logo
FA 4/2024 życie akademickie

Marek Misiak

Horyzont zdarzeń

Horyzont zdarzeń 1

Rys. Sławomir Makal

Zdarza się, że twórcy artykułu formułują oczekiwania tak nietypowe z perspektywy doświadczenia zawodowego redaktora, że ten w pierwszej chwili myśli, że zawiodła go znajomość tego czy innego języka, że się przesłyszał albo źle zrozumiał, względnie w grę wchodzą różnice kulturowe – w każdym razie, że autor nie miał na myśli niczego zdrożnego.

Horyzont zdarzeń (ang. event horizon) to sfera otaczająca czarną dziurę, to granica w czasoprzestrzeni, po przekroczeniu której prędkość ucieczki dla dowolnego obiektu i fali przekracza prędkość światła w próżni. Żaden obiekt, nawet światło emitowane z wnętrza horyzontu, nie jest w stanie opuścić tego obszaru i z punktu widzenia obserwatora znika. Przekroczenie granicy horyzontu zdarzeń jest zatem możliwe tylko raz i tylko w jedną stronę.

W pracy redaktora czasopisma naukowego horyzontem zdarzeń jest oczekiwanie ze strony autora, że redaktor zrobi coś, co stanowi wyraźne naruszenie reguł publikowania w nauce, a czasem wręcz złamanie prawa lub przynajmniej poważne przekroczenie etyczne. Wtedy nie ma już powrotu – mleko się rozlało, absurd wyszedł na światło dzienne i rozłożył skrzydła. Moja praca przez większość czasu jest dość przewidywalna, zarówno w rytmie, jak i w charakterze, i także problemy, w tym niemożliwe do spełnienia prośby autorów, stanowią najczęściej zamknięty katalog. Do udzielania odmownych odpowiedzi na niektóre sugestie lub żądania wiele redakcji używa wręcz gotowych wzorców e-maili (tzw. formatek), tak dzieje się na przykład, gdy prośba dotyczy dodania lub usunięcia autora już po zaakceptowania artykułu do druku, albo gdy autorzy żądają przyspieszenia procesu recenzji (nieśmiertelne: Please kindly speed up the review). Tu słowo wyjaśnienia: po pierwsze, recenzja jest najważniejszą formą weryfikacji artykułu, a nie formalnością do „odfajkowania”, i ma być fachowa i dokładna, a szybka tylko wówczas, jeśli to możliwe. Po drugie, redaktor nie ma władzy wydawania recenzentom – często utytułowanym badaczom – poleceń, co i kiedy mają robić; nie ma też do dyspozycji sankcji, za pomocą których mógłby coś wymusić. Sam ten czasownik jest tu zresztą niestosowny, recenzji się nie zleca, do recenzji się zaprasza. Recenzent to peer, kolega po fachu, a nie podwykonawca.

Zdarza się jednak, że twórcy artykułu formułują oczekiwania tak nietypowe z perspektywy doświadczenia zawodowego redaktora, że ten w pierwszej chwili myśli, że zawiodła go znajomość tego czy innego języka, że się przesłyszał albo źle zrozumiał, względnie w grę wchodzą różnice kulturowe, w każdym razie, że autor nie miał na myśli niczego zdrożnego. Jednak bywa, że dopytanie przynosi odpowiedź potwierdzającą najgorsze przypuszczenia. Aby nie przedstawiać autorów w zbyt niekorzystnym świetle, chcę tu podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, przedstawione poniżej przykłady pochodzą z kilku ostatnich lat i miały charakter jednorazowych incydentów. Po drugie, bohaterowie opisywanych zdarzeń – z dwoma wyraźnie zaznaczonymi wyjątkami – byli ewidentnie nieświadomi, jak brzmi to, z czym zwracają się do redakcji, a i w tych dwóch wyjątkowych sprawach mam tylko podejrzenia, a nie dowody, że zetknąłem się z intencjonalnym działaniem. Jakiś czas temu w tekście Nie wiecie, o co prosicie wskazywałem na prośby niemożliwe do spełnienia, ale regularnie się pojawiające, przy których można odwołać się do instrukcji dla autorów lub konwencji wydawniczej – takie kwestie są tam ujęte, bo jakiś autor już tego próbował (tak samo jak Kodeks Prawa Kanonicznego przewiduje np. osobne kary za fizyczną napaść na papieża, gdyż były takie przypadki). Natomiast ten artykuł prezentuje przypadki najbardziej skrajne i ma na celu nie jeremiadę nad tym, do czego zdolni są autorzy, ale wskazanie, że nikt nie jest doskonały, i uwrażliwienie pracowników nauki – być może w przyszłości nie będą się wahali ostrzec kolegę lub koleżankę po fachu, że dane działanie nie ma sensu, a może zszargać reputację autora. Rzecz jasna redaktorzy też potrafią popełniać katastrofalne błędy, i to o znacznie poważniejszych reperkusjach. Najlepszym przykładem są liczne przypadki dopuszczania do publikacji prac zawierających kompromitujące błędy merytoryczne, a także ewidentnej korupcji. Takie sytuacje poznałem jednak jedynie z mediów, a co najwyżej z drugiej ręki; pisać chcę natomiast o tym, co znam z własnego doświadczenia.

Daty publikacji online nie da się sfałszować

Pod koniec każdego roku kalendarzowego autorów ogarnia pewna nerwowość, co jest w pełni zrozumiałe – w wielu przypadkach podczas oceny okresowej brane są pod uwagę publikacje, które ukazały się do końca danego roku. Mnożą się pytania, kiedy artykuł zostanie opublikowany, czy nie można by przyspieszyć prac itp. Jednak raz zdarzył się telefon, na który w pierwszej chwili nie wiedziałem, jak zareagować. Autor zadzwonił tuż przed świętami Bożego Narodzenia; jego artykuł był dopiero na początku procesu obróbki redakcyjnej i w ciągu kilku dni roboczych nie było już możliwości opublikowania go (został zaakceptowany do publikacji 22 grudnia, a autorzy nie zgłaszali wcześniej, że gonią ich jakiekolwiek terminy). Pytanie brzmiało, czy możliwa jest publikacja do końca roku. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że na tym etapie to już niemożliwe. I wtedy padło kolejne pytanie: Czy można by opublikować artykuł w styczniu, ale datowany na grudzień poprzedniego roku? Być może wynikało ono z niezrozumienia natury sytuacji. Rzeczywiście zdarza się, że zeszyty czasopisma naukowego mają opóźnienie i np. numer kwartalnika z oznaczeniem 4/2022 ukazuje się dopiero na początku 2024 roku; jednak w periodykach indeksowanych w bazach takich jak Scopus takie opóźnienia mogą skończyć się usunięciem z danej bazy. W większości czasopism, których podstawową wersją jest ta elektroniczna, każdy kolejny numer ukazuje się w ustalonym z góry terminie (np. ostatniego dnia każdego miesiąca), jeśli tylko udało się zakwalifikować do publikacji odpowiednią liczbę artykułów, i nie ma możliwości dopisania artykułu do opublikowanego już numeru. Jeśli zatem – jak w omawianym przypadku – numer grudniowy miesięcznika został wydany 22 grudnia (między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem wiele redakcji nie pracuje lub pracuje w okrojonym składzie), to nie ma możliwości przypisania do niego artykułu umieszczonego na stronie WWW czasopisma jako ahead of print np. 20 stycznia.

Tu właśnie dochodzimy do sedna problemu: publikację w wersji drukowanej lub PDF można (czysto technicznie rzecz biorąc) antydatować, papier i PDF przyjmą wszystko. Datą publikacji prezentowaną na stronie internetowej również (technicznie rzecz biorąc) w wielu sytuacjach można manipulować, choć to już trudniejsze. Jednak daty publikacji online nie da się sfałszować, w momencie umieszczenia artykułu na stronie WWW i aktywacji DOI jest on też wysyłany do baz danych (w przypadku artykułów medycznych chodzi przede wszystkim o bazę PubMed) i tam będzie widoczna faktyczna data publikacji. Nie da się tam „ustawić” daty wcześniejszej, redakcja nie ma na to wpływu. Niezgodność daty wydania artykułu na stronie WWW i w bazach danych spowoduje, że zarówno personel tych baz, jak i (być może) osoby weryfikujące dorobek naukowy autorów zaczną zadawać pytania. Działanie redaktora i autora, o którym tu mówimy, stanowiłoby formę poświadczenia nieprawdy i nawet jeśli niekoniecznie byłoby naruszeniem prawa państwowego, stanowi rażące wykroczenie przeciw etyce publikowania naukowego, na które żaden poważny redaktor się nie zgodzi. Autorka argumentowała, że „grożą jej konsekwencje ze strony zwierzchników”, pozostało mi odpowiedzieć, że konsekwencje w razie ujawnienia tego rodzaju manipulacji poniesiemy oboje i będą one poważniejsze.

Artykuł mógł zostać wystawiony na sprzedaż

Opisana sytuacja wynikała jednak z poczucia presji, a nie ze złej woli. Ta sama osoba, nie czując noża na gardle, nawet nie pomyślałaby o formułowaniu takich sugestii. Stres zaburza racjonalną ocenę sytuacji także u mnie, po prostu moja praca nie wiąże się ze stresem na takim poziomie. Wspomniałem natomiast o dwóch sytuacjach, gdy okoliczności nakazywały niestety zakładać nieczyste intencje. Obie miały ten sam charakter, ale nastąpiły na różnych etapach pracy nad artykułem (jeden przypadek w trakcie recenzji, drugi po dłuższym okresie nieodsyłania korekty autorskiej, czyli szczotki). Artykuł w obu sytuacjach wrócił do autorów do poprawy, a następne nadszedł e-mail od osoby niebędącej żadnym ze współautorów pracy. Oba zdarzenia miały miejsce w trakcie pandemii (aczkolwiek w czasieróżnych jej faz). Osoby podpisane pod oboma wiadomościami twierdziły, że autorzy danej pracy są zakażeni COVID-19 i że w związku z tym należy zmienić cały skład autorski pracy na zupełnie inny (w jednym wypadku chodziło nawet o zmianę na osoby z innego kraju).

Szczerze przyznam, że w pierwszej chwili wziąłem pierwszą z tych próśb za mało śmieszny żart. Żądanie wymiany autorów na etapie korekty autorskiej mogłem odrzucić bez dalszych wyjaśnień, gdyż – jak już kiedyś pisałem – niesie to ze sobą na tyle duże ryzyko nadużyć, że jest dopuszczalne tylko w szczególnych, indywidualnie rozpatrywanych przypadkach. Natomiast osobie oczekującej tego na etapie recenzji postanowiłem wyjaśnić sprawę ab ovo. Autorstwo artykułu nie jest kwestią atrybucji (czyli tego, komu zostało ono przypisane przy publikacji), ale faktycznego autorstwa. Przypisanie autorstwa osobie, która nie jest autorem dzieła (nawet za zgodą autora), jest złamaniem jednej z podstawowych zasad prawa autorskiego – to na niej opierają się autorskie prawa osobiste. Autora łączy z dziełem nierozerwalna więź; może on zadecydować o publikacji utworu pod pseudonimem albo anonimowo, ale nie pod nazwiskiem innej realnej osoby. W pewnych sytuacjach autorzy w umowie zrzekają się autorstwa utworów na rzecz pracodawcy lub zleceniodawcy, ale jest to wówczas instytucja, a nie osoba fizyczna. Ghostwriting też polega na czymś innym, autor-widmo nie powinien być jedynym autorem dzieła, a poza tym proceder ten – nawet jeśli legalny i od dawna praktykowany – jest moralnie co najmniej śliski.

W omawianych sytuacjach widzę kilka możliwych scenariuszy. Autorzy mogli faktycznie zachorować i oni sami lub ktoś inny mający dostęp do manuskryptu postanowił „pomóc” innemu zespołowi badawczemu, jednocześnie zapewne w swoim rozumieniu „ratując” publikację pracy. Mogło być też tak, że rzekoma choroba była zasłoną dymną, a autorzy nie byli w stanie dalej pracować nad artykułem i przekazali go komuś innemu, a w grę nie wchodziły korzyści materialne. Niestety jest też trzecia, najgorsza możliwość: niezależnie od losu poprzednich autorów artykuł już złożony lub wręcz zaakceptowany w czasopiśmie z Impact Factorem mógł po prostu zostać wystawiony na sprzedaż. Taki proceder – na własny użytek nazywam go article hijack – jest w niektórych regionach świata nie tak rzadki. Różnica polega na tym, że z reguły sprzedawane są prace jeszcze nigdzie niezłożone, które „autorzy” kupują, sami sobie przypisują i składają w czasopiśmie samodzielnie. Artykuł już złożony w periodyku to z jednej strony większe szanse na publikację i oszczędność czasu, z drugiej wyraźnie większe ryzyko, że redaktorzy nie zgodzą się już na zmianę autorów lub ktoś – jak ja – poweźmie podejrzenia, że to nienaturalna sytuacja. Możliwe, że pierwotni autorzy lub wtórni „autorzy” (o ile którzykolwiek są rzeczywistymi twórcami materiału) mieli wcześniej do czynienia z czasopismami typowo drapieżnymi, w których zezwala się na wszystko lub prawie na wszystko, o ile tylko „klient płaci”. Wszelkie przypuszczenia mają tu jednak (nomen omen) akademicki charakter, gdyż po jednoznacznej odmowie ze strony redakcji pierwotny autor do korespondencji (lub ktoś mający dostęp do jego konta) w jednym przypadku wycofał artykuł, a w drugim nigdy już się nie odezwał (przedstawiciel nowych „autorów” też nie) i artykuł został odrzucony w konsekwencji nieuwzględnienia uwag recenzentów.

Nie wszyscy tak robią

Ostatnią sytuację omówię tylko krótko, nie wymaga ona moim zdaniem dłuższych wyjaśnień, gdyż motywacje autorów są dla mnie całkowicie nieczytelne, a nie chcę ich pomawiać o złe intencje. Kilka miesięcy po publikacji pewnego artykułu jako ahead of print jego twórcy nadesłali „poprawioną” wersję w formie pliku Word bez włączonego śledzenia zmian. Nawet gdyby możliwa była zmiana artykułu poprzez prostą podmianę pliku na stronie WWW czasopisma (nie jest), redaktorzy musieliby wiedzieć, co zostało zmienione. Wskazałem, że w tej sytuacji jedyną drogą jest opublikowanie erraty (correction) zawierającej albo listę zmienionych fragmentów w pierwotnym i nowym brzmieniu, albo listę błędów i ich poprawek w formie tabeli. Cały proces poprawienia artykułu musi być w pełni transparentny zarówno dla autorów, jak i czytelników. Wysłałem autorom plik PDF z wersją artykułu opublikowaną na stronie internetowej czasopisma i wysłaną do baz danych z prośbą o zaznaczenie niezbędnych zmian i wskazanie ich uzasadnienia. Nigdy nie odpowiedzieli, i to mimo kilkukrotnego dopytywania.

Opisane sytuacje byłyby zabawne w swojej kuriozalności, ale niestety wiem od redaktorów innych czasopism naukowych (w tym amerykańskich), że – choć bardzo rzadkie – nie są im nieznane. Pozostaje mi podkreślić, że wciąż są przedstawiciele mojej profesji wierni zasadom etyki w publikowaniu naukowym, na których nie działają argumenty z szufladek „wszyscy tak robią” i „takie są realia”. Wśród badaczy etyka jest czymś żywym i ważnym, i tego samego oczekują od nas.

Wróć