Piotr Hübner
Józef Szaflik. Źródło: Wikipedia
W okresie stanu wojny komunistów z własnym społeczeństwem (13 XII 1981 – 22 VII 1983) znalazłem niszowe warunki w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie bez żadnych trudności znaleziono środki na etat, zarezerwowane przez Komisję do spraw Krzywdzących Decyzji, działającą przy Prezydium PAN. Trafiłem do ulokowanego ponownie w PAN (1976) Zakładu Prakseologii. Dodano w jego nazwie „i Naukoznawstwa”. Śmierć Tadeusza Kotarbińskiego (3 X 1981) osłabiła wysiłki Komitetu Naukoznawstwa PAN, by wspierać badania nad nauką. Niepowodzenia ukazał przygotowany przeze mnie raport z badań, prowadzonych pod patronatem Komitetu Naukoznawstwa PAN. Nie uległem presji kierownika zakładu Wojciecha Gasparskiego, by zająć się merytorycznie prakseologią. Musiałem jednak przenieść się do drugiego „pionu” w instytucie – do Zakładu Socjologii Nauki, kierowanego przez Salomeę Kowalewską.
Po ukazaniu się mojej pierwszej książki – o I Kongresie Nauki Polskiej, doktoratu opublikowanego po dziesięciu latach (1983) – zacząłem intensywnie, rozdział po rozdziale, pisać pracę habilitacyjną o systemie polityki naukowej 1944-1953. Badając problemy stalinizmu w Polsce, znalazłem się w roli outsidera, poza środowiskiem historyków, tych z Instytutu Historii PAN i tych z Wydziału Nauk Historycznych UW. Interesowałem się nie „wszystkim”, łączonym z zarysami podręcznikowymi, lecz ze sprawami organizacji nauki. Miałem doświadczenie z kwerend archiwalnych, zwłaszcza z Archiwum Akt Nowych, gdzie zebrałem wyciągi z około stu tysięcy dokumentów. Jako prawnik radziłem sobie z materiałami biurokratycznymi, a te – ukazując proces decyzyjny – stanowiły podstawę portretowania „systemu władzy”.
Będąc nieobecnym w środowisku, tym bardziej musiałem ciekawić jego autorytety. Odwiedziła mnie w mieszkaniu na Ursynowie Krystyna Kersten. Większe zainteresowanie moim warsztatem wykazał Marcin Kula. Przeczytał wypis archiwalny, jaki znalazłem o jego ojcu, w którym Stefan Żółkiewski planował wciągnąć do partii Witolda Kulę. Syn bronił tezy o niezależności intelektualnej ojca i oczekiwał, że nie będę widział w nim fellow travellera. Odmówiłem. Nadal pisałem o kręgu „ludzi systemu”. Marcin Kula opublikował w „Polityce” list Bronię Ojca. Miał takie prawo, ale przy okazji ostrzegał przede mną środowisko. Podobną presję napotkałem po przygotowaniu dla Stefana Kieniewicza artykułu Przebudowa nauk historycznych w Polsce (1947-1953) („Przegląd Historyczny” 1987, nr 3). Wymieniając partyjnych historyków, nie kryłem, że wielu z nich nie miało wykształcenia i występowało pod zmienionymi nazwiskami. W ocenie redakcyjnej Marian Małowist sugerował mój antysemityzm, wycofałem więc w druku podawanie macierzystych nazwisk. W tym samym numerze pisma została wydrukowana polemika Małowista, sugerująca moje braki warsztatowe. W rzeczywistości chodziło o pozytywny bilans stalinizmu i kontynuację ataku na dorobek Władysława Konopczyńskiego i innych „przedwojennych” historyków.
Do mojego mieszkania trafiali też badacze z dobrą intencją. Najbardziej szokujący był korzystający ze spaceru Stefan Kieniewicz, moralny autorytet środowiska. Przyszedł z własnej inicjatywy, bez zapowiedzi, z pilną informacją. Okazało się, że rozmawiał z Gerardem Labudą, wiceprezesem PAN. Ten też poparł sprawę druku książki, podobnie jak Jan Szczepański, który przyjął mnie w mieszkaniu w towarzystwie Edmunda Osmańczyka. Poszedłem więc z opiniami Szczepańskiego i Labudy, dwóch wiceprezesów PAN, do Józefa Szaflika, który był wtedy zastępcą sekretarza Wydziału Nauk Społecznych PAN. Tak więc sprawa zaczęła biec drogą służbową. Szaflik był ludowcem, wychowankiem Henryka Jabłońskiego – ówcześnie bardzo wpływowej osoby. Zauważyłem, że podczas spotkania miał kalendarz z zaplanowanymi spotkaniami. Przy moim nazwisku widniało duże „S”. To „S” mogło oznaczać „sprawa specjalna”, czyli kwestia była omawiana na wyższym szczeblu władzy. Zorientowałem się – i z kontekstu rozmowy to wynikało – że wezwano mnie, żeby odmówić druku i to mimo ogromnego poparcia władz korporacyjnych Akademii. Można to wyjaśnić tak, że ówczesną Akademią i uczelniami rządzili nie uczeni, a politrucy.
Rozmowa z Szaflikiem przebiegała w charakterystyczny sposób. Najpierw próbował mnie postraszyć. Nie wiedział, że wszelkie tego rodzaju naciski działają na mnie odwrotnie. Usztywniam się. Choć znam ludzi, którzy w takich sytuacjach wpadają w panikę. Boją się o wszystko, zwłaszcza o pracę. Zastosował także chwyt, na który akurat byłem przygotowany. Zapytał, czy jeżeli jutro trzeba by złożyć pracę do druku, to bym ją oddał. Potwierdziłem, że jest gotowa i czeka od dwóch lat. To były trzy tomy maszynopisu. Pytanie miało na celu zablokowanie druku pracy habilitacyjnej, a nie skierowanie jej na ścieżkę wydawniczą. Po tym zesłano moją sprawę na szczebel Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Ówczesny dyrektor instytutu Kazimierz Doktor wezwał mnie na rozmowę. Powiedział, że nie podpisze i nie da partyjnego zezwolenia na druk tej pracy. Nie dawał mi żadnych nadziei. Wsławił się prymitywnym traktowaniem kobiet. Organizacja partyjna instytutu dała mu za to naganę, co nie zmieniło postępowania Doktora. Wydawało się, że Kazimierz Doktor w strukturach instytutowych jest „nie do ruszenia”, bo wykładał też socjologię na uczelni wojskowej. Jednak poszedł na jakiś bankiet w PAN, gdzie decydenci byli z żonami. Pod wpływem alkoholu zaczął zaczepiać żonę decydenta wyżej niż on ulokowanego. To był koniec kariery Kazimierza Doktora.
Praca habilitacyjna cieszyła się zainteresowaniem nawet z zagranicy. Trafił do mnie stypendysta z Uniwersytetu w Berkeley John Connelly, dziś profesor. Dotarł do mnie, tak jak wielu innych, poprzez adres prywatny – dzwoniąc do drzwi. Był to mądry i miły człowiek. Uczęszczał do archiwów, nie opierał się na opracowaniach. Wielu innych chciało tylko wiadomości ode mnie, rezygnując z samodzielnych poszukiwań. On był zaciekawiony moimi ustaleniami. Zapoznał się z nimi dzięki znajomości języka polskiego, sam też szukał dokumentów w archiwach. Gdy wyjeżdżał w 1986 roku na dłuższy czas poza Warszawę, zapytałem, czy mogę mu jakoś pomóc. Z wielkim skrępowaniem odpowiedział, że potrzebował rolki papieru toaletowego – nie do kupienia w sklepach i kioskach. John dziwił się, że trzy tomy maszynopisu pracy o polityce naukowej oprawiłem u introligatora, co oznaczało, że widzę brak szans na druk w ówczesnych realiach ustrojowych.
Gdy zawiodły starania wybitnych uczonych, pojawiło się rozwiązanie zastępcze, związane z problemem resortowym promowanym przez Werblana, a realizowanym przez Gładysza z zespołem. Były one zweryfikowane partyjnie, co tworzyło dla mnie możliwość druku, bez którego nie można było przeprowadzić habilitacji. Przygotowałem więc opracowanie Nauka polska po II wojnie światowej – idee i instytucje. Tytuł wskazywał na znaczące ujęcie, ale tekst podporządkowany był „beznamiętnej” relacji z zachodzących wtedy procesów, które można sprowadzić do niszczenia nauki akademickiej. Uzyskałem wsparcie od Włodzimierza Strzemińskiego – to była taka „szara eminencja Solidarności”. Miał wiele kontaktów w różnych grupach opozycyjnych, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Znałem go z konferencji socjologii nauki. Działał w Centralnym Ośrodku Metodycznym Nauk Politycznych przy UW. Była to partyjna komórka, bardzo wpływowa. Jej kierownikiem był Artur Bodnar. Innym socjologiem, który działał życzliwie w mojej sprawie, był Zbigniew Krawczyk, ówcześnie rektor Akademii Wychowania Fizycznego, który interesował się socjologią nauki. Najpierw wydano tom Socjologia nauki. To były referaty zbiorowe. Według Krawczyka, wydanie mojej pracy zależało pośrednio od wyników rozmów w Moskwie, które w imieniu władz partyjnych prowadził wspomniany Artur Bodnar – w sprawie oceny stalinizmu. Jeżeli będzie zgoda na krytyczne ujęcia, wtedy też będą jakieś możliwości wydania mojej pracy habilitacyjnej. W tle toczyła się walka o głasnost i pieriestrojkę, prowadzona od 1985 roku pod patronatem Michaiła Gorbaczowa. Roboczy pobyt Bodnara w Moskwie trwał około miesiąca. Gdy wrócił, dostałem wiadomość, że można tekst drukować. Wydrukowano na powielaczu niewiele egzemplarzy, systemem małej poligrafii. Praca ta stała się podstawą habilitacji. Wniosek złożyłem w Instytucie Historii Nauki, Oświaty i Techniki PAN. Recenzje były pozytywne, habilitacja przeszła pomyślnie. Władza komunistyczna w Polsce upadła (ale nie ludzie systemu) 4 czerwca 1989 roku, habilitację przeprowadzono 22 czerwca. Wymagała zatwierdzenia przez Centralną Komisję do spraw Stopni i Tytułów Naukowych. Jej recenzent, Władysław Kwaśniewicz, wskazał, że nie jest w stanie ocenić pracy, co było swego rodzaju blokadą postępowania. Na ile wiem, przewodniczący komisji Jan Baszkiewicz przejął funkcję recenzenta – uzyskałem zatwierdzenie habilitacji, o czym dowiedziałem się dopiero na początku 1990 roku. Była to już nowa epoka, po upadku systemu władzy komunistycznej.
Upadek władzy nie oznaczał ani upadku systemu na poziomie działań instytucjonalnych, ani też utraty pozycji przez ludzi systemu. Był to zamierzony efekt obrad w Magdalence. Popularna była formuła „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Za tą cyniczną formułą kryła się zatrata pamięci o czasach i ludziach stalinizmu. Na małą skalę zetknąłem się z tym problemem podczas dalekich od akademickości zajęć w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (1 X 1990 – 30 IX 1991). Poszukując – już jako etatowy urzędnik – jakichkolwiek zajęć ze studentami, zgodziłem się przez rok zastępować Stefana Mellera. Początkowo miałem zajęcia z grupą teoretyków teatru. W szkołach artystycznych kształci się nie tylko aktorów, ale także krytyków teatru. Młodzież, z którą pracowałem, była rozwichrzona, „luzacka”. Kompletnie jej nie interesowała historia kultury XIX i XX wieku. A co więcej, kiedy przeszedłem do problematyki kultury w Polsce Ludowej, okazało się, że było tam co najmniej dwoje dzieci z dawnej elity władzy. Jedno z nich złożyło na mnie skargę, że źle mówię o Leszku Kołakowskim. Z archiwaliów wiedziałem, kiedy działał pozytywnie, a kiedy nie. W okresie stalinizmu przyczynił się do upadku tradycyjnych kół studenckich na Uniwersytecie Łódzkim. W roku 1950 był na UW animatorem nagonki na Władysława Tatarkiewicza. Po krytyce takich działań Kołakowskiego przeprowadził ze mną rozmowę wyjaśniającą jeden z zatrudnionych w PWST historyków kultury. W kolejnym semestrze było już lepiej, ponieważ uczyłem grupę znanych dziś aktorów. Dostrzegałem jednak, że pamięć historyczna wymaga debat na temat stalinizmu, a wiedza o realiach tej „epoki” nie budzi odpowiedniego zainteresowania. W szczególności dotyczyło to dawnych, usilnych prób budowy języka „nowej nauki”.
Wróć