logo
FA 4/2023 felietony

Piotr Müldner-Nieckowski

No fault – co to takiego i po co

No fault – co to takiego i po co 1

Źródło: pixabay

Dziwne rzeczy się dzieją. Sejm i Senat debatują nad ustawą dotyczącą jakości w medycynie, w praktyce lekarskiej, losów lekarzy i pacjentów. I mało kto o tym coś wie. Nawet nie podaje się definicji obracanych przy tym pojęć, o których większość lekarzy nawet nie słyszała.

Bodaj najwięcej niedomówień i kontrowersji wywołuje pojawiające się w ustawie wyrażenie „no fault” (dosłownie „bez winy”; wym. noł-fot), tym bardziej że chodzi jednak o coś więcej, tzn. o „no-fault compensation”, czyli „system odszkodowawczy bez orzekania o winie kogoś (lekarza) lub czegoś (instytucji medycznej)”. Co dyskutant, to inne rozumienie tych pojęć. Trudno się dziwić, bo w różnych krajach też różnie się to definiuje, choć w każdym kraju jednak jednolicie, nie różnie – jak w Polsce. Amerykanie rozumieją to po amerykańsku, Nowozelandczycy po nowozelandzku. Nasza opozycja polityczna ostro po swojemu, strona rządowa z uporem po rządowemu, w związku z czym o jakiś błąd prawniczy, nawet kardynalny, nietrudno.

Problem niepoprawnych ocen działania medycznego, który Ministerstwo Zdrowia próbuje usunąć, gnębi naszą służbę zdrowia od zawsze. A za komuny opowiadano sobie bajki o Ameryce (jak to jest tam źle) i kpiono z tamtejszej opieki zdrowotnej, że rzekomo nie dba o biedaków. Kiedy w 1987 r. jechałem na stypendium do USA, krajowi koledzy ostrzegali też przed systemem „kar za medycynę”: jak zobaczysz kogoś, kogo potrącił samochód albo kto został trafiony kulą z colta lub ma zawał serca, to się odwracaj i uciekaj w drugą stronę, udając, że nie jesteś lekarzem, bo jeśli udzielisz pomocy, to cię skują, oskarżą i każą zapłacić takie odszkodowanie, że do końca życia się nie wypłacisz.

Na miejscu okazało się jednak, że to tylko jedna dziesiąta prawdy. W klinice Uniwersytetu Harvarda w Bostonie opowiadano mi, jak to w drugiej połowie lat 70. nasz profesor (a ongiś mój starszy kolega ze Szpitala Wolskiego w Warszawie) Zbigniew Religa, wychodząc po dyżurze, zobaczył wyciąganą z karetki na noszach pacjentkę o całkiem sinej twarzy. Podszedł, zbadał, domyślił się, co jej jest, wrzasnął (dosłownie) „gimme a knife!” („dawajcie jakiś nóż”), otworzył jej klatkę piersiową, przeciął mięsień serca i palcem wnicował zastawkę tętnicy głównej, tak że krew wypychana przez lewą komorę ruszyła na obwód ciała. Dziewczyna ożyła. Z palcem w sercu doszedł z niesioną kobietą na salę operacyjną, gdzie w spokojnych już warunkach koledzy dokończyli ratowanie. Jakież było zdumienie Religi, kiedy po kilku dniach bogaty ojciec uratowanej zaproponował solidną nagrodę. „Źle cię w Polsce poinformowali” – na końcu tej opowieści dodał amerykański kolega – „gdyby Religa jej nie uratował, to i tak by o nim z atencją mówiono, tyle że nie grzmiałyby o tej historii telewizje i radia, i to przez dwie pełne doby”. Tam się zyskuje sławę nawet w ciągu kwadransa, pod warunkiem że jest za co, choćby to była tylko próba ratowania życia w nietypowej sytuacji.

U nas jest awantura i niektórych nie interesuje fakt, że chodzi tu zarówno o dobro pacjentów, jak i tym samym lekarzy. Jeśli rzecz zostanie rozwiązana źle, obie strony będą cierpieć. Dr Piotr Pawliszak, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie, podkreśla, że „w Polsce próbuje się pociągać lekarzy do odpowiedzialności karnej z artykułów 155, 156 i 160 Kodeksu karnego. Jednak z danych Prokuratury Krajowej wynika, że wśród wszystkich spraw o tzw. błędy medyczne, zakończonych wydaniem decyzji merytorycznej, tylko w ok. 7 proc. przypadków skierowano do sądu akt oskarżenia lub wniosek o dobrowolne poddanie się karze. Oznacza to, że w ponad 90 proc. takich spraw nie dopatrzono się cech przestępstwa. Stąd logicznym jest, że karanie za błędy medyczne następuje jedynie w przypadkach moralnie uzasadnionych, czyli głównie rażącego niedbalstwa (tzn. gdy przewinienia są tak ewidentne, że ich ocena nie wymaga wiedzy szczególnej). W pozostałych – nie służy ani lekarzom, ani pacjentom, ani państwu”. Jeśli prawodawca tego nie pojmie, to lekarze będą się bali leczyć trudne przypadki, a pacjenci w wielu sytuacjach pozostaną bez pomocy. Medycyna w większości przypadków jest sferą wysokiego ryzyka, dlatego rozstrzyganie o winie w wypadku jakiejś katastrofy jest nieraz wręcz niemożliwe.

Jest jednak wiele sposobów, żeby ograniczyć wadliwość oceny moralnej działań lekarskich. Pierwszym krajem, w którym o tym pomyślano, była w latach 70. Nowa Zelandia. Istotą dobrego systemu no-fault jest zbieranie informacji o przyczynach i skutkach zdarzeń niepożądanych i opatrywanie ich definicjami, które następnie będą podstawą rozpoznawania istoty błędów i ich skutków w związku z postawą lekarza itp. Nie chodzi o to, żeby obciążać lekarzy winą lub nie robić tego, ale orzekać o poprawnej podstawie rekompensat; aby ustalić, jak to wszystko ma działać. Trzeba jednak dużo dobrej woli i odcięcia się od opinii uczestników debaty, jeśli kierują się chwilowym interesem politycznym. Chodzi o to, żeby doprowadzić do zmniejszenia liczby błędów w postępowaniu medycznym.

e-mail: lpj@lpj.pl

Wróć