logo
FA 4/2023 życie naukowe

Zbigniew Drozdowicz

Samokrytycyzm w nauce

Samokrytycyzm w nauce 1

Rys. Sławomir Makal

Tak jak różne mogą być formy krytycyzmu, tak też różne mogą być formy samokrytycyzmu i nie każda z nich dobrze służy nauce i uczonym, bo nie tylko nie ułatwia im pracy, ale wręcz może stawiać pod znakiem zapytania ich obecność w nauce.

Na temat krytycyzmu powiedziano już sporo, a nawet stał się on sztandarowym hasłem niejednej filozofii. Znacznie mniej mówi się o samokrytycyzmie, a szkoda, bowiem jego brak może prowadzić uczonych do samouwielbienia i samozadowolenia, a nawet do trudnego do zniesienia krytykanctwa. Tak się zresztą niejednokrotnie dzieje.

Samokrytycyzm „bratnią duszą” krytycyzmu

Skłonny jestem twierdzić, że samokrytycyzm może, a nawet powinien stanowić „bratnią duszę” krytycyzmu, która będzie go powstrzymywała przed pójściem na bezdroża krytykanctwa, które wyraża się w wyszukiwaniu różnego rodzaju słabości u wszystkich innych, tylko nie u siebie. Jeśli krytykant nie potrafi ich znaleźć, to i tak jest „na nie”, bo po prostu jest „na nie”, nawet wobec tego, czego nie zrozumie lub rozumie w taki sposób, aby na końcu i tak wyszło „na nie”. Jeśli ktoś sądzi, że ta argumentacja jest mocno „przekombinowana”, to powinien się zapoznać ze stanowiskiem sceptyków, którzy od czasów starożytnych stawiali w kłopotliwej sytuacji nie tylko dogmatyków, ale także tych, którzy idąc za sokratyczną formułą „wiem, że nic nie wiem”, najpierw faktycznie wiedzieli niewiele, ale później dochodzili do takiej wiedzy, której wprawdzie nie mogli uznać za całkowicie pewną, ale mogli uznać za prawdopodobną. Rzecz jasna, potrzeba było sporo czasu, aby nauczyć się stawiania czoła sceptykom, nie tylko zresztą w filozofii czy w nauce, ale w nich było to szczególnie trudne, bowiem przez wieki hołdowano w nich przekonaniu, że powinno się dochodzić do tego, co jest całkowicie pewne, a to, co jest tylko prawdopodobne, traktowano co najwyżej jako hipotezy robocze, które mogą i powinny być definitywnie rozstrzygnięte. Niejednokrotnie okazywało się, że jest to jedynie wiara uczonych, a pomocny w zapobieżeniu przekształcenia tej wiary w kolejny dogmat okazywał się nie tylko krytycyzm, ale także samokrytycyzm uczonych. W ten sposób potwierdzały one, że są „bratnimi duszami”. Ich niedostatków szczególnie boleśnie doświadczyli ci, którzy już za życia swoimi dokonaniami w filozofii i w nauce zdobyli szerokie uznanie, ale później ich oponenci wykazali, że jednak w istotnych kwestiach się mylili i pozbawiali ich miejsca w panteonie sławy. Takie sytuacje nie należą do historii. Nadal bowiem pojawiają się „geniusze”, którzy są przekonani, że dokonali epokowego odkrycia w nauce i oczekują uznania ze strony tych, którzy mają wprawdzie naukowe osiągnięcia, ale przecież nie epokowe.

Samokrytycyzm a „samobiczowanie się”

Tak jak różne mogą być formy krytycyzmu, tak też różne mogą być formy samokrytycyzmu i nie każda z nich dobrze służy nauce i uczonym, bo nie tylko nie ułatwia im pracy, ale wręcz może stawiać pod znakiem zapytania ich obecność w nauce. Jedną z takich form jest „samobiczowanie się”. Ma ono wprawdzie długie tradycje w kulturze zachodniej, bowiem sięgają one czasów średniowiecznych biczowników chrześcijańskich, jednak trzeba odróżnić samobiczowanie religijne i dla takich religijnych celów, jakim jest znalezienie się możliwie najbliżej boskiej istoty (a nawet samemu mieć coś z tej istoty), od samobiczowania się uczonych i dla osiągnięcia czegoś istotnego w nauce lub przynajmniej pozostawania w zgodzie z otoczeniem, które wprawdzie głęboko myli się w swoich poglądach, ale posiada taką władzę, że wejście z nią konflikt może oznaczać wykluczenie ze środowiska naukowego. Przypominanym do dzisiaj przykładem najpierw „biczowania”, a później „samobiczowania się” uczonego jest proces Galileusza. Zakończony został zmuszeniem tego wielkiego uczonego do publicznego stwierdzenia, że mylił się, uznając kopernikańską teorię heliocentryczną za trafną, a nawet do uznania jej za „szaloną i absurdalną pod względem filozoficznym oraz formalnie heretycką, bowiem wyraźnie sprzeciwia się nauce Pisma św.”. To ostatnie akurat było zgodne z prawdą. Natomiast niezgodne z przekonaniami Galileusza było twierdzenie, że „Ziemia jest środkiem świata”. W XIX wieku nawet Kościół katolicki przyznał, że był w błędzie, potępiając teorię heliocentryczną. Jednak formę tego przyznania się raczej trudno byłoby nazwać „samobiczowaniem się”.

W późniejszym okresie pojawiły się mniej lub bardziej radykalne jego formy, a nawet takie, które zewnętrznemu obserwatorowi mogą wydawać się zabawne. Jako początkujący akademik miałem szefa, który na spotkaniach zespołu współpracowników opowiadał, że będąc na przyspieszonym kursie marksizmu-leninizmu, nieźle narozrabiał i zmuszony był złożyć samokrytykę. Rzecz jasna ją złożył. Jednak nie skłoniła go ona do zmiany zachowania. Nie inaczej było z postepowaniem mego ówczesnego kolegi, który podczas pobytu w Moskwie dopuścił się „zbrodni”, jaką było podróżowanie bez zgody władz z jednej radzieckiej republiki do drugiej. Po złożeniu odpowiedniej samokrytyki został „rozgrzeszony” i uznał, że może kontynuować proceder. Stwierdzenie, że żaden z przywołanych tutaj przykładów samokrytyki nie ma wiele wspólnego ze szczerością, jest raczej bezdyskusyjne. Nie jestem jednak przekonany, że szczerość jest dobrą miarą dla samokrytyki.

Samokrytyki pozorne

W życiu akademickim repertuar pozornych samokrytyk jest ogromnie zróżnicowany, zarówno w formach wyrazu, jak i w ich treści. Jedna z takich form może się zaczynać od stwierdzenia: „ja się na tym nie znam, ale…”. Następnie okazuje się, że to „nie znam się” stanowi jedynie okoliczność łagodzącą albo dla niepodejmowania niewygodnej kwestii, albo przedstawiania jej w sposób, który jest nie do zaakceptowania dla adwersarza. Jeśli ten zakwestionuje zasadność takiego jej przedstawiania, to albo można go zmienić, albo powrócić na wyjściowe stanowisko, albo też udawać, że w gruncie rzeczy nie stało się nic, co by zmuszało do zmiany stanowiska. Jeśli byłaby to samokrytyka autentyczna, skłaniałaby do takiej zmiany lub przynajmniej do wprowadzenia do swojego stanowiska jakichś korekt.

Otwarte przyznanie, że się na czymś nie znamy, jednym przychodzi łatwiej, innym znacznie trudniej. Znaczenie może tutaj mieć wiek i pozycja naukowa. Czasami łatwiej jest tym, którzy znajdują się dopiero na początku zawodowej drogi. Jednak pod warunkiem, że są dostatecznie samokrytyczni wobec swoich kwalifikacji i osiągnięć. Moje wieloletnie funkcjonowanie w środowisku akademickim skłania mnie jednak do ostrożności w przypisywaniu młodym pracownikom naukowym szczególnej skłonności do samokrytycyzmu. Spotykałem się bowiem z takimi, którzy deklaratywnie uznawali wprawdzie swoją pozycję w nauce, ale gdy tylko znaleźli się w otoczeniu, które uznawali za przyjazne, to popisywali się swoją naukowością i wypowiadali się tak, jakby osiągnęli w niej mistrzostwo, a nawet przewyższali w niej tych, którzy formalnie stali wyżej w akademickiej hierarchii, ale ich naukowe kwalifikacje wydawały się im mocno wątpliwe.

Uczonych z tzw. pozycją czasami to bawi, ale częściej irytuje, bo w końcu nie po to z takim trudem dochodzili do swoich wyników, aby stawały się one przedmiotem żartów i złośliwych uwag tych, którym sporo jeszcze brakuje do naukowej doskonałości. Zdarza się jednak również, że podchodzą do tego ze sporym zrozumieniem, a jest ono tym większe, im lepiej pamiętają, jacy byli w młodości, a nawet jacy są w okresie dojrzałości, która powinna ich skłaniać do samokrytycyzmu, jednak nie zawsze skłania. Dobrym tego przykładem może być Albert Einstein z okresu, w którym stał się – jak to określili jego biografowie Roger Highfield i Paul Carter – „kapłanem w świątyni” nauki. Prowadził wówczas polemikę z duńskim fizykiem Nielsem Bohrem, laureatem Nagrody Nobla za osiągnięcia w zakresie cząstek elementarnych (kwantów). Długo nie mógł się pogodzić z tym, że racje są po stronie jego oponenta, a gdy w końcu przyznał, że to Bohr ma rację, jego wyznawcy poczuli się tak zawiedzeni, że jednemu z nich łzy ciekły po twarzy. Szczególnie trudno zdobyć się na autentyczny samokrytycyzm uczonym, którzy stali się celebrytami i celebrują swoją uczoność w mediach. Takim uczonym stał się również Einstein. Wygląda jednak na to, że miał do tego spory dystans. W każdym razie na niektórych zdjęciach z tego okresu ma wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć: „zobaczcie, co media ze mnie zrobiły”. Nie można tego niestety powiedzieć o wielu uczonych „przywoływanych” przed kamerę przy każdej możliwej okazji dopóty, dopóki ich twarze się widzom nie opatrzą.

Samokrytycyzm miarkowany

O tym, jaka jest skala samokrytycyzmu, decyduje zarówno wiele cech osobowościowych uczonych, jak i ich środowiskowe uwarunkowania. Niektórzy posiadają naturalne skłonności do jakiejś formy ekshibicjonizmu i nie za bardzo przejmują się tym, że ani nie jest oczekiwany, ani dobrze przyjmowany przez ich otoczenie. W środowisku akademickim jedną z jego form może być „obnażanie” swoich błędów z przeszłości, a nawet ironizowanie na ich temat, o ile rzecz jasna oznacza to, że z nich „wyrośliśmy” i mamy do nich odpowiedni dystans. W każdym jednak przypadku ujawnianie swoich młodzieńczych słabości wiąże się z ryzykiem, że zostanie ono opacznie zrozumiane i potraktowane jako „dopisek” do słabości przypisywanych nam przez nieprzychylne otoczenie. Mają zresztą tego świadomość uczeni, którzy jeśli nawet przedstawili w autobiografiach błędy swoich młodości, to często z usprawiedliwieniem, którego nie powstydziłby się nawet święty. Trudno się temu dziwić. Nie tylko dlatego, że takie wyznania spisywane są z reguły przez dojrzałych uczonych, znajdujących się w końcowym okresie akademickiego życia, ale także dlatego, że znają oni na tyle dobrze realia, aby ich autobiografia nie stanowiła przysłowiowego „gwoździa do trumny”. Krótko mówiąc: znają miarę samokrytycyzmu i potrafią ją stosować. Taki zresztą jest lepiej przyjmowany przez akademickie środowisko niż samokrytycyzm bez miary lub też – co w gruncie rzeczy na to samo wychodzi – spontaniczny. Ten ostatni może bowiem wprawiać środowisko w osłupienie, a co najmniej w zakłopotanie komu ma służyć. Może również rodzić podejrzenie, że ktoś próbuje nas nabrać lub „naciągnąć” na współczucie bądź solidarność z kimś, z kim nam nie jest po drodze.

Osobiste doświadczenia

Nie należę do osób o naturalnej skłonności do życiowego ekshibicjonizmu. Odróżniam go jednak od takiej formy akademickiej szczerości, która polega na przyznaniu się do „grzechów” z różnych etapów akademickiego życia popartych trudnymi do zakwestionowania faktami. W okresie akademickiej młodości obiektem moich fascynacji nie była ani filozofia marksistowska, ani ci, którzy jej nauczali na uniwersytetach. Była nim natomiast dosyć „egzotyczna” jak na ówczesne standardy najpierw filozofia Pascalowska, a później Kartezjańska. Dzisiaj wprawdzie od tych fascynacji się nieco uwolniłem, ale pozostało we mnie przekonanie, że trzeba kultywować nie tylko krytycyzm, ale także samokrytycyzm. Oba znajdowałem u wymienionych filozofów, jednak nie w takiej mierze, aby chronił ich przed poważnymi błędami. Błędy te były i są zresztą dzisiaj szeroko znane i przedstawiane nie tylko w moich publikacjach.

Dla oponentów z okresu „jedynie słusznej filozofii” moim błędem było to, że ani się filozofią marksistowską nie fascynowałem, ani też na jej temat się nie wypowiadałem. Po prostu się na niej nie znałem i nie zamierzałem jej zgłębiać. Swoje niezadowolenie wyrażali zarówno poprzez zarzucanie mi, że zamykam się w „wieży z kości słoniowej” (to autentyczne określenie jednego z gorliwych ówczesnych marksistów), jak i poprzez negatywne zaopiniowanie wniosku o powołanie mnie na stanowisko docenta – w jego uzasadnieniu stwierdzono, że na pozytywną opinię nie pozwala im „sumienie partyjne”. Ówczesne władze uczelniane nie potraktowały jednak tego „sumienia” na tyle poważnie, aby oddalić mój wniosek. W wolnej Polsce wiele się zmieniło, w tym przekonanie, że tytułu profesora nie wypada nadawać stosunkowo młodym uczonym. Nie zmieniło się natomiast przekonanie władz rektorskich mojej uczelni z drugiej połowy lat 90., że tacy uczeni mogą spokojnie poczekać kilka lat na powołanie na stanowisko profesora zwyczajnego. Rzecz jasna czekałem, ale nie bezczynnie, czego potwierdzeniem jest m.in. moja niepokojąco (dla tych władz) rosnąca lista publikacji. Jeśli powiem, że w swojej akademickiej aktywności nie kierowałem się tym, aby komuś coś udowodnić lub zrobić wielką przykrość, będzie to bliskie prawdy. Zapewne znajdą się tacy, którzy uznają, że nie jest to szczere wyznanie.

Wróć