Alicja Żywczok
XXI wiek zrodził w różnych dziedzinach nauki nowe wyzwania, które zostały przełożone na określone zadania ludzi zajmujących się nią. Jak bardzo zadania te oderwane są od dziedzictwa mądrości przekazanego przez poprzedników, niełatwo dokładnie określić. Warto jednak podjąć próbę odniesienia się do kilku „unowocześnień”, mających charakter presji technologicznej i administracyjnej. Chociaż rodzą postrach w środowisku i wartościowane są przez nie zazwyczaj pejoratywnie, mimo to objęto je dziś irracjonalnym kultem. Oprócz próby udzielenia odpowiedzi na pytanie, kim są i kim nie są współcześni uczeni, a także co sobą reprezentują, w artykule zostanie podjęty także problem ich stosunku do tendencji dehumanizacyjnych i biurokratycznych w obszarze nauki. Wspomnę zarówno o wskaźnikach naukowości (a raczej wskaźnikach pseudonaukowości), jak i o niepokojących zaniedbaniach zawodowych w zakresie oryginalności oraz odkrywczości.
Kiedy opisuje się historię ludzkości, nietrudno dostrzec jej „ciemną stronę”: dzieje wojen i innych konfliktów, albo „jasną stronę”: postęp kulturowy i cywilizacyjny. O tej drugiej będzie tu mowa. Każdy etap rozwoju ludzkości wynikał z wymiernych rezultatów pracy uczonych i wynalazców – od wynalezienia prostej żarówki, przez wyprodukowanie damskich pończoch aż do zastosowania komputerów. Jednocześnie wyrażam wątpliwość, by ktoś pragnął dla swego dziecka zawodu naukowca, chciał, aby tę profesję miał przyszły mąż bądź żona, aby czyjaś matka lub ojciec prowadzili działalność naukową, brat lub siostra oddawali się nauce, a babcia lub dziadek ulegali fascynacjom naukowym. Mimo usiłowań można nie dotrzeć do ludzi i środowisk otaczających naukowców akceptacją (nie wspomnę już o atencji). Rzadko sąsiad naukowiec bywa zrozumiany przez krąg środowiska lokalnego. Rzadko też stanowi on duszę towarzystwa w gronie znajomych oraz okazuje się pożądanym członkiem jakiejkolwiek grupy w kontakcie bezpośrednim lub online.
Nawet w środowisku zawodowym wśród towarzyszy niedoli jego sytuacja często nie rysuje się najlepiej. Nie tylko nie może on liczyć na zrozumienie czy wsparcie przełożonych bądź współpracowników. Powinien raczej mieć się na baczności i wykazywać wyjątkową czujnością, by nie zostać przedwcześnie „zdyskwalifikowanym” (potraktowanym niesprawiedliwie, choćby wykluczonym) w metaforycznym wyścigu szczurów. Alienacja w tym środowisku rzeczywiście może przybierać rozmiary zatrważające, prowadząc niektóre jednostki, utalentowane naukowo i jednocześnie wrażliwe, do poczucia kryzysu, sytuacji granicznej czy nawet do depresji.
„Walka o byt” wydaje się nasilać w określonych okolicznościach, gdy w grę wchodzi dystrybucja określonych dóbr, na przykład przyznawanie nagród i wyróżnień, szansa zatrudnienia na określonym stanowisku, proces awansowy, proces odwoławczy itp. Rywalizacja, co nie jest już tajemnicą, okazuje się faktem. Najbardziej niepokojące jest jednak nie tyle współzawodnictwo, ile naruszanie w wielu sytuacjach zasady fair play. Destruktywność środowiska zawodowego (ujmowanego jako środowisko edukacyjne) wyraża się w tym, że adepci nauki, jeszcze niezaznajomieni z regułami gry, słusznie przejawiający zaufanie do otoczenia i wykazujący się otwartością (na przykład chętnie dzielący się wiedzą czy pomysłami na swe publikacje), doświadczają zdumienia postępowaniem niektórych członków tej grupy zawodowej. Równie szybko też dochodzą do sceptycznych wniosków, diametralnie zmieniających ich postrzeganie człowieka i uniwersytetu. Nie pozostaje to bez znaczenia dla kształtującej się osobowości młodych naukowców, którzy zaczynają zdradzać objawy podejrzliwości i rozczarowania. Rozczarowanie, a nawet rozgoryczenie to zresztą stały składnik samopoczucia pracowników w tym zawodzie.
Współczesny naukowiec przypomina człowieka usiłującego dryfować między przeróżnymi represjonistami, a także raczej sprytnego uczestnika gry w pokera niż gracza w otwarte karty. Kto zdobyłby się w takich warunkach na zachowanie niedyplomatyczne? Ten, kto zaryzykowałby, pozostając mimo wszystko autentycznym, naraziłby się na „szafot”. Sabotaż – owszem, otwarta wojna – z góry skazana na niepowodzenie. Podchody – jak najbardziej, dni otwarte czy festiwal talentów – pomysł chybiony. Kiedyś w dyskursie intelektualistów wystarczyła znajomość erystyki, czyli sztuki prowadzenia sporów, udział w pojedynku na słowa. Teraz nie wystarczy już ani opanowanie sztuki mediacji, ani tym bardziej sztuki walki. Komplikowanie się sytuacji i relacji powodują, że prym wiodą nie ludzie prawi, lecz pokrętni, którzy w przeróżny sposób dorobili się swej „sytuacyjnej tożsamości”.
Jeszcze pół wieku temu Stanisław Ossowski, wypowiadając się na temat roli i powołania naukowców, twierdził, że do ich podstawowych obowiązków zawodowych należy brak posłuszeństwa w myśleniu. Na tym polegała ich służba społeczna, aby pełniąc czynności związane z tą profesją, nie być w myśleniu posłusznymi. Jeśli pracownik naukowy wykazywałby się głównie posłuszeństwem, oportunizmem, a swoje poglądy zmieniał na rozkaz lub pod wpływem nacisku innych organów społecznych czy politycznych, należało uznać, że sprzeniewierza się swoim obowiązkom (podobnie jak inżynier, który albo dla zysku, albo z powodu lenistwa, bądź bezduszności drzewem zastępuje granit).
Dlaczego Jacques Derrida musi zagrzewać dziś naukowców do stawiania oporu, do ruchu oporu przeciw wszelkim tendencjom dehumanizacyjnym współczesnego świata, przeciw opresyjności społeczno-politycznej, ekonomicznej, gospodarczej itp.? Prawdopodobnie dlatego, że zbyt silnie zakorzeniły się w ludziach przyzwyczajenie do wykazywania się posłuszeństwem, permisywność, brak poczucia sprawstwa, nadmierny konformizm, nepotyzm itp. Partykularyzm już nie budzi środowiskowego oburzenia, a zawodowe układy i koligacje rodzinne zostają usprawiedliwione naturalnym wymogiem utrzymania przyjaźni lub chronienia członków rodziny. Przewrotność i zakłamywanie sytuacji, manipulacja faktami i obiegiem informacji – oto powszechne procedery niezaliczane już do kwestii wymagających ingerencji norm prawnych, etycznych czy obyczajowych. Zapytajmy wprost: jakie samopoczucie towarzyszy zatem znacznej części naukowców, kim są i kim nie są uczeni, a także co sobą reprezentują?
Zamiast pozwolić pracownikom uniwersytetu poczuć się mędrcami czy myślicielami, umożliwić im rozsmakowanie się w byciu uczonymi, odkrywcami, wynalazcami, racjonalizatorami próbuje się im narzucić rolę „interesariuszy wewnętrznych”, którzy współpracują nie tyle z innymi naukowcami, ile z „interesariuszami zewnętrznymi” (jak dowiadujemy się w wewnętrznym systemie zapewnienia jakości kształcenia w szkolnictwie wyższym). Naukowiec, zamiast pozostać indywidualistą (co nie stoi w sprzeczności z jego pracą w zespołach badawczych), staje się usposobionym logistycznie samotnym przedsiębiorcą, który kieruje warsztatem złożonym między innymi ze swych wyników badań opracowanych w formie publikacji rozpoczętych i ukończonych. Jego głównym niepokojem pozostaje ulokowanie tych ostatnich w intratnych miejscach, to znaczy w czasopismach wysokopunktowych, najlepiej zagranicznych. Tak oto niezasobne materialnie jednostki wspierają wielkie koncerny i korporacje międzynarodowe, wyzyskujące je finansowo. Za równowartość około czterech rodzimych pensji pracownika kreśli się wizja międzynarodowego prestiżu. Ekonomiczna tyrania wiedzie prym, a wszyscy, łącznie z naukowcami, jej przyklaskują.
Współczesny naukowiec to niestety zbyt często pokorny sługa różnych agend: uniwersytetu, państwa, mediów i gospodarki. Żądania tych podmiotów stały się coraz bardziej opresyjne. Króluje więc wśród naukowców postawa posłuszeństwa, którą zalicza się do postaw poddańczych, do reliktów zamierzchłych czasów i związanych z nimi ustrojów. Jako naród już nie znajdujemy się pod zaborami, już nie więzi nas nieprzyjaciel. Czy to powód, by czym prędzej zniewolić samych siebie, stopić się z otoczeniem i pozostać w kręgu nieobecnych? Zgoda na nieprawidłowe procesy wewnątrz światowej nauki i usprawiedliwianie katastrofalnej sytuacji ich globalnością świadczą o wyrażeniu aprobaty dla uprzedmiotowienia naukowców oraz wzorowanego na wczesnokapitalistycznym eksploatowania ich potencjału.
Pracownik uniwersytetu dziś już nie publikuje prac naukowych, lecz „wypełnia sloty” lub uzupełnia tzw. formatkę KIP. Kapitał Indywidualny Pracownika składa się z czterech najlepszych w ciągu trzech lat publikacji, przeliczonych na środki otrzymywane w danym roku na realizację celów badawczych. W tej sytuacji rodzi się pytanie: dlaczego w rozliczeniu bierze się pod uwagę tylko cztery publikacje, jeśli ktoś wypracował podobnych dziesięć i czy nie przypomina to typowego niegdyś zawołania: „Równaj w dół!”. Niepokój wzbudza także to, że nie wymaga się, by ich treść należała do oryginalnych, unikalnych w nauce. Oczekuje się jedynie, by przynosiły odpowiednią punktację liczącą się w parametryzacji instytutu. Wymogi co do działalności naukowej rodzą słuszne skojarzenie z pracą przy taśmie produkcyjnej, pracą na akord, której rezultaty są przewidywalne, podobne i przeciętne.
Tak sukcesywnie spełnia się zatrważająca wizja automatyzacji człowieka, którego zachowanie do tego stopnia upodobniło się do mechanizmu komputera, że pracując przy tym urządzeniu, nie ma już poczucia odrębności. Czasem uważa on, że komputer to jego mózg lub prawa ręka, a czasem że członek najbliższej rodziny. Jako wytwórcza siła robocza część naukowców nie chce przystąpić do uwłaczającego godności „wyścigu szczurów”, tej pozbawionej sensu sztafety o pierwszeństwo czy przodownictwo. Sztafeta wydaje się nie mieć ani wyraźnie zaznaczonej mety, ani możliwości wyłonienia ostatecznych zwycięzców. W perspektywie odroczonej w czasie dostrzega się jedynie przegranych, czyli ludzi, którzy ze wskazanych powodów nie skorzystali na uczelni nawet z pięćdziesięciu procent swoich osobniczych możliwości.
Inteligencja pracowników podpowiada im więc, by budować swe dzieła stosownie do komercyjnych potrzeb czasopism i wydawców, tworzyć publikacje optymalnie nieskomplikowane i dostępne dla każdego przeciętnego zjadacza chleba. Rodzi się kolejna już wątpliwość, czy w tej sytuacji publikacje popularnonaukowe wyprą prace ściśle naukowe i jaki zapowiada to los nauki? Podejmowanie zagadnień skomplikowanych, wymagających najgłębszego wysiłku intelektualnego i koncentracji uwagi stanowi przecież naturalną właściwość nauki. Teraz poszukiwanie oryginalnych ścieżek poznania, „odkrywanie nowych lądów” okazuje się niekonieczne, a nawet, z przykrością trzeba to stwierdzić, prowadzące na manowce. Nieuprawnym polom wiedzy przyszło czekać na lepsze czasy.
Czym innym okazuje się bowiem samorealizacja uczonego w określonej dziedzinie nauki i odpowiadanie głównie na potrzeby własnego kreatywnego umysłu, a czym innym jedynie reagowanie na mniej lub bardziej inspirujące zawołania redaktorów czasopism, którzy próbują zbudować monograficznopodobne, a w każdym razie w miarę jednolite tematycznie, działy prowadzonego czasopisma. Czy wśród swoistego treningu umiejętności reagowania na potrzeby zewnętrzne uczony jako zleceniobiorca będzie potrafił zrodzić w jakimś przypadkowo niezagospodarowanym odcinku czasu spektakularne dzieło naukowe, najbardziej przecież oczekiwane w tym obszarze?
Prawdopodobnie nieliczni pracownicy naukowi i badawczo-dydaktyczni zachowali mimo to słuszne przekonanie, że tylko wolność absolutna i nienakreślanie liczebności publikacji wymaganych w danym interwale czasu pozwala wyzwolić umysł uczonego oraz skierować go ku problemom badawczym, którym warto oddać więcej czasu niż dwa „ocenne” lata. Lepiej, by publikacje okazały się cenne w nauce niż dobrze ocenione przez pracodawcę. Zresztą kto w istocie jest pracodawcą uczonego? Jest on przecież na usługach wszechświata, na rozrachunku wielu pokoleń i wielu kultur. Nie ma ani hegemona, ani kolektywnego zarządu, nie należy też do jednego kręgu kulturowego. Jest na licencji wieczności, a jego najlepszą lokatą pozostaje niezmiennie przejawianie troski o ludzkość. Nie otacza się również współpracownikami, bo trudno mówić o współpracownikach w przypadku realizowania powołania życiowego, lecz ma braci po fachu. Dlaczego więc tak często dopuszcza się różnych form bratobójstwa? Czy proces samozniszczenia na uniwersytecie nie wymknął się już z rąk tym, którym wydaje się, że im większa kontrola zewnętrzna, tym lepsze osiągnięcia naukowe? Jeden błąd rodzi kolejne, a seria pułapek, w które można wpaść (co już się stało), zdaje się niestety nieograniczona.
Dziś uczony nie zastanawia się, jak niegdyś, nad wypełnieniem luk w dotychczasowym stanie wiedzy naukowej, a tym samym nad wniesieniem do niej swego znaczącego wkładu. Jego czas i cenną, aczkolwiek wyczerpującą się energię eksploatuje zamartwianie się tym, jaki wpływ na społeczeństwo lub gospodarkę ma każda publikacja. Trzeba bowiem systematycznie wykazywać się przed pracodawcą tzw. wpływem społecznym. Ze względu na to, że przedstawiciele nauk humanistycznych i społecznych osiągają tego typu wpływ jedynie pośrednio, co nie wszystkim wydaje się oczywiste, ich sytuacja kształtuje się niekorzystnie. Wpływ pośredni badaczy proponuję uznać za najistotniejszy w dziejach świata, bo śmiem twierdzić, że świat ten istnieje tylko dzięki ich refleksyjności, głębokiemu namysłowi nad ludzką naturą (także destruktywnością), dzięki wrażliwości, człowieczeństwu i determinacji w zajmowaniu się takimi niechcianymi kategoriami jak prawość, wielkoduszność czy przyzwoitość. Skoro wpływu bezpośredniego nie są oni w stanie wykazać, stosują grę pozorów, choć okres historii, w którym do niewiarygodnych rozmiarów wyeksponowano działania pozorne, mamy podobno już za sobą.
Ironizując, im lepsza autoprezentacja uczonego, tym – uznaje się – jego publikacje osiągają większy wpływ społeczny, a raczej zasięg. Zalecam więc naukowcom regenerujący odpoczynek (np. częste korzystanie z sanatoriów, wczasów, zabiegów kosmetycznych, porad wizażystów itp.) przynoszący wymierne korzyści, które służą zachowaniu młodzieńczej fizjonomii. W systemach internetowych oraz na portalach społecznościowych trzeba będzie bowiem wykazać się aktywnością i okazać swój profil, swoją podobiznę. I przestrzegam: oby nie kojarzyła się z wiekiem średnim, tym bardziej nie z senioralnym, ponieważ tego nie życzą sobie ani współpracownicy, ani studiujący. Wizerunek medialny (z największym dla mediów szacunkiem) najlepiej owego wpływu dowodzi, tylko na kogo i w jakim celu? Kelner czy pielęgniarka raczej nie będą kontynuowali zapoczątkowanych przez naukowców osiągnięć. Wspominając o tym, nie zamierzam lekceważyć zdolności poznawczych tzw. zwyczajnych ludzi. Wręcz przeciwnie, uważam, że naukowcy też do nich należą, bo im bardziej są profesjonalni, tym lepiej służą ludzkości.
Dlatego w tym zawodzie wyniki badań powinno kierować się (może w odróżnieniu od innych profesjonalistów) właśnie do przedstawicieli swego środowiska zawodowego z wszystkich dziedzin i dyscyplin naukowych, a nie bezpośrednio do przeciętnego odbiorcy, który raczej nie zdecyduje się na rozpracowanie złożonych działów określonej nauki. Gwiazdorstwo i liderowanie to pożądane i lubiane dziś w naukowcach zachowanie. Proponuję więc jeszcze przed obroną doktoratu, przykładowo z nauk ścisłych, za młodu wyuczyć się dodatkowego zawodu, najlepiej aktora, prezentera TV lub innego celebryty, by od początku wejść w środowisko jak burza. I stronić od postaw tego typu, że w nauce niezbyt to godne zaszczytu popisywać się karierą medialną. Wręcz przeciwnie, warto i opłaca się być bańką mydlaną, wydmuszką lub atrapą. Nie warto jedynie pozostawać sobą, wciąż zakochaną w nauce osobą.
Nauka (wszystkie jej dyscypliny) stanowi jedność kulturową, więc akcentowanie interdyscyplinarności powinno być oczywiste i tym samym zbędne. Należy też do „kultury wysokiej”, o czym dziś zapomniano, próbując wszelkimi siłami uczynić ją doraźnie użyteczną. Od zawsze wiadomo, że rezultaty nauki należały często do odroczonych w czasie, na przykład ze zdobyczy starożytności korzystano nawet kilka wieków później. Gdyby tak nie było, polska ziemia nie zrodziłaby jednego z największych i znanych w całym świecie uczonych, Mikołaja Kopernika. Isaakowi Newtonowi nikt nie zadawał pytania o wpływ społeczny jego osiągnięć, ponieważ nieistotne okazuje się to, czy dany rezultat badawczy ma wpływ na bieżącą czy przyszłą naukę. Trudno bowiem przewidzieć, jak zostaną zastosowane wyniki aktualnych badań choćby za dwieście lat. Prawda ta nie trafiła dotychczas na podatny grunt, skoro naukowcy zarzucani są kolejnymi biurokratycznymi obowiązkami, diametralnie odbiegającymi od zasadniczych zadań nauki.
Decydenci mają prawdopodobnie nikłe o niej wyobrażenie i tak głębokie kompleksy, że nie wierzą nawet w możliwość sięgania po kopernikańskie odkrycia, inaczej mówiąc: po rodzaj zwrotu w nauce. Niecierpliwość wyrażająca się w domaganiu się od naukowców opisu dowodów wpływu społecznego może zapowiadać wyłącznie regres nauki. Towarzyszy temu nieprzyjemne poczucie, że jako uczeni zajmują się jakimś „kryminologicznym” procesem dowodzenia siły oddziaływania swej nauki na inne obszary życia społecznego i że w tym zakresie odbywa się niezrozumiałe dochodzenie, które wymaga od nich zręcznego uprawiania gry pozorów. Jak wobec tego ma zostać wykreowany pozytywny klimat wokół nauki i naukowców, jak ma wytworzyć się nowa, czyli wyższa jakość działalności naukowej?
Nową, lecz zgubną jakość określają natomiast procedury administracyjne i procesy biurokratyczne. Liczba cytacji stanowi istotny wyznacznik naukowości. To budzi liczne i uzasadnione wątpliwości, ponieważ książki o problematyce typowej dla dyscypliny, a nie unikalnej, zyskują najwięcej cytacji, podobnie jak podręczniki akademickie, które przecież nie są osiągnięciami naukowymi. Zainteresowane nimi rzesze studentów i co najwyżej doktorantów podbijają wyniki cytowania. Proponuję więc ostrożność w wypowiadaniu się w tej kwestii, a przede wszystkim niewyrokowanie. Matematyczne wyliczenia za pomocą liczarek potencjału intelektualnego, liczarek cytacji przypominają zabawę w chowanego. Publikacja otwarta i schowana dla ogółu, wykupiona, by była w tzw. otwartym dostępie i zakryta (nie opłacono jej, więc i nie udostępniono).
A przecież istotą odkrycia naukowego jest jego nieprzewidywalność i alokacja. Podaję przykład: trudno było spodziewać się po człowieku, który nie zdał matury, osiągnięć na miarę czasów – mowa o Albercie Einsteinie. Trudno też wskazać choćby region, kraj czy kontynent optymalnie płodny naukowo lub choć zapowiadający się imponująco pod tym względem. Moment inkubacyjny w nauce nie poddaje się antycypacji czy jasnowidztwu, lecz zawsze wiąże się z zaskoczeniem. Sprawdza się zatem stałe tworzenie szans, wspieranie, wytrwałe oczekiwanie na dynamiczny rozwój naukowy i trafne rozpoznawanie w kimś długotrwałej fascynacji przedmiotem poznania, głównego wyróżnika znakomitych ludzi nauki.
Zapomniano dziś o tym, że po pomysł nie jeździ się za granicę oraz że zagranica to „stan umysłu” naukowca, a warunkiem jego kreatywnej produktywności jest ruch nie tylko na zewnątrz (wyjazd na koniec świata), lecz przede wszystkim do wewnątrz, w głąb siebie, swej indywidualności, osobowości. To rzeczywiste pokłady odkryć, ich kopalnia. Perły nie pływają przecież na powierzchni wód morskich i w niczym nie pomoże przemierzenie wszystkich akwenów kuli ziemskiej, lecz trzeba je z trudem wydobywać z morskich głębin. A jeszcze wcześniej umieć sprawnie odróżniać perły od ich misternie wykonanych imitacji. By wychwycić różnice, trzeba stać się jubilerem, czyli chociaż dobrym rzemieślnikiem w tym fachu. Zatem na jednej szali znajdują się sztuczne i prawdziwe perły, co może powodować zupełne ich nierozróżnienie, a nawet mylenie. Bywa dość często tak, że perły prawdziwe schodzą w cień, sztuczne zostają uhonorowane i długo cieszą się niezasłużonym powodzeniem. I nikt już nie trudzi się sprawiedliwościowym dociekaniem, kto był pomysłodawcą, a kto odtwórcą. Cenny zmysł tropienia wytworów oryginalnych i unikatowych bardzo dziś osłabł w toku rzekomej ewolucji człowieka. Wyławianiem talentów naukowych nie trudnią się już nawet najlepsi naukowcy.
Obwołuje się oryginalnym kroczenie najbardziej wydeptanymi drogami nauki, gloryfikuje się banał, pospolitość i pseudonaukowy blichtr, uznaje za nietuzinkowe tematyki milion razy w podobny sposób podjęte. Gdy tylko powstaje coś oryginalnego, niemal natychmiast można, jak podczas żniw, zbierać zboża przeróżnych imitacji. Kiedyś powiadano: kto pierwszy, ten lepszy. Dziś raczej by powiedziano: kto sprytniejszy, ten zostanie uznany za pierwszego. Sukces indywidualny staje się pochodną administracyjnej siły, sprawowanej władzy, piastowanych urzędów i zajmowanych stanowisk. Oto nauka na miarę XXI wieku: gloryfikacja pospolitości dającej poczucie bezpieczeństwa równie pospolitemu otoczeniu.
Kto ponosi odpowiedzialność za rozpędzenie tej machiny? Próżno szukać winnych w Unii Europejskiej, ministerstwie, rektoracie, na wydziale, w instytucie czy katedrze, zakładzie, zespole badawczym. Jeśli kogokolwiek należy obciążyć, obwiniam nieroztropność. Tę tylko zamierzam pociągnąć do odpowiedzialności.
Dr hab. Alicja Żywczok, prof. UŚ, pedagog i filozof. Pracuje w Instytucie Pedagogiki na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego. Autorka ponad 130 publikacji naukowych, w tym sześciu monografii oraz pięciu prac pod jej redakcją naukową. Jej zainteresowania badawcze obejmują problematykę teorii wychowania, pedagogiki pozytywnej, naukoznawstwa, antropologii filozoficznej.