Piotr Müldner-Nieckowski
Źródło: pixabay
W różnych mediach pojawia się coraz więcej tekstów o czytaniu. Nie praktycznych i związanych z działalnością umysłową, ale politycznych, a polityka niestety wszystko psuje do cna, wdziera się do krwiobiegu i zasiewa tam swoje nowotwory złośliwe. Chodzi o to, że tak zwani działacze nie umieją czytać, ale przekręcają cudze wypowiedzi, manipulują faktami, stosują erystykę i zachowują się tak, jakby nie potrafili ułożyć ani odebrać prostego zdania z jego właściwym sensem. A może naprawdę nie potrafią? Wszechobecne tak zwane fake newsy to nic innego jak manipulacje mielone z nieuczciwą propagandą do postaci niestrawnych kotletów, które wywołują biegunkę, zwłaszcza złych myśli. Opinia publiczna ocenia, że przewaga tego zjawiska jest po stronie opozycji, chyba słusznie, bo parcie na władzę w dawnych demoludach jest silniejsze niż jej utrzymywanie. Kłamstwo i jego brat fałsz produkują się i szerzą w sposób tak niesłychany, że uczciwy czytelnik naprawdę może się zastanawiać, czy gazety, telewizja, radio, smartfon i pozostałe media powinny jeszcze gościć w jego domu.
Czytamy wpis kolegi na Facebooku i własnym oczom nie wierzymy, jak bardzo metody propagandy wdarły się do jego umysłu, do niedawna normalnego. I co najgorsze – jak bardzo nauka z dziedziny kultury, ściśle wynikającej z metodycznych badań i faktów, na naszych oczach zmienia się w festiwale gry na emocjach, przeświadczeniach, ideologiach i wydawaniu się. Zgodność wypowiedzi z rzeczywistością staje się towarem rzadkim i godnym podziwu, ale towarzysko nie ma sensu, bo za to można albo oberwać, albo wypaść na margines.
Obok tego idzie inna fala. To przyspieszająca zanikanie czytelnictwa nieumiejętność publikowania (w tym drukowania i wydawania). Nie jest to fala wtórna, ale zjawisko osobne. Zaczątki można było szczególnie wyraźnie obserwować w momencie gwałtownych przemian politycznych w Polsce na przełomie lat 80 i 90. Tak się złożyło, że wraz z rozpoczęciem likwidowania u nas wierzchniej warstwy komunizmu (z wtedy utajonym, ale dzisiaj już oczywistym pozostawieniem jego bazy), nastąpiła rewolucja w edytorstwie, i to w niemal wszystkich jego istotnych szczegółach.
Przede wszystkim druk wypukły i wklęsły niemal całkowicie został zastąpiony płaskim, a wkrótce potem także jego odmianą cyfrową, co spowodowało likwidację ogromnych parków bezużytecznych maszyn i gigantyczne bankructwa, z których wiele firm nigdy się już nie podniosło. Pojawili się nowi drukarze, a wraz z nimi także składacze, którzy jako posługujący się anglosaskimi komputerami w większości nie mieli pojęcia o polskim zecerstwie ani o jego intelektualnej tradycji i całej dotychczasowej sztuce drukowania, ze składem litera po literze, przenoszeniem wyrazów, interpunkcją i kompozycją typograficzną.
Niezliczonym amatorom wydało się, że wystarczy usiąść przy komputerze, przeczytać instrukcję obsługi programu do składu i aplikacji graficznej, a robota sama się wykona. To oni zastąpili dawnych mistrzów sztuki drukarskiej i niestety to odcięcie się od tradycji i głębokiej wiedzy, wrażliwości drukarskiej, kontynuują. Dzisiaj zawód składacza jest oparty na szkoleniach quasi-uniwersyteckich w zakresie swego rodzaju wiedzy tajemnej, ale zbyt oderwanej od zasad rządzących językiem, komunikacją językową, wiedzą o tekście, literaturze i sztuce pisarskiej oraz psychologii odbioru i plastyki. Mnóstwo od wieków ustalonych zasad przygotowywania publikacji zostało zarzuconych i przyjętych od nowa, jednak w zmienionej postaci.
Dzisiaj składacz nie zwraca uwagi na poprawność tekstu w jego sferze językowej, znaczeniowej, dydaktycznej, logicznej czy ideowej, usuwa te czynniki na konieczny a niewygodny margines, wyłącznie do kompetencji redaktora. Sam błędów nie widzi. Woli nie mieć z redaktorem kontaktów innych niż tylko te niezbędne do elektronicznego przesyłania tekstu. Jest to sprzeczne z sensem publikowania, czyli z wymaganiami czytalności (czytelności tekstu wraz z jego zrozumiałością). Składacza interesuje wyłącznie wartość estetyczna, wizualna i ewentualnie techniczna obrazu publikacji. A do tego nie jest potrzebna nawet matura. Niejeden zecer przewraca się w grobie.
To jednak nie ogranicza się tylko do procesów ściśle produkcyjnych, technicznych. W połowie lat 90. większość wydawców zrezygnowała z recenzowania i redagowania książek. Po prostu prócz autora nikt przed wydaniem tego nie czytał. Jakość edytorska (tekstowo-językowa) książek z tamtego okresu drastycznie zmalała. Zaczęło się to poprawiać dopiero około roku 2005, ale do stanu z czasów PRL-u nie wróciło do dziś.
Najprościej można rzecz oceniać na podstawie analizy interpunkcji stosowanej w książkach, gazetach, na portalach internetowych, jak również dokładności zapisu literowego, błędów składniowych, frazeologicznych i semantycznych. Po prostu tragedia, szczególnie w zakresie stosowania przecinków, używania wyrazów w ich właściwym znaczeniu i wyrażania myśli za pomocą poprawnie budowanych zdań.
Mimo że istnieją miłe wyjątki, skutki złego ogólnego obrazu sytuacji są takie, że młodzież, dostrzegając różnice między wymaganiami w szkole, a praktyką codzienną, tym bardziej lekceważy ten problem, nie zauważając błędnego koła coraz większych zakłóceń w komunikacji kulturowej. Ludzie czytają powolutku, selektywnie i rzadko. Jeden nie umie pisać, a drugi wobec tego czytać, i odwrotnie.
e-mail: lpj@lpj.pl