Marcelina Smużewska
Maria Skłodowska-Curie z mężem Piotrem w pracowni w Paryżu ok. 1898-1900 r. Źródło: Wikimedia Commons
Żyjemy w kulturze wizualnej. Każdy ma w kieszeni telefon, który jest w stanie zrobić w krótkim czasie bardzo dużą liczbę zdjęć i filmów. Fotografujemy wszystko: siebie, swoją pracę, bliskich, przyrodę, a nawet uliczne korki czy dania zamawiane w restauracji. Mamy też tendencję do wielokrotnego utrwalania własnej aparycji (selfie). Aby robić to z atrakcyjnego dystansu, wymyślono specjalnie selfie stick. W przeszłości fotografowanie nie wyglądało tak prosto. Zauważmy, że upowszechnienie się aparatu fotograficznego przypada na początek XX wieku. Zatem w XIX wieku większość ludzi na ziemi nie robiła wcale zdjęć i nie zostawała na nich uwieczniana, także ludzie nauki. Chyba że byli kimś wybitnym. Nieliczne aparaty umieszczano w studiach, a jedynie zamożni mogli sobie pozwolić na wykonanie zdjęć i robiło się to przy szczególnych okazjach. Podobnie było w świecie nauki. Uczeni, którzy prowadzili badania, swoje ustalenia przedstawiali za pomocą opisu, rysunków, szkiców, rzadziej fotografii, bo było to skomplikowane technicznie i generowało koszty. Wiedza o tym, jak tworzy się naukę „od kuchni”, jak wyglądają laboratoria, jeszcze się nie rozpowszechniła. Dziś jest zupełnie inaczej. Być może materiału wizualnego mamy aż za dużo.
Dlatego warto wrócić do czasów, gdy fotografia była mniej popularna. Poniżej przedstawiam pięć arbitralnie wybranych zdjęć, które uważam za ikoniczne dla historii nauki polskiej. Opowiem, co jest na nich, ale też o tym, czego nie widać, a co stanowiło kontekst ich powstania.
Na fotografii widać Piotra i Marię Curie. Piotr patrzy prosto w oko obiektywu aparatu, natomiast Maria zdaje się używać spektrometru (bądź na potrzeby fotografii udaje, że go używa). Urządzenie służyło do obserwacji widma składu pierwiastkowego substancji. Stosowano je do badań nad radem. Uczeni nie mają odzieży ochronnej ani nie stosują żadnych innych środków ochrony osobistej, mimo że zajmują się substancjami promieniotwórczymi. Wtedy jeszcze nie zdawano sobie sprawy, jakie to może mieć konsekwencje.
Pracownię widoczną na zdjęciu pozyskał Piotr Curie. Nieużywana szopa, wcześniej prosektorium szkoły medycznej, miała nieszczelny szklany dach. W zimę było bardzo chłodno i nieprzyjemnie, latem – upalnie. Za całe wyposażenie musiało wystarczyć kilka starych stołów, palniki gazowe, spektroskop, elektrometr, trochę szkła laboratoryjnego. Nie istniała żadna profesjonalna wentylacja, więc pomieszczenie wypełniały szkodliwe dla zdrowia gazy. W tym miejscu udowodniono istnienie polonu (nazwa nawiązywała do kraju pochodzenia Marii) oraz pozyskano rad z blendy uranowej. W tym samym laboratorium wyznaczono też masę atomową tego pierwiastka. Maria Skłodowska-Curie wspominała pracę tam jako najszczęśliwszy okres swojego życia. Parę lat później Piotr zginie w nieszczęśliwym wypadku, a ona przejmie jego uczelniane laboratorium.
Jan Szczepanik w swoim laboratorium w 1901 roku. Źródło: „Głos Narodu” Źródło: Ilustrowany, dodatek bezpłatny do „Głosu Narodu”, nr 1 z 21 września
Fotografia przedstawia ciemnowłosego, drobnego mężczyznę z wąsem, który reguluje lub lutuje element urządzenia zabudowanego w solidnej ramie drewnianej. To maszyna do fotograficznego sporządzania patronów tkackich. Postać na fotografii ma zaledwie 29 lat i cieszy się już niemałą sławą. To Jan Szczepanik, zwany też „polskim Edisonem” czy „Leonardem da Vinci z Galicji”.
Zdjęcie zostało zrobione w Wiedniu w Societe des Inventions Jan Szczepanik et Cie (nota bene Szczepanik podlegał wtedy obowiązkowej służbie wojskowej w armii austriackiej). Szczepanik, choć samouk, był tak płodnym wynalazcą, że miał specjalne biuro patentowe, które prowadził dla niego pierwszy szef – Ludwig Kleinberg. Wynalazek, który widzimy na zdjęciu, był rewolucyjny dla tkactwa. Wcześniej tkano metodami głównie chałupniczymi. Stosowano karty perforowane do sterowania maszynami żakardowymi (od nazwiska Josepha Marie Jacquarda). Praca maszyny wymagała stałej obecności człowieka, a wiele czynności związanych z tkaniem i tak trzeba było wykonywać ręcznie. Szczepanik wymyślił fotoelektryczną metodę tkania wzorzystego. Wykorzystał metody fotograficzne do przygotowania kart (patronów tkackich), system do ich odczytywania i sterowanie urządzeniem. Wynalazek ten opatentowano w Niemczech, Austrii, Anglii i Stanach Zjednoczonych. W znaczny sposób ułatwił on produkcję wzorzystych materiałów i obniżył jej koszt. Warto wspomnieć, że Szczepanik wynalazł dużo innych rzeczy, m.in. prototyp telewizji i kamizelkę kuloodporną.
Bronisław Malinowski na Wyspach Trobriandzkich w 1918 r. Źródło: Wikimedia Commons, autor: najprawdopodobniej Billy Hancock
Na zdjęciu widzimy Bronisława Malinowskiego, najbardziej znanego polskiego antropologa, z grupą ciemnoskórych mężczyzn. Są to mieszkańcy Wysp Trobrianda. W oczy rzuca się kontrast między europejsko ubranym badaczem a skąpo odzianymi wyspiarzami. Zdjęcie zostało zrobione w wiosce, gdyż widzimy wokół lokalną zabudowę. Fotografia została wykonana najprawdopodobniej aparatem samego Malinowskiego marki Klimax, który zabrał on na wyprawę wraz z 24 wykonanymi na zamówienie notesami.
Nie była to pierwsza wizyta Malinowskiego w tym regionie, lecz druga. Pierwsza odbyła się od czerwca 1915 do maja 1916 roku (w pierwszym etapie podróży towarzyszył mu Witkacy, lecz wrócił do domu wraz z wybuchem I wojny światowej), a druga od października 1917 do października 1918 roku. Dla Malinowskiego laboratorium były lokalne wioski zlokalizowane na malowniczej wyspie należącej do obecnego państwa Papua-Nowa Gwinea. Wysypy Trobrianda (inaczej Kiriwina) znajdują się na Morzu Salomona, na wschód od Nowej Gwinei, w klimacie tropikalnym. Metoda naukowa, którą stosował Malinowski, to stała obserwacja uczestnicząca, co było jak na owe czasy innowacją. Większość antropologów prowadziła badania gabinetowe poprzez studiowanie publikacji i interpretowanie muzealnych artefaktów.
Malinowski spędził wśród Trobriandczyków wiele tygodni. Nauczył się ich języka, obserwował obyczaje, w tym nawet życie intymne. Swoje badania prowadził tak, żeby patrzeć na świat „oczami tubylca”. Zrozumieć jak myśli, jak odczuwa, co jest dla niego powszechną regułą, co zwyczajem, a co wydaje mu się niezwykłe. Malinowski skupił się na tych aspektach życia „dzikich”, które były szczególnie odmienne od kultury zachodniej, przez co lektura jego książek była fascynująca dla ówczesnych Europejczyków. Po latach dowiedzieliśmy się jednak, że nie przywiązywał się emocjonalnie do podmiotów swoich badań, a wręcz niekiedy traktował je z pogardą (Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu).
Kazimierz Michałowski podczas ekspedycji w Faras, lata 1961-62. Fot. T. Biniewski, Instytut Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych PAN
Fotografia prezentuje szczupłego mężczyznę ubranego w jasny strój, który wskazuje coś swoim współpracownikom na fragmencie ściany. To Kazimierz Michałowski, znany polski egiptolog, podczas ekspedycji badawczej w Faras (północny Sudan). W tle widać lokalnych robotników, którzy pomagają w pracach na stanowisku archeologicznym. Na zdjęciu utrwalono prace w ruinach odkrywanej świątyni wczesnochrześcijańskiej.
Badania archeologiczne prowadzone na terenie obcego kraju to temat trudny. Tym bardziej skomplikowany, kiedy badaczem jest obywatel bloku wschodniego, a są wczesne lata 60. XX wieku. W takiej sytuacji trzeba było działać dyplomatycznie i szybko. Wszak każdy dzień ekspedycji to koszty. Odkryta wtedy wczesnochrześcijańska bazylika koptyjska objawiła unikalne malowidła. Część z nich przewieziono do Warszawy i umieszczono w Muzeum Narodowym, gdzie są do dziś.
Odkrycia Michałowskiego były istotne na arenie międzynarodowej. Uczony ten prowadził także badania w Aleksandrii, gdzie odkryto starożytne łaźnie i teatr. Innym ważnym odkryciem było odnalezienie świątyni Totmesa III. Profesor zaangażował się także w ratowanie świątyni Ramzesa II. Stała ona na terenie zalewowym, ale zdecydowano, żeby cenny zabytek podzielić na części i przenieść w bezpieczne miejsce.
Zofia Rydet fotografuje w ramach Zapisu socjologicznego. Fot. ze zbiorów Fundacji im. Zofii Rydet
Na fotografii widzimy kobietę-fotograf wykonującą zdjęcie mężczyźnie siedzącemu naprzeciw niej. Wokół leżą przedmioty codziennego użytku i elementy dekoracyjne pomieszczenia. W tle stoi kobieta, zapewne żona bohatera tego ujęcia. Dla Zofii Rydet, fotografki, aparat był podstawowym „narzędziem laboratoryjnym”. Została ona uwieczniona podczas pracy nad cyklem Zapis socjologiczny.
Projekt ten realizowała w latach 1978-1997. Było to poniekąd dzieło życia Zofii Rydet, jedno z ważniejszych dzieł w fotografii polskiej XX wieku. Rydet nie była naukowcem, antropologiem czy etnografem, ale dzięki swojemu cyklowi uwieczniła nieistniejącą już Polskę. W ramach cyklu zgromadziła ok. 20 tys. fotografii. Jej zdjęcia stały się dowodem naukowym i mogą być interpretowane przez socjologów czy historyków. Przez wiele lat Rydet przemierzała suwalskie, lubelskie, podhalańskie i rzeszowskie wsie, gdzie fotografowała mieszkańców. Zazwyczaj stosowała układ: właściciel domostwa z rękami na kolanach, siedzący przodem do widza, w tle główna ściana domu lub pokoju. Zdjęcie jest tak zrobione, żeby uchwycić jak najwięcej detali: elementy dekoracyjne, urządzenia, inny dobytek. Fotografie Rydet tworzą obraz społeczeństwa wiejskiego schyłkowej fazy PRL-u. W tych – wydawać by się mogło – zwyczajnych zdjęciach uwidacznia się dostojeństwo ludzi i ich oryginalność. Rydet udało się uchwycić coś, co zazwyczaj nam umyka, gdy fotografujemy bliskich.
Zdjęcie zrobione w 72 urodziny Alberta Einsteina 14 marca 1951 roku. Fot. Arthur Sasse. Źródło: picture-alliance/United Archives
Wniosek z tego selektywnego kolażu jest taki, że fotografia może mieć przeróżne zastosowania w nauce. Z jednej strony może dokumentować codzienne wysiłki naukowców. Zdjęcie uchwyci doniosłość chwili, zmęczenie lub radość, panującą modę, upływ czasu. Znajdziemy na nim też przyziemne aspekty prowadzonej działalności: wyposażenie laboratoryjne, zaśmiecone biurka, pełne biblioteki, wynalazki, odkrycia. W tym względzie fotografia uwiarygodnia pracę naukową. Wreszcie zdjęcia mogą być po prostu narzędziem do zapisywania prowadzonych prac, przez co same stają się „dowodem naukowym”. W fotografii jest też pewien aspekt „przygodowy”. Możemy utrwalić przez przypadek coś, co sprawi, że ujęcie stanie się ikoniczne i przez to ponadczasowe.
Na fotografii widzimy światowej sławy naukowca z włosami w nieładzie, który pokazuje nam język na znak żartu albo niezgody. Zdjęcie zostało zrobione w Princetown, w stanie New Jersey, po oficjalnych obchodach siedemdziesiątych drugich urodzin uczonego, przed wejściem do Institute for Advance Studies. Einstein był zmęczony i zirytowany. Chciał uciec przed paparazzi. Niestety był uwięziony na tylnym siedzeniu limuzyny między ówczesnym dyrektorem Instytutu a jego żoną. Niejako z bezsilności i irytacji pokazał język. Ten moment uchwycił jeden z fotoreporterów i tak ujęcie to przedostało się do popkultury.
Wróć