kryzys dotknął również Czechów. Huty zaczęły upadać, pozamykano i wyburzono huty na Dolnym Śląsku, nie ma już śladu po hucie w Szczytnej, obecnie działa jeszcze huta Julia, która stała się bardziej atrakcją turystyczną. Cała produkcja przesunęła się na wschód Polski, bliżej granicy z Ukrainą, bo hutnicy z Ukrainy godzili się pracować za mniejsze pieniądze. Ale w latach 90. dobili nas głównie Chińczycy, którzy przebili Turcję w taniej produkcji szkła. Miałem okazję w czasie festiwalu szkła w Chinach zobaczyć hutę szkła, w której na wystawie pokazane były kopie wszystkich najlepszych światowych marek, a oprócz tego chińska produkcja – bardzo szeroka, od technicznego szkła do szkła palnikowego. Opanowali to w sposób znakomity i pomimo braku własnych tradycji związanych ze szkłem, stali się potentatami.
Jakie są pana ulubione techniki obróbki szkła?
W mojej twórczości ważną rolę odkrywają poszukiwania i eksperyment. Mogę wyodrębnić pewne etapy: pierwszy to okres realizowania prac w technice na zimno – nazywam to „cięte i klejone”. Musiałem opracować samą procedurę, bo ja nie wymyślałem nowych technik, a inspiracje zbierałem w czasie licznych pobytów na międzynarodowych sympozjach szkła, obserwując, co robią inni artyści. W latach 80. zafascynowały mnie prace Davida Huchthausena złożone z setek drobnych, szlifowanych i klejonych elementów. Starałem się jednak znaleźć własną drogę i tak rozwinąłem produkcję ciętych i szlifowanych obiektów. Wykorzystywałem szkło znalezione na hałdach, szkło okienne i optyczne, które miało kolory: czarny, granatowy lub zielony. Ten etap trwał aż do 1993 roku.
Co się wówczas wydarzyło?
Doszedłem już do takiej wprawy w realizacji tych obiektów, że potrafiłem robić trzy od razu, w tym samym czasie, mimo że składały się z dziesiątków elementów przygotowywanych odrębnie i partiami klejonych w jeden obiekt, który później był szlifowany, polerowany i umieszczony na podstawie. Uznałem, że czas rozpocząć coś nowego. W 1993 roku zainteresowałem się techniką topienia szkieł w formie.
Na czym ona polega?
Robi się jednorazowy model z gliny, zalewa specjalną mieszanką gipsu z piaskiem, z kaolinem itd. Po usunięciu gliny do wysuszonej formy negatywowej wkłada się pokruszone kolorowe szkła, a potem całość – do pieca elektrycznego, gdzie w temperaturze bliskiej 900°C topimy szkło. To jest powolny proces, trzeba poruszać się skokowo: szkło mięknie, rozlewa się w formie, a gdy jest już stopione, następuje odprężanie: najpierw gwałtowne chłodzenie np. do 550°C, potem trzeba piec trzymać zamknięty i w zależności od grubości szkła odprężanie trwa albo dwa-trzy dni, albo tydzień. No i na koniec rozkrusza się formę gipsową, która jest jednorazowa, a potem już tylko czyścimy prace i dobieramy podstawę. Można tak tworzyć stosunkowo duże i efektowne prace. W naszej katedrze robiłem to jako pierwszy, więc musiałem eksperymentować: uda się czy się nie uda? Tworzyłem wówczas także pâte de verre – czarki z pokruszonego szkła. Tą techniką zauroczyła mnie Diana Hobson. Z pism zachodnich, które było niełatwo pozyskać, wiedzieliśmy, co robią zachodni artyści, ale nie mieliśmy dostępu do opisów technologii, które stosują w swoich pracach.
Technikę pâte de verre wcześniej stosowano w secesji.
To była egipska technika sprzed tysiącleci, później zapomniana i przywrócona przez artystów na początku XX wieku. Obiekty pâte de verre złożyły się na mój przewód drugiego stopnia. Żeby uzyskać takie czarki, musimy mieć technologicznie opracowane dwuczęściowe formy, które później są częściowo zasypywane szkłem dodawanym także w czasie topienia. Po wytopie obie części formy można usunąć, wydobywając z nich gotowy obiekt szklany.
Trzeba więc stale towarzyszyć swoim pracom, proces wypalania wymaga ogromnej uważności.
Zawsze mówimy, że zajmowanie się szkłem to trochę alchemia. Na pewno pomogło mi moje wykształcenie technika ceramika, ponieważ wykonywania form gipsowych nauczyłem się w liceum. Pokruszone szkło w dowolnych granulacjach można było kupować w Niemczech, ale ja kupowałem stłuczkę w hutach, sam ją rozbijałem w metalowych moździerzach i przesiewałem przez sita, uzyskując różną gradację grubości szklanego grysu. Prace po wytopieniu nie wymagały już dużej obróbki, wystarczyło je szlifować.
W pańskich pracach pojawiają się motywy związane ze starożytną Grecją, Ameryką czy też kulturą Majów. Czy inspiracje biorą się z pana licznych podróży?
Na początku z marzeń o tych podróżach, bo jako młodego asystenta nie stać mnie było, żeby wyjechać do Włoch czy do Grecji. Architektura fascynowała mnie od zawsze, a pierwsze żywe spotkanie z architekturą starożytną miałem w 1982 roku w czasie podróży do Francji na zbiór winogron. Trafiliśmy wówczas z kolegą do Orange, gdzie był wspaniały amfiteatr i łuk tryumfalny. Potem w moich dyskach pojawiły się formy inspirowane Ameryką przedkolumbijską i kalendarzem Majów. To był czas, gdy każdy Polak marzył o podróży do USA, aby zarobić, wrócić i dobrze się urządzić. Wykonałem więc całą serię bardzo kolorowych prac w technice na zimno, pełnych amerykańskich marzeń, o wspólnym tytule „Ameryka”. W latach 80. nie udało mi się polecieć do Stanów, a późniejsze pobyty, gdy zobaczyłem kraj i ludzi nie tak pięknych jak w filmach, wyleczyły mnie z amerykańskich marzeń.
Kolejna wolta w pana twórczości nastąpiła po odkryciu możliwości, jakie daje włókno szklane.
Tak. Mieliśmy na piętrze magazyn, gdzie znajdowały się półfabrykaty. Leżały tam szpule z włóknem szklanym z Krosna, profesorowie robili z nim kiedyś eksperymenty, zatapiając je między warstwami szkła, co dawało interesujące graficzne efekty. Potem przez 10 lat robiąc porządki, przetaczałem te szpule z kąta w kąt, aż kiedyś zadałem sobie pytanie: Czy tego włókna szklanego nie można w jakiś inny sposób wykorzystać? Zabrałem szpulę do mojego warsztatu w piwnicy, zrobiłem klej z mąki ziemniaczanej i zacząłem na specjalnych kopytach nawijać włókno. Eksperymentowałem z temperaturą i sam dopracowałem się technologicznej wiedzy, w jakim zakresie temperatury to włókno można zgrzać, aby dźwięczało jak szkło, ale nie rozsypało się, albo jak uzyskać z niego ażurowe formy.
To były działania prekursorskie?
Tak, nikt wcześniej nie zgrzewał włókna szklanego w piecu. Zacząłem wystawiać te prace m.in. w Japonii, gdzie otrzymałam wyróżnienie Kiohei Fijity, ojca japońskiego szkła. Włókno szklane stało się moim ulubionym materiałem, później sięgnąłem po siatkę z włókna szklanego, którą stosuje się do ocieplania domów. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, że jest pokryta klejem – w czasie wypalania nagle zaczęły się wydzielać kłęby czarnego dymu i trzeba było uciekać. Na szczęście nastąpił samozapłon gazów, co się miało spalić to się spaliło, a dalsze zgrzewanie przebiegało już właściwie. Jak wyjąłem gotowe obiekty, byłem przeszczęśliwy, bo zobaczyłem ażurowe przepiękne struktury. Trzeba było tylko ulepszyć technologię wypalania.
Obecnie prowadzi pan we wrocławskiej ASP Pracownię Projektowania Intuicyjnego. Jaki jest charakter tej pracowni?
Po reformie struktury katedry koleżanki i koledzy zadecydowali, aby poszukać w nazwach pracowni czegoś, co będzie wskazywało, czym się głównie zajmujemy i jak staramy się pracować. Wcześniej tryb pracy ze studentem polegał na tym, że przedstawiało się zadanie i oczekiwało, że studenci przyniosą szkice: od 5 do 20 pomysłów i drobnymi krokami dojdziemy do tego, że w połowie semestru będziemy mogli wybrać projekt do realizacji. Obecnie nie rezygnujemy zupełnie z takiej pracy, zaproponowaliśmy jednak, żeby studenci bardziej sięgnęli do własnych doświadczeń, żeby porozmawiali ze starszymi osobami w rodzinie, z rówieśnikami, żeby poszukali inspiracji w swoim otoczeniu, robili notatki, przeprowadzali ankiety. Potem na spotkaniach każdy przedstawia, co zebrał i co intuicja mu podpowiada. Na tej podstawie staramy się wypracować jedną albo dwie koncepcje, którą student przedstawia i potem już tylko pomagamy, żeby ten projekt nabierał fizycznego charakteru. Nie rzucamy już takich tematów jak „zaprojektuj wazon”, bo czasy się zmieniają i studenci mają inne potrzeby. Na szkle artystycznym zdarzają się happeningi, np. tworzenie kompozycji z lodu, u nas kończy się to zazwyczaj wypracowanym przedmiotem, którego użyteczność jest jednak odpowiedzią na zadany temat – na przykład „laboratorium smaku” czy „laboratorium zmysłów”. Ponieważ od pewnego czasu mamy na Wydziale Ceramiki i Szkła minihutę szkła, studenci mogą wykonywać prototypy swoich projektów. Mają także możliwość wykonywania modeli form trójwymiarowych poprzez drukowanie.
A jakie są ich perspektywy po ukończeniu studiów?
Niektórzy kupują wyposażenie i tworzą małe studia. Mamy np. absolwentów, którzy prowadzą studia witrażowe, inni robią statuetki, biżuterię lub jakieś gadżety. Zajmują się też projektami artystycznymi, ale w taką działalność trzeba sporo inwestować. Cześć absolwentów, bardzo nieliczna, trafia do hut, np. Sebastian i Elżbieta Pietkiewiczowe prowadzą swoje działania w hucie Julia, a jednocześnie dbają, by huta dobrze prezentowała się przed turystami. Pewna grupa nie ma szansy na pozostanie w wyuczonym zawodzie, na szczęście program studiów jest szeroki. Nasi studenci oprócz zajęć kierunkowych mają rysunek, malarstwo, grafikę, programy komputerowe, mogą też dobierać sobie przedmioty w innych katedrach akademii. Sporo studentów trafia do różnych firm. Wiele zależy od ich przedsiębiorczości, a uczelnia od kilkunastu lat prowadzi także zajęcia uczące podstaw biznesu: jak założyć firmę, jak korzystać z praw autorskich. Jest też grupa pań, które idą nie ścieżką zawodową, tylko rodzinną – zakładają rodzinny, wychowują dzieci…
Samo życie.
Samo życie.
Rozmawiała Krystyna Matuszewska