Rozmowa z prof. Andrzejem Waśką, pracownikiem Wydziału Polonistyki UJ, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana” oraz doradcą Prezydenta RP Andrzeja Dudy
Prof. dr hab. Andrzej Waśko (ur. w 1961 r.) jest historykiem literatury, kulturoznawcą, krytykiem literackim i publicystą. Od 1986 zawodowo związany z Instytutem Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego (obecnie pracownik Wydziału Polonistyki UJ). Współzałożyciel i od 2015 redaktor naczelny dwumiesięcznika „Arcana”. Doradca Prezydenta RP Andrzeja Dudy. Był koordynatorem sekcji „Edukacja, młode pokolenie, sport” w Narodowej Radzie Rozwoju. Jako historyk literatury specjalizuje się w badaniu romantyzmu polskiego. Opublikował m.in. książki: Romantyczny sarmatyzm, Zygmunt Krasiński. Oblicza poety, Historia według poetów, O edukacji literackiej (nie tylko dla polonistów), Literatura i polityczność. Ukazały się także zbiory jego publicystyki: Demokracja bez korzeni i Poza systemem.
Recenzując pracę Literatura i polityczność, nazwałem pana profesora kontynuatorem tego nurtu w polskim literaturoznawstwie, któremu patronował Stanisław Pigoń. Już tylko choćby przez to, że był pan seminarzystą i doktorantem Juliana Maślanki, bezpośredniego ucznia Pigonia. Ale przecież nie tylko o związki personalne w tym wypadku chodzi. Czy miałem rację, mówiąc o powinowactwie intelektualnym z Pigoniem?
Trudno mnie samemu to oceniać. Pigoń był wielką osobowością i potęgą naukową, ale raczej nie był dla mnie bezpośrednim wzorem w latach młodości. Także profesor Maślanka nie formował mnie w jakimś ortodoksyjnym duchu „szkoły Pigonia”, jak ktoś z boku mógłby sądzić. Może i dlatego, że przeczuwał u mnie takie powinowactwo intelektualne? Jest faktem, że sam przyszedłem na jego seminarium z pomysłami dotyczącymi Pana Tadeusza. Również moje książki sprzed lat były zamierzoną polemiką w stosunku do marksistowskiej i postmodernistycznej wykładni romantyzmu. Romantyzm polski nie był ani forpocztą rewolucji październikowej, do czego sprowadzały się jego interpretacje socrealistyczne, ani nie był wyłącznie „chorobą wieku”, przeżywaną przez różnego rodzaju odmieńców. Owszem – i tu pojawia się Pigoń, który nas swoimi poglądami naprowadza na właściwą ścieżkę – romantyzm bywał u nas, jak w całej Europie, „chorobą wieku”. Ale największe dzieła naszych romantyków w losach swoich bohaterów ukazują właśnie proces wychodzenia jednostki z egotycznego indywidualizmu i zapatrzenia w siebie. Jest to proces dojrzewania osobowości i odkrywania obiektywnego porządku wartości poza własnym ego. Na pierwszym miejscu wśród tych wartości w Polsce jest oczywiście ojczyzna. Pigoń w latach studenckich chodził po Krakowie w młodopolskiej pelerynie, działał w stowarzyszeniu Eleuzis na rzecz formacji moralnej i patriotycznej ówczesnej młodzieży, zwłaszcza robotniczej. Już wtedy widział w romantyzmie, a zwłaszcza u Mickiewicza, wartości wychowawcze. Potem zmieniał się, ale to mu pozostało. Miał rację. Nie dlatego, że Gustaw, Konrad, Jacek Soplica, Kordian i inni stanowią galerię wzorów osobowych dla dzisiejszej młodzieży, ale dlatego, że ich perypetie w mistrzowski sposób ukazują różne trudne doświadczenia ludzkie, jednostkowe i zbiorowe, przeżyte i przemyślane głęboko, do dna, a zrozumienie tego w lekturze formuje charakter i pomaga w życiu. Pigoń na pewno cieszyłby się też, że Sejm ogłosił rok 2022, w dwusetną rocznicę Ballad i romansów, Rokiem Romantyzmu Polskiego, bo pielęgnowanie intelektualnego spadku po epoce Mickiewicza uważał za sprawę narodową.
Podzielę się teraz refleksją natury osobistej. Otóż wyniosłem z liceum przeświadczenie, że romantyzm polski to prąd strasznie rewolucyjny i awangardowy. Rozmowy na uniwersytecie z kolegami i później studentami, z którymi prowadziłem zajęcia, upewniły mnie, że nie tylko ja wyniosłem owo przeświadczenie. Według niego nasz romantyzm to produkt niemal całkowicie importowany z Zachodu w celu rozprawienia się z tradycją, poniekąd religią czy wcześniejszą sztuką, w tym literaturą. A przecież to tylko co najwyżej jedna strona medalu. Tę drugą pokazuje pan w swoich książkach, choćby w Romantycznym sarmatyzmie czy Historii według poetów. Czy można powiedzieć, że romantyzm polski był w tej samej mierze konserwatywny co rewolucyjny, tradycjonalistyczny co awangardowy?
W podręcznikach szkolnych w PRL straszyło widmo Złego Pana z II części Dziadów, a wybrane elementy romantyzmu wpisywano w ramy ówczesnej religii postępu. Dzisiaj bywa podobnie. Możemy się np. dowiedzieć od Mai Kleczewskiej, że „Konrad był kobietą”, a od innych, że Słowacki i Krasiński byli, owszem, ważni, ale w ramach homobiografii. Musimy mieć w związku z tym świadomość, że współczesny rynek kulturowy zalany jest rozmaitymi podróbkami interpretacji.
Znaczenie romantyzmu w kulturze Zachodu polega jednak na tym, że jest on pierwszą negatywną, a zarazem systemową reakcją na wszechogarniający proces racjonalizacji życia (pojęcie pożyczam od Maxa Webera). Proces, który w filozofii zaczął się w XVII stuleciu, a potem stopniowo zagarniał kolejne dziedziny myślenia i organizacji społecznej. Od czasów romantyzmu takie fale rewizji nowożytnej cywilizacji rozumu są stałym elementem kultury Zachodu, a od czasu do czasu powracają z większą intensywnością. A więc romantyzm to jest swego rodzaju bunt, ale przede wszystkim bunt przeciwko oświeceniu, z jego mechanistycznym światopoglądem i z różnorodnymi konsekwencjami tego światopoglądu. Do tych konsekwencji jedni zaliczali absolutyzm (zwany oświeconym), inni – jak Edmund Burke – jakobińską rewolucję i stąd związek romantyzmu z konserwatyzmem. Bywali oczywiście romantycy radykalni i postępowi, u nas np. młody Goszczyński, ale bywali też w tym pokoleniu rewolucjoniści i konserwatyści antyromantyczni. Mickiewicz, którego nie sposób jednoznacznie zakwalifikować, uważał, że skutkiem racjonalizmu politycznego były rozbiory Polski, spełnione rękami przyjaciół Woltera: Katarzyny II i Fryderyka pruskiego. Jeśli dodamy do tego powszechne wśród romantyków przekonanie o upadku poezji w wieku świateł, to zrozumiemy, że romantyczna „awangardowość” zaczynała się od rehabilitacji tradycji: starych ballad, podań ludowych, średniowiecza; tego wszystkiego co się zrodziło w organicznym procesie społecznym i z czym ludzie od pokoleń związani byli nićmi przekazu ustnego, uczuć i wiary. Szło z tym w parze odkrywanie lokalnego, narodowego wymiaru kultury. W I połowie XIX wieku zaczęło się też, jak panu doskonale wiadomo, po długim okresie oświeceniowego indyferentyzmu, odrodzenie religijne, oczywiście nie zawsze ortodoksyjne.
Mówi pan, że dla niektórych „polski romantyzm to produkt całkowicie importowany z Zachodu”. Gdyby jednak tych samych ludzi zapytać, czy nie dlatego ten nasz „importowany” romantyzm jest tak mało znany na Zachodzie, że jest całkowicie „skupiony na sytuacji Polski i na jej historii, której Zachód nie zna”, to też by się z tym zgodzili… Myśląc w taki sprzeczny wewnętrznie sposób, nie dojdziemy jednak do niczego. Co najwyżej zniechęcimy się do epoki, która była prawdziwym złotym wiekiem przede wszystkim naszej literatury, ale i filozofii.
Maria Janion w latach siedemdziesiątych toczyła boje o romantyzm ze Stefanem Bratkowskim, później, jesienią 1980, z Konstantym Puzyną, nie tyle o romantyzm, co raczej o tradycję romantyczną. Sam polemista upierał się przy tym rozróżnieniu. W wystąpieniu podczas Kongresu Kultury Polskiej, w przededniu ogłoszenia stanu wojennego, Janion twierdziła, że duch romantyzmu wcielił się w robotniczy bunt. Czy nie nazbyt pochopnie ogłosiła po 1989 roku zmierzch paradygmatu romantycznego? Oczywiście w jego wersji tyrtejskiej. Czy jednak w ogóle w przypadku romantyzmu polskiego dopuszczalna jest dystynkcja: tyrteizm – orfizm?
Ciekawym i wiele mówiącym zjawiskiem są powroty do i odwroty od romantyzmu w wieku XX. Na przykład pokolenie „Współczesności” po roku 1956 i strukturaliści lat sześćdziesiątych w ogóle się romantyzmem nie interesowali; podobnie Nowa Fala – romantyzm ich nudził i drażnił. Natomiast wyraźne ożywienie zainteresowania romantyzmem pojawiło się w latach siedemdziesiątych na przedpolu Sierpnia 1980 i krótko potem. Listopadowy wieczór Andrzeja Kijowskiego, Bić się czy nie bić? i inne książki Tomasza Łubieńskiego, a później Jarosława Marka Rymkiewicza są tego trwałym śladem (także dyskusyjne w wielu punktach książki Marcina Króla i Wojciecha Karpińskiego). Oddaliliśmy się jednak od tamtej epoki i obecnie romantyzm nie powróci już na fali nastrojów społecznych, jak przed 40 laty. Z drugiej strony modne kiedyś gombrowiczowskie rewizje romantyzmu dzisiaj byłyby już gestem epigońskim. Wbrew owym rewizjom, miejsce romantyzmu powinno się znaleźć w centrum narodowego kanonu literatury polskiej, zarówno w badaniach, jak i w szeroko rozumianej edukacji. Wynika to z rangi tego dziedzictwa u nas i ze szczególnej pozycji I połowy XIX wieku (a szerzej stulecia 1764-1863) w polskich dziejach. Jest to bowiem epoka przejściowa pomiędzy Polską dawną a nowoczesną, która z jednej strony miała jeszcze bezpośredni kontakt z Rzeczpospolitą przedrozbiorową i kultywowała jej liczne tradycje, a z drugiej strony była już nowoczesna i określiła kształt naszej kultury na sto lat do przodu. To była swoista przełęcz dziejów, która zarazem dzieli i łączy dwie wielkie epoki naszego narodowego bytowania, i z której jest najlepszy widok na obie strony. Dlatego, jeśli dzisiaj chcemy oprzeć polską wspólnotę na jej własnej kulturze, to musimy zapewnić romantyzmowi miejsce centralne w programach akademickich i szkolnych. Dotyczy to również formacji przyszłych elit. Kto chce być w Polsce intelektualistą, nie może nie mieć za sobą lektury listów Zygmunta Krasińskiego, publicystyki Maurycego Mochnackiego, nie może znać Mickiewicza i Norwida z drugiej ręki, musi przynajmniej rozpoznawać utwory Słowackiego i wiedzieć, o co właściwie spierali się nasi wieszczowie, a w czym byli zgodni. Po drugie, Maria Janion postulowała nie bez racji, że mamy iść do Europy, ale z naszymi umarłymi. Inaczej to trzeba sformułować: to właśnie wymienieni tu „umarli poeci” są naszą drogą do Europy. To oni pierwsi do niej weszli intelektualnie, i to nie na kolanach, tylko – mimo tragicznej wówczas sytuacji narodu – jako równorzędni partnerzy. Dlatego powinni być naszymi przewodnikami. Po drugie musimy romantyzm odczytywać na nowo, żeby w pełni zreprodukować potencjał kulturowy, jaki wypracowały poprzednie pokolenia. Reprodukcja potencjału kulturowego jest pierwszym warunkiem do tworzenia nowych wartości. Jeżeli ona nie następuje, lub jest zaburzona – z czym mamy obecnie do czynienia z wielu przyczyn, m.in. z powodu nieszczęsnego hasła o „końcu paradygmatu romantycznego” – to skazani jesteśmy na kulturę imitacyjną, plagiatową, czyli na regres. Obecność romantyzmu dziś i w przyszłości nie zależy więc od koniunktury historycznej, nawet jeśli wydarzenia polityczne wokół Polski zaktualizują nam ponownie „paradygmat tyrtejski”. Należy ona do sfery powinności polskich elit. Tytułem przykładu: po 30 latach niepodległości przydałaby się nam nowa synteza literacka romantyzmu, nowe podręczniki, bo te, które mamy, pisane są in verba magistri – w duchu interpretacji z okresu PRL.
Rys. Sławomir Makal
Chciałbym jeszcze na moment zatrzymać się przy cezurze 1989 roku. W pracy O edukacji literackiej (nie tylko dla polonistów) przywołuje pan następujący fragment z Czarnej wiosny Antoniego Słonimskiego: „Ojczyzna moja wolna, wolna… / Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada”. Jednocześnie sprzeciwia się pan instrumentalnemu odczytaniu wyrwanych z kontekstu wersów. Owo instrumentalne odczytanie polegałoby na zaprzęgnięciu Słonimskiego do grona tych, którzy twierdzą, że wraz ze zmianą ustrojową nasz kraj odzyskał suwerenność, komunizm znalazł się na śmietniku historii i w związku z tym wszelkie zobowiązania narodowe i społeczne przestały obowiązywać. A już na pewno w ich rozumieniu – powiedzmy – romantycznym. Bardzo szybko okazało się, że huraoptymizmu z okresu tuż po transformacji w żaden sposób nie da się utrzymać. Na miejsce starych problemów pojawiły się nowe. I te nowe problemy nie pozwalają zapomnieć o zobowiązaniach narodowych i społecznych. Nie tylko w przywołanej tu pracy, ale w wielu innych wystąpieniach zdecydowanie sprzeciwiał się pan „libertariańskiej narracji o wolności”, która sprowadza się do zwolnienia jednostki z wszelkich obowiązków wobec wspólnoty. Bez Gustawa nie byłoby Konrada, a Konrad nie byłby sobą bez orfickiego buntu Gustawa przeciw szaleństwom oświeceniowego racjonalizmu. Czy zgodzi się pan z twierdzeniem, że paradygmat romantyczny jest syntezą orfizmu oraz tyrteizmu i nie należy go na siłę rozrywać, a już zwłaszcza dziś?
Retoryka literackiego salonu lat dziewięćdziesiątych – „zrzucamy płaszcz Konrada” – sprowadzała się do następującej konkluzji: mamy niepodległość, spełniły się marzenia tych pokoleń, które o nią walczyły, to teraz zapomnijmy o tych pokoleniach, bawmy się, tym bardziej że Fukuyama ogłosił „koniec historii”. Oczywiście po takim „końcu historii” wszystko zaczyna się od początku. I dzisiaj mamy do wyboru: zdekonstruować własne dziedzictwo, zadowolić się produktami Netflixa i w efekcie rozpuścić swoją polskość w globalnej subkulturze albo myśleć z naszymi romantykami, którzy w swoim czasie już się z podobną groźbą kulturowego „znicestwienia narodu” zmierzyli. To znaczy, że ten okropny paradygmat romantyczny nas obowiązuje, jeżeli w ogóle godzimy się na jakieś wspólne, polskie „my”. I ma pan rację, że romantyzmu nie można sztucznie rozrywać na orfizm i tyrteizm, czy na nurt egzystencjalny i narodowy, bo u naszych wieszczów jedno przechodzi w drugie. A w jaki sposób – to jest właśnie pasjonujące w ich lekturze.
W tak krótkiej rozmowie musimy ograniczyć się do poruszenia niewielkiej ilości tematów, które łączą się z problematyką romantyzmu polskiego w kontekście naszej współczesności. Kończąc, chciałbym, aby pan odniósł się do kwestii, mówiąc za nieprzyjacielem romantyzmu, Aleksandrem Bocheńskim, „jak chować nasze młode?”. Kształcenie i wychowanie to dziedziny przecież panu bardzo bliskie. W stanie wojennym „Tygodnik Powszechny” na pierwszej stronie przedrukował sławny Sąd nad Don Kichotem Słonimskiego, pochwałę romantyzmu, z mottem z Norwida. Poza tym istnieje piękny wiersz Słonimskiego pt. Mickiewicz. Przytaczam tu ostatnią strofę:
„Więc, młody przyjacielu, nim cię zapał rączyPorwie do walki z światem, klęknij na tym grobie,Wiedz, że On się zza grobu z twoją wiarą łączy,Że On na łożu śmierci myślą był przy tobie”.
Dzisiaj młodzi muszą sami to odkryć dla siebie. Jest w nich taki potencjał. Nie brakuje też zainteresowania, wbrew temu, co się powierzchownie sądzi. Widać to wśród studentów, jeden z problemów polega tylko tym, że młodzi poloniści z takimi zainteresowaniami mają zamkniętą drogę do zatrudnienia na uczelniach, gdzie na ogół królują dziś inne tematy i autorytety. Słyszę jednak, że w Krakowie studenci… prawa i historii wystawiają amatorsko Fredrę, i to – niech pan sobie wyobrazi – bez zmian w tekście! Tęsknotę publiczności za odrzuconym paradygmatem kultury dało się też widzieć, obserwując obchody Roku Norwida w 2021. Każda kolejna edycja Narodowego Czytania pod patronatem Pary Prezydenckiej cieszy się coraz większą frekwencją. Jak wiadomo, pewnym problemem jest zachłyśnięcie się nowymi mediami. Nie wierzę oczywiście w zanik książki papierowej, ale studenci nie powinni poprzestawać na czytaniu arcydzieł ze smartfona, bo to trywializuje zarówno sam proces komunikacji literackiej, jak i treść przekazu. Poza tym młodzi nie mogą być więźniami wirtualnego świata. Powinni być bardziej aktywni w przestrzeni realnej. I w tym właśnie romantycy mogą być dla nich wzorem jako niestrudzeni wędrowcy, turyści, pielgrzymi. Jak wiadomo, podróże kształcą, a zwłaszcza podróże romantyczne do źródeł kultury. Wiele lat temu, dzięki ówczesnemu rektorowi UJ, udało mi się zorganizować dwa objazdy naukowe śladami Mickiewicza po Wilnie i Kownie. Uczestniczyli w nich głównie seminarzyści kończący studia, ale ich wniosek był taki, że od podobnych wypraw studia polonistyczne powinny się zaczynać. A przecież można zwiedzać nie tylko Litwę czy Kresy. Na Mazowszu, poza Warszawą, mamy Muzeum Romantyzmu w Opinogórze. W Wielkopolsce, poza Poznaniem, są piękne pałace i romantyczne muzea w Kórniku, Rogalinie, Śmiełowie. We Wrocławiu jest Muzeum Pana Tadeusza. W większości pozostałych regionów muzea literackie, bardziej lub mniej znane, są w bliskim zasięgu każdej szkoły średniej. Wyjazd edukacyjny wymaga pewnej energii i organizacji, ale to jest bardzo wychowawcze, a łączy przyjemne z pożytecznym. W ogóle jednak młodzież powinna się sama organizować, tak jak organizowali się uczniowie gimnazjalni i studenci za czasów Pigonia (i za nowszych czasów). Tym bardziej że średnie i starsze pokolenie jest dzisiaj wyjątkowo zagubione. Może zresztą zawsze tak bywa w pewnym stopniu? Może dlatego kiedyś powstali Filomaci, Filareci, spiskowali podchorążowie? Krytycy romantyzmu, tacy jak Aleksander Bocheński, którego pan wspomina, zawsze to romantyczne liberum conspiro potępiali. Ale ich nauki, pochwalające młodość bez utopii, są przygnębiające, a w wymiarze wychowawczym są tylko wodą na młyn dla młodych filistrów, którzy „goniąc za żywiołkami drobniejszego płazu”, węszą, jak się w życiu urządzić i nic poza tym ich nie interesuje.
Rozmawiał Tomasz Kłusek