Maciej J. Nowak
Niezliczone rzesze autorów wskazywały, jak złe, wręcz patologiczne, praktyki promuje „punktoza”. Niemniej, rzeczywistość przypomina jedną z piosenek Kuby Sienkiewicza: „wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest.” Dlaczego? Między innymi dlatego, że same środowiska naukowe wręcz masowo utrwalają, a nawet twórczo rozwijają złe praktyki związane z tym zjawiskiem.
Teoretycznie „punktozę” się powszechnie krytykuje. Niemniej, z perspektywy osób bezpośrednio odpowiedzialnych za ocenę dyscypliny na uczelni sytuacja wygląda inaczej. Prorektorzy do spraw nauki, kierownicy rad dyscyplin, dyrektorzy instytutów, radzi nieradzi, są zmuszeni uczestniczyć w narzuconym przez system procederze, czyli doprowadzeniu do tego, żeby do każdego pracownika naukowego były przypisane możliwe najwyżej punktowane publikacje. W żadnej mierze nie promuje to obiektywnego rozwoju nauki. To raczej gra pozorów: żonglowanie różnymi zmiennymi, w szczególności liczbą pracowników na poszczególnych rodzajach etatów oraz autorstwem/współautorstwem artykułów w łatwiej dostępnych, a wyżej punktowanych czasopismach. To raczej główkowanie, co zrobić z Kowalskim, który niewiele pisze, albo z Iksińskim, który pisze nie tam, gdzie trzeba. Realne wsparcie rozwoju naukowego w takich okolicznościach może się zdarzyć niejako przy okazji, jako swoisty produkt uboczny. W konsekwencji wysoka kategoria oceny przyporządkowana danej dyscyplinie stanowi w pierwszej kolejności dowód sprawności jej władz w zakresie wspomnianego „żonglowania”. Ale „mówiąc krótko i najprościej, nie mieszajmy w to…” nauki. Rzecz jasna, w dużej części wypadków wysoka kategoria została przyznana dyscyplinom rzeczywiście zaangażowanym naukowo, w pełni na to zasługującym. Jednakże całościowo nie ma jednoznacznego powiązania pomiędzy wysoką/niską kategorią jednostki naukowej, a jej realną pozycją naukową.
Pracownik naukowy powinien mieć przemyślaną i wypracowaną koncepcję publikowania wyników badań. Musi ona wynikać ze specyfiki podejmowanych przez niego tematów badawczych oraz możliwie ambitnych (choć czasami rozpisanych na etapy) celów naukowych.W praktyce tak nie jest, gdyż podejście indywidualnego naukowca do tej kwestii stanowi pochodną podejścia jego władz,które systemowo zmuszone są dbać nie tyle o jakość nauki, ile o kategoryzację jednostek. W konsekwencji także pracownicy nadmiernie koncentrują się na zdobywaniu punktów. Mniej ważne jest to, o czym ktoś chce pisać, jakie wyniki chce opracować. Celem samym w sobie staje się publikacja w „wysoko punktowanym czasopiśmie”. Aktualna punktacja czasopism w wielu wypadkach jest nieadekwatna do ich realnej wartości i roli w komunikacji naukowej. Dotyczy to zarówno czasopism MDPI, ale też licznych czasopism wydawanych w Polsce. I tam, i tu obserwujemy różnorakie „spółdzielnie autorskie”, zupełnie niezaangażowane od strony naukowej w dany temat, ale chcące sobie „sprytnie” załatwić daną publikację. Ideą przewodnią takiej „współpracy” bywa uzyskanie przez możliwie największą liczbę autorów, możliwie największej liczby punktów. Chyba właśnie tego typu zjawiska wyrządzają największą szkodę polskiej nauce. Ich byt wynika z jednej strony z przeszacowania punktacji niektórych czasopism (co wyrządza krzywdę także im samym). Wydaje się, że problem by zniknął, gdyby klasyfikowano je na poziomie 40–70 punktów (co też pomniejszałoby dyskomfort autorów chcących tam publikować). Z drugiej strony geneza tych zjawisk bierze się także z rzeczonej „kultury punktowej” w polskich środowiskach naukowych.
Chyba jedną z najbardziej irytujących bywa sytuacja, kiedy współautor na początku współpracy nie tyle koncentruje się na temacie, ile raczej na wyliczeniach, gdzie opublikować i ile punktów wypadnie na daną osobę. Następnie owe punkty są szczegółowo dopasowywane do różnorakich „slotów” i wszelakich innych potwornych (z perspektywy naukowców) wskaźników.
Można zrozumieć argumentację, że w obecnym systemie punkty determinują zatrudnienie na uczelni, że taka jest rzeczywistość, ale… problem tkwi w proporcjach. Wydaje się bowiem, że przy w miarę aktywnej działalności naukowej (chociaż tu wiele zależy od specyfiki konkretnych dyscyplin i specyfiki konkretnych tematów badawczych) owe niezbędne do wszystkich biurokratycznych potrzeb punkty niejako wypełnią się same, jako prosty skutek publikowania. Tym bardziej, że minimalna, wymagana w uczelniach liczba punktów które mają uzyskać poszczególni naukowcy (z perspektywy ich rozliczeń z pracodawcą) jest zwykle bardzo niska. Główny problem polega więc na proporcjach: nadmiernym przywiązywaniu wagi do spraw pozanaukowych.
Środowiska naukowe przez lata musiały radzić sobie z różnymi wyzwaniami i zagrożeniami. Wymagało to ogromnej determinacji, czasem narażania własnego życia. Na tym tle współczesne zagrożenie „punktozy” jawi się jako zdecydowanie mniej problematyczne. Niezależnie od niesprzyjających ram prawnych i ogólnej sytuacji – to właśnie od samych naukowców zależy, czy uda się im z tym wyzwaniem skutecznie zawalczyć, czy też nie.
Dr hab. Maciej J. Nowak, prof. ZUT, kierownik Katedry NieruchomościWydziału Ekonomicznego Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie