Zbigniew Drozdowicz
Rys. Sławomir Makal
Tytuł tej wypowiedzi może być postrzegany jako zapowiedź włączenia się do trwającej praktycznie od poprzednich wyborów parlamentarnych kampanii politycznej. Problem ten ma jednak znacznie dłuższe tradycje i może budzić spore emocje nie tylko u polityków, ale także wśród uczonych, którzy wobec polityki starają się zachować dystans. Rzecz jasna nie w każdym przypadku jest on potrzebny. Bez większego trudu można wskazać sytuacje, gdy zaangażowanie się uczonych w politykę jest społecznie oczekiwane.
To, czy mamy do czynienia z wielką polityką, czy z polityką mniejszego formatu, zależy przede wszystkim od skali problemów, które są podejmowane i mniej lub bardziej udanie rozwiązywane. Po zakończeniu II wojny światowej wielkim problemem było zapobieżenie kolejnemu światowemu konfliktowi między blokami państw wschodnich i zachodnich. W 1948 roku odbył się w Warszawie Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, z udziałem dużego formatu uczonych, jak Albert Einstein. Ogłoszonemu przez nich Przesłaniu do inteligencji można wprawdzie zarzucić pewną naiwność (takie zarzuty zresztą później się pojawiały), ale nie to, że jego sygnatariusze nie rozumieli skali zagrożenia i nie szukali sojuszników w gronie polityków myślących o czymś więcej niż tylko o poszerzaniu lub zachowaniu swojej władzy. Być może nawet któryś ze znaczących wówczas polityków zapoznał się z tym przesłaniem. Jednak jestem skłonny zaryzykować twierdzenie, że politykom w mniejszym stopniu trafiły do przekonania fragmenty, w których się mówi, że „przy rozwiązaniu ludzkich problemów rządzi rozum i mądrość”, niż te, w których się stwierdza, że „obszerne badania i intensywna praca naukowa miały czasem tragiczne skutki” i doprowadziły do pojawienia się „środków masowej zagłady”. W każdym razie to drugie w większym stopniu niż pierwsze było zgodne z realiami życia społecznego i – co nie mniej istotne – nadawało się do usprawiedliwiania nabierającego tempa wyścigu zbrojeń.
W czasach PRL-u była uprawiana wielka polityka, tyle tylko, że w sojuszu „z bratnimi” narodami państw bloku wschodniego, a jej centrala znajdowała się w Moskwie. Ci, którzy sprawowali w naszym kraju władzę polityczną, wykonywali przesyłane z tej centrali polecenia, bowiem od tego zależało ich być lub nie być w polityce. Co na to miała do powiedzenia polska inteligencja, w tym inteligencja akademicka? Problem nie w tym, że milczała, lecz w tym, że przynajmniej jej część akceptowała taki stan rzeczy, a nawet włączała się do frontu poparcia tych, którzy znajdowali się u władzy w Moskwie i w Warszawie. Jak to wyglądało w szczegółach, można się dowiedzieć m.in. z książki Henryka Słabka pt. Intelektualistów obraz własny 1944–1989. W otoczeniu ówczesnych władz politycznych pojawiali się również akademiccy uczeni. Po zmianie politycznych preferencji niektórzy zmuszeni zostali jednak do znalezienia sobie miejsca na zagranicznych uczelniach i byli tacy, którym to się udało. Jeszcze dzisiaj zdumiewają kariery oficerów polityczni w armii Berlinga, którzy później byli profesorami warszawskich uczelni, a w końcu znaleźli się na zachodnich uniwersytetach (jeden z nich nawet na prestiżowym Uniwersytecie Oksfordzkim). Takich jednak było stosunkowo niewielu. W okresie, gdy „jedynie słuszna władza” wykazywała już sporą „zadyszkę”, na jej najwyższych szczeblach pojawiły się osoby z profesorskimi tytułami, a jednemu z nich (ekonomiście z rektorskim doświadczeniem) powierzono nawet stanowisko premiera. Nie mogli oni jednak już uratować władzy przed odesłaniem do „oślej ławki” (o ile zostały w niej jakieś wolne miejsca). Przypominam te czasy nie po to, aby „rozdrapywać” nie do końca zagojone rany, lecz po to, aby podać uzasadnienie dla tezy, że na pójściu uczonych „w politykę” czasami nawet dobrze wychodzą znajdujący się u władzy politycy, ale rzadziej uczeni.
Nie sądzę, aby ta teza straciła uzasadnienie w wolnej Polsce. Co więcej, uważam, że nawet zyskała ona na znaczeniu, bowiem w polityce pojawiła się liczniejsza grupa polityków wywodzących się z akademickiego środowiska, którzy dochodzili do stanowisk politycznych o charakterze decyzyjnym. Wprawdzie nie zaryzykowano już powierzenia stanowiska premiera żadnej osobie z profesorskim tytułem, jednak na stanowiskach wicepremierów i nieco niższych była ich spora liczba. W naszych realiach ustrojowych główne karty w grze politycznej znajdują się w rękach rządowych tylko wówczas, gdy stanowisko premiera zajmują liderzy partii politycznych (to też się zdarzało). To, że posiadali oni stosunkowo niskie stopnie naukowe, nie miało znaczenia, bowiem to nie one stanowią o posiadaniu legitymacji do rządzenia. Przykład Einsteina pokazuje zresztą, że można mieć jedynie stopień magistra i być uczonym światowego formatu. Jest jednak regułą, że uzyskiwanie coraz wyższego cenzusu naukowego przekłada się, a przynajmniej powinno się przekładać, na wyższe kompetencje, tyle tylko, że w nauce. Natomiast jest kwestią dyskusyjną czy również w polityce. W końcu na najwyższym stanowisku rządowym mieliśmy już i mamy magistra historii.
Inaczej to wygląda na stanowisku ministra odpowiedzialnego za realizację polityki naukowej i edukacyjnej. Nie podejmę się jednak próby generalnej odpowiedzi na pytanie: czy lepiej było wówczas, gdy zajmowała je osoba z tytułem profesora, czy kiedy sprawował je doktor. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie były to bowiem osoby posiadające uprawnienia do prowadzenia polityki bez liczenia się z oczekiwaniami i zaleceniami ich politycznych mocodawców, a ci, którzy próbowali wyjść „przed szereg”, jeśli nawet nieco dłużej przetrwali na stanowisku, zawdzięczali to nie tyle nowatorskim pomysłom, co zwyczajnemu liczeniu „szabel” w parlamencie. Czy jest w tym jakaś logika? Bez wątpienia jest. Tyle tylko że polityczna. Napisano na jej temat niejeden poważny traktat. Nie będę tutaj przywoływał żadnego z nich, ani nawet szerzej przedstawiał tego problemu. Powiem jedynie, że zastanawia mnie śmiałość w wypowiadaniu się osób z mandatem politycznym w kwestiach, które wymagają, jeśli nawet nie akademickiego wykształcenia, to przynajmniej wiedzy, którą powinno się uzyskać już w szkole średniej. Nie oczekuję jednak, że te osoby pokażą swoje uczelniane dyplomy lub chociażby maturalne świadectwa. Niczego to by zresztą nie zmieniło, bowiem to nie one otworzyły im drzwi do politycznej kariery. Powiedzenie czegoś więcej w tej kwestii oznaczałoby już jednak wejście, jeśli nawet nie w politykę, to przynajmniej w politykowanie.
Wygląda na to, że póki co na uczelniach generalnie panuje swoista „cisza przedwyborcza”, jeśli tak można nazwać pojawiające się jedynie sporadycznie wypowiedzi polityczne członków uczelnianych społeczności. Można się jednak spodziewać, że w miarę nabierania tempa przez parlamentarną kampanię wyborczą ożywi się również życie polityczne, a u akademików, którzy mają „polityczną krew”, odezwie się „polityczny zew” i w różny sposób będą starali się zaznaczyć obecność w tej kampanii. Rzecz jasna mają do tego prawo jak każdy inny obywatel. Problemem dyskusyjnym jest jednak, czy mają również prawo wikłać w to swoje uczelnie, jeśli już nawet nie poprzez organizowanie na ich terenie politycznych wystąpień, to chociażby poprzez podawanie uczelnianej afiliacji przy stawaniu przed kamerą. Oczywiście można sobie wyobrazić uczelniane spotkania dyskusyjne, których uczestnicy reprezentują różne opcje polityczne, a ich moderatorzy nie preferują żadnej z nich. Tyle tylko, że już dzisiaj trudno jest je zorganizować, a im sondaże wyborcze będą coraz wyraźniej wskazywały na potencjalnego wygranego wyborów, tym trudniej będzie politykom reprezentującym różne opcje polityczne usiąść do wspólnego dyskusyjnego stołu, bo wygrywającym może być na to szkoda czasu, a przegrywającym niewiele już może pomóc.
Wybory parlamentarne mają jednak miejsce raz na cztery lata, a akademickie życie trwa ciągle i władze uczelni niejednokrotnie stają przed problemem nie tylko zapanowania nad ambicjami pracowników, którzy chcieliby na ich terenie zademonstrować polityczne preferencje, ale także zajęcia stanowiska wobec poczynań polityków, którzy albo sprawują ministerialny nadzór nad funkcjonowaniem nauki i uczelni, albo też sprawują nadzór na tymi ministrami. Nie można jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, któremu z tych poczynań trudniej stawić czoło. Wiele tutaj bowiem zależy nie tylko od umiejętności władz rektorskich, ale także od wielkości i profilu uczelni. Na dużej i mocno zróżnicowanej światopoglądowo uczelni, jak moja, tj. UAM, jest o to bez wątpienia znacznie trudniej niż na mniejszych. Pokazały to wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości, oraz te, które się dzieją niemal „na naszych oczach”, żeby tylko przywołać wymianę władz rektorskich na jednej z wrocławskich uczelni. Nie twierdzę, że taka wymiana nie byłaby możliwa również na mojej uczelni. Jestem jednak przekonany, że byłaby ona o wiele trudniejsza. Władze powołuje uczelniana społeczność, a minister może wprawdzie wyrazić niezadowolenie z ich funkcjonowania, a nawet stwierdzić (jak to nie tak dawno miało miejsce w przypadku Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego), że stracił do niej zaufanie. Jednak, dopóki nie stracili go wyborcy, pozostaje mu co najwyżej czekanie na jakieś jej poważniejsze potknięcie. Rzecz jasna ma do dyspozycji również inne sposoby wyrażania swojego niezadowolenia. Władze rektorskie nie tylko dobrze o tym wiedzą, ale także w miarę swoich możliwości starają się „nie wywoływać wilka z lasu” (jeśli tak można nazwać np. nieprzyznanie środków finansowych lub wezwanie na ministerialny „dywanik”).
Czasami jednak ryzyko trzeba podjąć. Jestem w koleżeńskich relacjach z byłym rektorem mojej uczelni i bezpośrednio od niego wiem, jak poważnie obawiał się, że jego publiczna wypowiedź, która z całą pewnością nie była po myśli ówczesnych władz ministerialnych, może mieć negatywne następstwa dla UAM. Raczej z oczywistych względów powstrzymam się od odpowiedzi na pytanie, czy po zmianie ministerialnych władz uczelniane władze mają mniej podstaw do takich obaw.
Do podjęcia problemu powrotów uczonych z polityki do akademickiego życia skłaniają mnie zarówno publiczne wypowiedzi osób, które wcześniej odgrywały znaczące role w polityce, jak i tych, które albo osobiście znam, albo przynajmniej spotykałem na uczelni. Skłonny jestem twierdzić, że w żadnym przypadku takie powroty nie są łatwe. Zdają się one jednak tym trudniejsze, im dłużej takie osoby funkcjonowały w polityce i im ważniejsze odgrywały w niej role. Jeśli jeszcze do tego dochodzą kwestie, które w okresie ich bycia w polityce budziły spore emocje, to można się spodziewać, że nie przejdą one do historii po powrocie tych osób do akademickiego życia, zawsze znajdzie się ktoś, kto nie pozwoli o nich zapomnieć. W szczególnie trudnej sytuacji stawiają się jednak ci, którzy uważają, że będąc w polityce, nie popełnili żadnych poważnych błędów. Byłych polityków, którzy powrócili do akademickiego życia i wypowiadają się w mediach w taki sposób, jakby wyłącznie dobrze przysłużyli się naszemu społeczeństwu, nie jest wielu, jednak są. Nie będę nikogo wymieniał z nazwiska. Postawię im jedynie pytanie: jak to się stało, że grupy społeczne, które już w czasach PRL-u były biedne, w czasach wolnej Polski stały się jeszcze biedniejsze? Jeśli by ktoś zapytał, gdzie je znaleźć, to sugerowałbym przejechać się po rejonach Polski, w których na wsiach dominowały państwowe gospodarstwa rolne.
Z mojej uczelni do polityki poszła spora grupa uczonych i część z nich na nią powróciła. Jedna z tych osób (ze stopniem doktora prawa) pełniła funkcję premiera, a po powrocie na uczelnie potrafiła na tyle dobrze się odnaleźć, że uzyskała stopień doktora habilitowanego oraz stanowisko uczelnianego profesora. Nieźle odnalazł się w akademickim życiu również socjolog, który w polityce doszedł do funkcji podsekretarza stanu i doradcy wicepremiera. Po powrocie na uczelnię uzyskał tytuł profesora i opublikował m.in. w prowadzonej przez LIT Verlag angielskojęzycznej serii monografię naukową (miała ona wydanie również w Chinach). Trudniej było się odnaleźć w akademickich realiach socjologowi ze stopniem doktora, który pełnił funkcję wicepremiera. Po powrocie na uczelnię otrzymał zatrudnienie na stanowisku profesora kontraktowego, jednak w jednostce filialnej mojej uczelni. Od wielu lat pozostaję w relacjach koleżeńskich z socjologiem (z tytułem profesora), który w polityce doszedł najpierw do funkcji wicemarszałka senatu, a później ambasadora RP w Maroku. Przed pójściem „w politykę” miał znaczące osiągnięcia naukowe i mocną pozycję w akademickim środowisku. Nie chciałbym jednak wyręczać socjologów w odpowiedzi na pytanie, czy po powrocie do życia akademickiego prowadzi równie aktywne i efektywne badania naukowe.
Wróć