Maciej J. Nowak
Plagiaty to jeden z największych problemów w różnych środowiskach naukowych. Niemniej, w sferze publikacyjnej można wyodrębnić również inne kwestie. I mimo, że część z nich jest bardzo dobrze znana, warto je ciągle przypominać. Marek Porcjusz Katon usilnie powtarzał, że Kartaginę należy zniszczyć. Dziś można niniejsze zachowanie przenieść w sferę niektórych praktyk naukowych i wzorem Rzymianina powtarzać trochę bardziej zawiłą maksymę: „a poza tym uważam, że kierownicy katedr i zakładów nie powinni być (bez poważnego wkładu) dopisywani do publikacji naukowych swoich podwładnych”.
Trudno określić skalę problemu, tzn. sytuacji, w których kierownicy jednostek oczekują, aby pracownicy „dopisywali” ich do listy współautorów swoich prac. Pod względem ilościowym nie jest ona zapewne porażająca. Jednak niewątpliwie da się to zjawisko zauważyć. Wydaje się, że w niektórych dyscyplinach praktyka ta występuje w większym stopniu niż w innych. Różnie się też ją ocenia, od postaw bardziej pryncypialnych, przez pobłażliwą obojętność, aż do wskazywania, że „jakieś racje za tym stoją”. Zapewne poszczególne przypadki są zróżnicowane, ale generalizując, można wyodrębnić dwa modele zachowań: bardziej i mniej radykalny.
Model bardziej radykalny zasługuje na zdecydowane potępienie, przekładające się w wymiarze praktycznym nawet na wszczęcie postępowań dyscyplinarnych na uczelniach. To sytuacje, gdy kierownik katedry/zakładu wprost komunikuje swoim pracownikom, że oczekuje automatycznego dopisywania do każdej publikacji każdego pracownika jednostki. Może się zdarzyć również, że nie komunikuje tego wprost, jednak poprzez konkretne działanie jednoznacznie daje to do zrozumienia. Owo „dawanie do zrozumienia” może przybierać różne formy, np. utrudnianie sfinansowania publikacji. Usprawiedliwienia powyższych praktyk bywają zróżnicowane. Można je streścić w następujących hasłach: „przecież zawsze tak było” (zgodnie z powyższym dopisywanie kierownika katedry do artykułu to jakaś forma savoir vivre’u); „przy pracy nad publikacją jest wykorzystany sprzęt katedralny” (zgodnie z powyższą narracją kierownik katedry zdaje się być właścicielem tegoż sprzętu); „kierownik ma tyle innych obowiązków, że to mu się po prostu należy”.
Zapewne jednostkowych usprawiedliwień dopisywania nieuprawnionych współautorów może być więcej. Wszystkie jednak one prowadzą do jednego efektu: bezprawnego przywłaszczenia przez kierownika pracy innych osób.
W modelu mniej radykalnym kierownik jednostki nie formułuje takich oczekiwań. Proponuje natomiast swoim pracownikom inny rodzaj współpracy, w której jego realny wkład jest wątpliwy. Występują różne warianty takiej sytuacji, np.: „etap początkowy”, gdy kierownik wymyśla pomysł badań, a pracownicy katedry go realizują (na zasadzie dawnego „ja rzucam pomysły, a wy je łapcie”). Oczywiście, gdy takie inicjowanie badań polega na szczegółowej analizie aktualnej literatury i wyczerpującym przedstawieniu swojego pomysłu zespołowi, jest to zrozumiałe, niebudzące wątpliwości. Jednak jeśli przedstawienie pomysłu polega jedynie na ogólnym, hasłowym wskazaniu kierunku badań, to trudno pozytywnie ocenić taką praktykę. Owszem, może ogólne sugestie od Einsteina lub Skłodowskiej-Curie byłyby wartościowe. Zaryzykuję jednak tezę, że nie wszystkie ogólne sugestie będą zawierały znaczącą wartość. Czy czasem nie będą stanowiły jedynie próby usilnego uzasadnienia udziału kierownika w artykule? Inna forma delikatnej sugestii to „etap końcowy”, czyli sprawdzanie gotowej publikacji. Tutaj znów, jeżeli przy okazji weryfikacji publikacji włączający się na tym etapie kierownik znacząco ją poprawi, uzupełni, sytuacja nie budzi wątpliwości. Jednak są wypadki, w których wkład w końcową wersję pracy polega na naniesieniu przecinków i innych zmian, równie przełomowych z perspektywy wyników badań. To zdecydowanie mniej stosowne.
Obie wersje nacisku lub sugestii nieuprawnionego współautorstwa mogą przenosić i upowszechniać złe praktyki, zwłaszcza wśród młodych pracowników naukowych. Doktoranci, ale również młodzi doktorzy zasługują na szczególną opiekę, w tym bezinteresowną pomoc ze strony swoich szefów. Rolą szefów jest „zarażenie” swoich podopiecznych pasją naukową. Rzecz jasna często to oznacza wyrażanie dużych wymagań i oczekiwań, co nie musi być wykorzystywaniem stosunku zależności podległego pracownika. Szef w ten sposób przestaje być mistrzem, mentorem, ale osobą oczekującą, że młody pracownik będzie załatwiał własnym kosztem jego prywatne interesy.
Zjawisko nieuprawnionego współautorstwa nie jest może powszechne i na pewno nie zdarza się w większości katedr/zakładów. Istnieją różne jego odcienie, a każda sytuacja jest inna. Nie można ich zbyt łatwo wrzucać do jednego worka. Niemniej, przypadki spełniające w pełni opisane powyżej przesłanki, zdecydowanie zasługują na krytykę.
Dr hab. Maciej J. Nowak, prof. ZUT, kierownik Katedry Nieruchomości, Wydział Ekonomiczny, Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny w Szczecinie