logo
FA 5/2023 w stronę historii

Piotr Hübner

Koncepcja nietypowej szkoły

Liceum na Bednarskiej i Rada Edukacji Narodowej

Koncepcja nietypowej szkoły 1

Budynek łazienek Teodozji Majewskiej przy ul. Bednarskiej 2/4 w Warszawie, siedziba I Społecznego Liceum w latach 1989–2012 Fot. Adrian Grycuk. Źródło: Wikipedia

Ja i kilka osób opowiadaliśmy się za klasycznym, dawnym modelem elitarnej szkoły typu licealnego. Nie chodziło o elitaryzm w sensie ekskluzywizmu, ale o wysoki poziom wymagań.

Niechęć do szkoły, a właściwie do zinstytucjonalizowanego systemu szkolnictwa – i do tego w wersji zideologizowanej – starałem się przezwyciężyć jako nauczyciel. Okazało się jednak, że promień oddziaływania nie wykracza poza moje zajęcia, każdy z nauczycieli realnie był panem swej domeny szkolnej. Większe możliwości oddziaływania znalazłem w roli przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Oświata Śródmieście. Możliwości te nie wkraczały jednak w sferę ugruntowanego systemu szkolnego, ten był niereformowalny. Dopiero koncepcja szkół społecznych dała szansę budowy alternatywnej szkoły. Działało już wtedy półlegalnie Społeczne Towarzystwo Oświatowe, które z czasem uzyskało prawo do zakładania szkół podstawowych.

We wrześniu 1988 roku nawiązał ze mną kontakt Andrzej Wrede, który mimo posiadanego doktoratu zrezygnował z pracy w Centrum Zdrowia Dziecka ze względów etycznych (sprawa następstw metody in vitro). Zaproponował zorganizowanie zespołu złożonego z niekonwencjonalnych nauczycieli innowatorów wraz z pracownikami naukowymi gotowymi do przygotowania koncepcji nietypowej szkoły. Znałem toruńskie tradycje Gimnazjum Akademickiego, które przekształciłem na koncepcję I Społecznego Liceum przy Uniwersytecie Warszawskim. Generalnie formuła była taka, że miała to być szkoła bez biurokracji. Początkowo spotykaliśmy się w mieszkaniach prywatnych co kilkanaście dni, następnie w Instytucie Orientalistyki UW. Nie dysponowaliśmy środkami pokrywającymi koszty powołania liceum, ale byliśmy entuzjastami pomysłu. Poszukiwaliśmy siedziby na ulokowanie liceum, ponieważ ciasnota na uniwersytecie i problemy prawne wykluczały skorzystanie z pomieszczeń uczelnianych. Działaliśmy bez jakiegokolwiek umocowania instytucjonalnego, nawet bez kontaktu z ówcześnie „podziemną” Solidarnością Oświaty.

Moja rola polegała na przygotowaniu statutu i regulaminu liceum. Wiadomo było, że konieczne jest uruchomienie drogi prawnej i w tym celu nawiązaliśmy kontakt z Ministerstwem Edukacji Narodowej. Gdy w grupie organizatorów znaleźliśmy się w ministerstwie, z radością przywitała się ze mną reprezentująca ministerstwo radca prawny Krystyna Fijołek, znana mi z grupy studenckiej na UW. Na studiach była jedną z najsłabszych studentek. To był dla mnie szok, bo wydawało mi się, że w aparacie Ministerstwa Edukacji Narodowej powinni pracować najlepsi prawnicy. Radca prawny ministerstwa przedstawiła argumentację, że taki twór jak społeczne liceum przy uniwersytecie nie może powstać, bo nie ma statutowych możliwości na uczelni ani też powołania samoistnej szkoły. Przypomniałem sobie wtedy przedwojenne materiały o społecznych instytutach badawczych. Mówiły, że wystarczy powołać jednoimienne stowarzyszenie, w tym przypadku Stowarzyszenie Przyjaciół I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego przy Uniwersytecie Warszawskim. Wtedy prawnie projekt stawał się możliwy do realizacji, ponieważ szkoła była powoływana jako agenda stowarzyszenia. Takie rozwiązanie prawne przyjęło też działające ówcześnie półlegalnie Społeczne Towarzystwo Oświatowe, z tym że występowało jako macierz zakładająca kilkadziesiąt szkół społecznych.

Zamach na Bednarskiej

W gronie organizatorów liceum wystąpiły dwa problemy. Pierwsza trudność wynikała ze zróżnicowanego składu zespołu założycielskiego. Jedna z ambitnych uczestniczek zespołu Hanna Rilke, psycholog z wykształcenia, proponowała zorganizowanie szkolenia dla nas w jakimś ośrodku prywatnym na Mazurach, gdzie do północy by się nami zajmowała, a po tym czasie jej kolega. Idea tego szkolenia polegała na tym, żeby zamiast spać, zwierzać się innym ze swoich wszystkich problemów, także osobistych. Celem szkolenia miało być zbudowanie wzajemnego zaufania członków zespołu. Ja oraz kilka osób odrzuciliśmy ten pomysł. Uważaliśmy, że nasze porozumienie będzie wystarczające na poziomie organizacyjnym szkoły, zwłaszcza w zakresie spraw związanych z programem. Te ostatnie sprowadziliśmy do koncepcji nauczania w blokach. Miały powstać takie „super przedmioty”, z bliską współpracą ludzi z uniwersytetu, z zachowaniem wymogów programowych, ale też z pełną wzajemną koordynacją. W gruncie rzeczy we wszystkich typach szkół każdy nauczyciel miał swobodnie realizować swoje wymagania.

Innym czynnikiem, który dzielił, była sprawa modelu. Ja i kilka osób opowiadaliśmy się za klasycznym, dawnym modelem elitarnej szkoły typu licealnego. Nie chodziło o elitaryzm w sensie ekskluzywizmu, ale o wysoki poziom wymagań. Moje przekonanie co do modelu brało się po części z rodzinnych doświadczeń. Jeszcze przed I wojną światową rodzice mojego Ojca byli nauczycielami. Uczyli w szkole powszechnej w Zduńskiej Woli. Rodzice Mamy z kolei prowadzili szkołę dla dziewcząt (babcia) i szkoły gimnazjalne (dziadek) w takich miastach jak Zamość, Zduńska Wola, Kalisz. Były to tradycyjne szkoły.

W uruchomionym liceum, ulokowanym w roku 1990/1991 w akademiku na Ursynowie użyczonym przez SGGW, dyrektorem był Andrzej Wrede. Jednak po przeniesieniu do budynku przy ulicy Bednarskiej władzę przejęła grupa związana z Krystyną Starczewską i Włodzimierzem Paszyńskim. Można to było tłumaczyć potrzebami zachowania liberalnego kierunku pracy liceum, jednak ten „zamach stanu” dokonał się niedemokratycznie. Krystyna włączyła się do prac programowych w końcowym etapie. Załatwiła uznanie przez Uniwersytet Warszawski patronatu nad liceum oraz lokalizację przy ulicy Bednarskiej. Był to okres upadku władzy komunistycznej. Autorytet Krystyny wiązał się z jej pracą habilitacyjną o Januszu Korczaku, którą przez wiele lat przygotowywała w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Krystyna uczestniczyła w obradach „Okrągłego Stołu”, w podstoliku oświatowym. Miała poglądy, które można nazwać liberalnymi. Jej zdaniem, z młodzieżą należało postępować na „luzie”. Kierując się liberalizmem, niektórzy młodsi nauczyciele byli nawet gotowi przejść z uczniami na „ty”. Mnie zawsze przestrzegano przed rezygnacją z autorytetu – to jeden z większych błędów, jakie może popełnić nauczyciel. Realnie okazało się, że młodzież przyjęta do Liceum przy ulicy Bednarskiej zainteresowana jest jeszcze bardziej niż nauczyciele modelem szkoły liberalnej. Szybko pojawił się problem używania narkotyków wśród młodzieży. W liceum nie było klasycznej nauki przedmiotowej, przeważały problemy natury wychowawczej.

Wycofałem się z działań organizacyjnych w momencie, gdy koncepcja liberalna zwyciężyła. Nie składałem funkcji przewodniczącego Stowarzyszenia Przyjaciół, które w praktyce utożsamiono z zespołem nauczycieli liceum.

Enklawa wolności

W 1988 roku, w ramach drugiej „Solidarności”, wybrano mnie na przewodniczącego Komisji Zakładowej Solidarności w IFiS PAN. Znów odczułem satysfakcję. Głosowała na mnie większość osób, mimo że poprzedni (konspiracyjny) przewodniczący przypuszczał, że z całą pewnością zostanie po raz kolejny wybrany, chociaż to on zgłosił moją kandydaturę do wyborów. Społeczność instytutu nigdy nie była jednorodna, gdyż filozofowie i socjologowie sami z siebie stanowili dwie grupy. W tym gronie była znaczna grupa myśląca lewicowo i zdecydowanie mniejsza myśląca prawicowo. W tej strukturze moim zastępcą był Piotr Gliński, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem. Drugim zastępcą był Włodzimierz Wesołowski, były pracownik KC, po 1968 roku uznawany za człowieka z kręgu władzy. Było w tym czasie możliwe, żeby być członkiem partii i należeć do związku zawodowego. „Solidarność” była otwarta na byłych i obecnych członków partii z tego powodu, że miała bardzo przyciągającą siłę ideową. Na spotkaniach i debatach ideowych czuliśmy, że zmieniamy rzeczywistość. Częstym gościem na nich była m.in. Jadwiga Staniszkis. Zajmowaliśmy się przekształceniami organizacyjnymi w instytucie. Działałem w roli przewodniczącego do 15 grudnia 1989 roku, kiedy zrezygnowałem z funkcji ze względu na przejście do pracy w administracji rządowej. Miałem jeszcze przez ponad rok kontakt z instytutem, ponieważ zachowałem tam pół etatu (15 XII 1989 – 15 III 1991).

Działalność w nauczycielskiej i akademickiej „Solidarności” sprawiła, że zaproszono mnie do udziału w spotkaniach konspiracyjnej Rady Edukacji Narodowej w końcowej fazie jej działań. Rekomendowała mnie Krystyna Starczewska. Drugą rekomendację dostałem od Klemensa Szaniawskiego. Był to uczeń Kotarbińskiego, który znał mnie z Zakładu Prakseologii. Spotykałem się z nim od czasu do czasu. Jego żona była sekretarzem redakcji „Nowych Książek”, gdzie byłem stałym recenzentem publikacji humanistycznych. To z kolei załatwił mi Andrzej Zakrzewski, późniejszy minister kultury. Mając te rekomendacje, a jednocześnie niewiele wiedząc o samej radzie, nie czyniłem też wielkich starań o udział w niej. Udział ten nie był w żaden sposób sformalizowany. Nie było oficjalnego przyjęcia do składu rady. Odczuwało się klimat rozpadającego się komunizmu. Rada rok wcześniej działała jeszcze w konspiracji, ale od połowy 1988 roku funkcjonowała już jawnie. Nie ukrywano w podziemnych wydawnictwach, kto należy do rady i co ona robi.

Dwa razy zostałem zaproszony na takie spotkania. Jedno było w budynku Ministerstwa Edukacji Narodowej położonym na zapleczu, w oficynie. Sensację budził fakt, że po drugiej stronie podwórza, w Alei Róż, mieszkali różni prominentni politycy, w tym Józef Cyrankiewicz. Pamiętam koleżeńską atmosferę, pełną życzliwości i sympatii. Referowałem sprawy Społecznego Liceum. Drugie spotkanie było w mieszkaniu przy ulicy Lwowskiej, w starej kamienicy. Mieszkanie bardzo duże, wielopokojowe. Dysponowali nim państwo Romaszewscy, którzy wspierali opieką prawną prześladowanych robotników. Te spotkania i ich atmosfera były dla mnie enklawą wolności. To był czas, gdy zaczęto legalizować drugą „Solidarność”. Po upadku władzy komunistycznej działalność rady wygasła. Z perspektywy czasu okazało się, że Rada Edukacji Narodowej odgrywała rolę kolegialnej władzy oświatowej.

Wróć