Stanisław Gałkowski
Książka Artura Przybysławskiego powinna być zakazana dla wszystkich poniżej trzydziestego roku życia. Więcej, każdy doktorant przyłapany na samym jej posiadaniu powinien być bezwzględnie relegowany (i to z wilczym biletem) z wszelkiego rodzaju studiów i szkół doktorskich, gdyż młody umysł zdeprawowany tą lekturą nigdy już nie będzie potrafił odnaleźć się w życiu akademickim na dotychczasowych zasadach. Z tego samego powodu książka ta powinna być obowiązkowo wręczana każdemu samodzielnemu pracownikowi naukowemu razem z dyplomem habilitacyjnym, a kolokwium sprawdzające znajomość jej treści powinno być częścią przewodu profesorskiego.
Nie jest to typowa powieść akademicka choćby dlatego, że właściwie nie ma w niej akcji, literacko bliżej jej do Księgi snobów Williama Makepeace’a niż do Jima Szczęściarza Kingsleya Amisa. Jest bezwzględną satyrą, a jednocześnie trafną obserwacją socjologiczną środowiska akademickiego, przyjętych tam postaw i zachowań. Przedstawia wyjątkowo zjadliwy opis kariery akademickiej: „jest to ten rodzaj ruchu, który wykonuje nieruchomy człowiek na ruchomych schodach, a podpis pod umową o pracę jako magistra świeżo upieczonego był właśnie pierwszym na owe schody krokiem, prowadzącym powoli, ale nieuchronnie do profesora […] z zachowaniem pozorów wielkiej pracy własnej – na mocy prawa powszechnego akademickiego i wskutek automatyzmu uniwersyteckiego”, jedynym warunkiem jest to, że „trzeba się trochę pochylić” dla utrzymania równowagi.
Przyznam się, że z rozbawieniem potakiwałem słuszności tych spostrzeżeń, dopóki w akcie zgoła niepotrzebnej autorefleksji nie zacząłem się zastanawiać: komu lub czemu, a przede wszystkim – jak głęboko sam się kłaniałem.
Główne ostrze krytyki skierowane jest przeciw profesurze akademickiej, zachwyconej sobą i nietolerującej niczego, co nie jest hołdem dla jej wspaniałości. Bohater książki nazywa się Zenon Ela, ale nie to jest ważne, daleko bardziej istotne jest bycie Panem Profesorem, tytuł ten „wyparł Zenona z Zenona, umościwszy się w jego egzystencji, szczególnie wypełniając profesorem cały zasięg bytowy Zenona Eli”.
Książka zawiera też może już mniej okrutne, ale nie mniej trafne obserwacje obyczajowe – osobiście polecam „filozoficzną” analizę umeblowania mieszkania głównego bohatera. Zarówno autor, jak i bohater są filozofami, więc język (pseudo)filozoficzny jest obecny w całym dziele, będącym swoistą parafrazą traktatu filozoficznego. Niewątpliwie osoby bez przynajmniej elementarnej znajomości filozofii nie wyłapią wszystkich smaczków i aluzji, jednak i bez tego książka dostarcza zarówno dobrej rozrywki, jak i gorzkiej refleksji nad stanem akademickiej humanistyki (nie tylko polskiej).
Najsmutniejsze jednak jest to, że to satyra w dużej części spóźniona. Zenon Ela traktuje Uniwersytet i siebie samego jak kolejne wcielenia Prawdy, Dobra i Piękna. Zachwycony sobą i celebrujący własną pseudodoskonałość nieudacznik piszący teksty, o których sądzi, że otwierają nowe drogi myślenia, a które według narratora nic nie są warte, jest niewątpliwie postacią żałosną. Niemniej jego bufonada i snobizm są karykaturalnym, ale szczerym hołdem dla tego, czym powinien być Uniwersytet: przestrzenią, w której mądrzy ludzie mogą prowadzić wolne badania i pisać wartościowe teksty. Jednak dzisiaj coraz częściej karierę robią ci, którzy swoją chwałę widzą nie w aspirowaniu do Prawdy, Dobra i Piękna, lecz w Grantach, Punktach i Pieniądzach, a uniwersytet jest traktowany po prostu jako maszyna do wydobywania dotacji z Ministerstwa.
Jeszcze zatęsknimy za Profesorem Elą.
Stanisław Gałkowski
Artur PRZYBYSŁAWSKI, Pan Profesor, czyli wielce przeraźliwe dzieje Zenona Eli pełne heroicznych czynów, rzeczeń i myśli jego, które złożyły się na akademika karierę, dla przyszłych pokoleń wiernie spisane, aby pamięć o nich nie zaginęła w mroku mniej przeraźliwych dziejów, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2020.
Wróć