logo
FA 4/2022 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Uczony i polityka

Uczony i polityka 1

Uroczystości z okazji 30-lecia pracy naukowej prezydenta RP Ignacego Mościckiego, połączone z nadaniem mu doktoratu honoris causa Uniwersytetu we Fryburgu, otwarciem nowych gmachów Politechniki Warszawskiej i odsłonięciem pomnika I. Mościckiego. Źródło: NAC

Uczeni mają nie tylko uprawnienia, ale także powinni starać się spełniać obowiązki i oczekiwania ze strony społecznego otoczenia. Jednym z bardziej elementarnych jest oczekiwanie, że będą się wypowiadali tylko w tych kwestiach, w których są specjalistami.

Polityka jest tak szeroko obecna w życiu społecznym i obejmuje tak wiele różnych problemów, że trudno przejść obok niej obojętnie. Dotyczy to również uczonych. Problem jednak nie w tym, aby obchodzili ją tzw. szerokim łukiem, lecz w tym, aby nie angażowali się w nią w taki sposób, że na margines spychane są zadania badawcze i dydaktyczne, a na plan pierwszy wysuwa się politykowanie.

Wielka polityka

W czasach głębokich konfliktów politycznych podjęcie tytułowego problemu może być traktowane jako tzw. gorący kartofel. Moim zdaniem są nadzwyczajne sytuacje, w których ów „kartofel” mimo wszystko trzeba podjąć i zająć jednoznaczne stanowisko, nawet gdy nie jest się aż tak wielkim uczonym, aby ten głos był poważnie brany pod uwagę i mógł coś istotnego zmienić w polityce. Zaliczam do nich m.in. obecną sytuację na Ukrainie. Lista problemów, o których uczeni mają nie tylko prawo, a być może również obowiązek publicznie się wypowiadać, jest jednak znacznie dłuższa i bardziej zróżnicowana. Należy do nich m.in. problem pokoju na świecie. W przeszłości w jego rozwiązywanie zaangażowani byli również wielcy uczeni. Przywołam tutaj tylko jeden tego przykład. W 1948 r. odbył się w Warszawie Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. Uczestniczył w nim m.in. światowego formatu uczony Albert Einstein. Wygłoszone przez niego Przesłanie do inteligencji zostało uznane przez komitet organizacyjny kongresu za przesłanie wszystkich jego uczestników. Powoływał się w nim m.in. na tradycje użycia wpływów uczonych do szerzenia na całym świecie pokoju i bezpieczeństwa oraz apelował o zastępowanie „rządami rozumu i mądrości atawistycznych instynktów i namiętności”. W tych pierwszych widział „jedyne lekarstwo na strach, nienawiść i gorycz życia”. Uczony wystąpił również na zorganizowanym w 1954 r. w Chicago kongresie poświęconym prawom człowieka. Przyznawał wprawdzie, że „istnienie i obowiązywanie praw człowieka nie jest zapisane w gwiazdach, jednak wynikają one z biegu historii i tych ideałów, które oświecone jednostki dostrzegały i występowały w ich obronie”.

Podobne wystąpienia wielkich uczonych spotykały się z różnymi reakcjami i ocenami, również ze strony innych wielkich, takich m.in. jak Werner Heisenberg. Jego książka pt. Ponad granicami zawiera m.in. prezentację Einsteina jako „najsłynniejszego przyrodnika naszej epoki”. Jednak w „sferze politycznej jego stanowisko wyrażało się niemalże naiwną wiarą w możliwości rozwiązywania problemów politycznych wyłącznie mocą dobrej woli”. Te zastrzeżenia do rozeznania Einsteina w regułach rządzących światem wielkiej polityki nie stanowiły jednak dla Heisenberga przeszkody do stwierdzenia, że „badacz ten bardziej niż wszyscy inni przyczynił się swą myślą do odmiany świata”. Wielcy uczeni zdarzają się stosunkowo rzadko, a jeszcze rzadziej pojawiają się tacy, którzy z wielkim zaangażowaniem podejmują próby wpływania na wielką politykę.

Na liście wielkiej polityki są również problemy, przy rozwiązywaniu których pomocne może być zaangażowanie uczonych mniejszego formatu. Dzisiaj należy do nich m.in. szerzenie się na świecie pandemii koronawirusa Covid-19. Rzecz jasna najbardziej znaczący udział z uporaniem się z nim mają uczeni, którzy prowadzą badania nad skutecznymi szczepionkami. Nie bez znaczenia jest jednak zaangażowanie tych, którzy wiedzą i autorytetem wspierają starania o ich możliwie najszersze przyjmowanie i stosowanie innych środków ochronnych. Nie można powiedzieć, że ich głos za upowszechnianiem szczepień oraz przeciwko tym, którzy uważają, że pandemia jest manipulacją władz politycznych albo też, że autentyczne zagrożenie stanowi nie wirus, lecz szczepionki, nie jest słyszalny. Są kraje, w których argumentacja uczonych przekonała zdecydowaną większość społeczeństwa do masowych szczepień. Polska do nich nie należy. Jednak odpowiedź na pytanie, czy główną winę za to ponoszą uczeni, czy też politycy, oznaczałaby już takie politykowanie, którego chciałbym uniknąć.

Polityka lokalna

Pod tytułowym określeniem rozumiem politykę, która nie przekracza granic jednego kraju i koncentruję się na próbie rozwiązania któregoś z występujących w nim problemów. Rzecz jasna nie wyklucza to udziału uczonych światowego formatu. Dobrym przykładem zdaje się zaangażowanie Mikołaja Kopernika m.in. w prowadzoną w Polsce za czasów panowania Zygmunta Starego politykę monetarną. Napisał on w tej sprawie m.in. traktat pt. Meditata (Rozmyślania), w którym wskazywał na zgubne skutki „psucia pieniądza”, m.in. poprzez dodawanie do monet więcej miedzi niż srebra. Ten światowego formatu uczony zaangażowany był również w politykę zasiedlania ziem w Prusach Królewskich. Na tym zaangażowaniu raczej nie zyskały jego naukowe badania. Jest również kwestią dyskusyjną, czy zyskała na tym polityka ówczesnych władców Polski. Tak czy inaczej są to tylko dywagacje historyczne.

W jakiejś mierze historią są również czasy, w których wprawdzie polityka była centralna i centrala znajdowała się w Moskwie, ale jej realizacja była lokalna i nie zawsze „nadążała” za oczekiwaniami centrali. Jednak stwierdzenie, że były to dwa różne światy, byłoby dużą przesadą, również w przypadku życia akademickiego w Polsce. Żyje jeszcze wielu akademików, którzy mogą z pełnym przekonaniem powiedzieć, że krajowe planowanie tego życia znajdowało się w Warszawie i to nawet nie w resorcie nauki i edukacji, lecz w Komitecie Centralnym PZPR, a planistom niejednokrotnie daleko było do akademickiej doskonałości. Nie przeszkadzało to im oczekiwać, że uczelnie i jednostki badawczo-rozwojowe będą realizowały kreślone przez nich zadania badawcze i dydaktyczne, a jeśli któryś z akademików upomniał się o swoją samodzielność w ich układaniu i realizowaniu, to musiał się liczyć z tym, że mu „podziękują” za pracę w zawłaszczonych przez państwo instytucjach.

Przypominam to nie po to, aby użalać się nad losem tych akademików lub usprawiedliwiać tych, którzy „sparzyli się” na ówczesnym zaangażowaniu i dzisiaj wolą trzymać się możliwie jak najdalej od polityki, lecz po to, aby wyraźnie powiedzieć, że to, co miało miejsce w Polsce przed przełomem 1989 r., tak nagle nie minęło i nadal pojawiają się sentymenty za tamtymi czasami, w których jedną decyzją centrali można było zaprowadzić „nowy ład” w starym akademickim świecie. Myślę tutaj nie tylko o obecnie obowiązujących regulacjach prawnych, ale także o ich uczelnianych sukcesorach, którzy na nich stosunkowo najwięcej zyskali. W tym gronie znaleźli się m.in. rektorzy uczelni. Nie twierdzę, że wszyscy oni skwapliwie skorzystali z nadanych uprawnień i zaczęli prowadzić na swoich uczelniach swoją politykę, w tym politykę personalną. Sprawa zwolnienia grupy profesorów na jednym z krakowskich uniwersytetów pokazuje, że jednak tacy rektorzy również się pojawili. Być może nie ma ich aż tak wielu, aby można było mówić o totalnej porażce centralizacji, która zapisana jest w regulacjach. Jeśli miałbym krótko odpowiedzieć na pytanie, czy nie widzę w nich żadnych pozytywów, to powiedziałbym, że jakieś znajduję; żeby tylko tytułem przykładu wymienić ograniczenie zjawiska autonomizacji uczelnianych wydziałów. Rzecz jednak w tym, że głównymi kreatorami życia naukowego nie są i z różnych względów być nie mogą ani rektorzy, ani też dziekani czy dyrektorzy instytutów. Są nimi ci uczeni, którzy posiadają stosunkowo najwyższe kwalifikacje oraz wykazują największe zaangażowanie w wykonywanie akademickich obowiązków. Taka centralizacja czasami może im nie przeszkadzać. Jednak raczej mało kiedy jest w czymś pomocna, a gdy idzie w parze z biurokratyzacją, często okazuje się dla nich prawdziwą udręką.

Krytyczne uwagi na temat centralizacji akademickiego życia nie oznaczają jednak, że w polityce lokalnej opowiadam się za pozostawieniem całego życia akademickiego w gestii samych uczonych. Nawet najwybitniejsi z nich potrafią popełniać poważne błędy. Rzecz jasna mogą im na nie zwrócić uwagę inni uczeni lub członkowie uczelnianych rad, które niczym przysłowiowe „grzyby po deszczu” rozmnożyły się w ostatnim czasie na uczelniach. Wiara w moce sprawcze takich gremiów była jednak już kultywowana w przeszłości i niestety nie przyniosła zbawienia ani polskiej nauce, ani też polskim uczelniom (bo jakoś nie bardzo widać, aby znacząco zbliżyły się one do światowej czołówki). Coś jednak trzeba w tym zakresie robić i nie zniechęcać się porażkami w próbach poprawiania kondycji nauki i akademickiego nauczania w Polsce.

Politykowanie

Chciałbym powiedzieć parę słów o politykowaniu, które z różnych względów nie mieści się w ramach polityki prowadzonej przez partie polityczne albo sprawujące władzę, albo też aspirujące do jej przejęcia. Czasami politykowanie oznacza kontestowanie nie tylko tej polityki, ale także uprawnień osób, które można nazwać „dyrygentami” w swoistym „chórze”. Rzecz jasna występuje ono nie tylko w życiu akademickim, ale także politycznym i medialnym. O ile jednak politykującego polityka stosunkowo łatwo „przywrócić do szeregu” i nakłonić do wypowiadania się zgodnego z oczekiwaniami jego „dyrygenta” (wizja wypisania z zespołu „chórzystów” może być dla wielu przerażająca), o tyle trudniej o to w przypadku uczonych, również funkcjonujących w mediach jako mniej lub bardziej uznani znawcy polityki. W końcu określenie „wolne media”, to nie tylko tzw. pobożne życzenie czy reklamowy slogan. Sądzę jednak, że nie jestem odosobniony w opinii, że ta wolność ma również swoje granice i nie stanowi ich jedynie rozum uczonych, którzy prezentują swoje opinie i oceny. Zapewne przekonali się o tym ci, którzy nie wpasowali się w profil ideowy wolnego medium albo przynajmniej w oczekiwania dziennikarzy, którzy ich zaprosili przed kamerę i mikrofon.

Uczony i polityka 2

Budynek Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej na Placu Litewskim w Lublinie (przed remontem). Fot. Stefan Ciechan

Znacznie dłuższy żywot mają wolności akademickie. Oznaczały i oznaczają one nie tylko uprawnienie uczonych do podejmowania problemów badawczych i akademickiego nauczania zgodnie z ich kwalifikacjami, przekonaniami i sumieniem (takie posiadają przecież nie tylko osoby wierzące, ale także niewierzące, w tym również w nieomylność politycznych przywódców). Rzecz jasna uczeni mają nie tylko swoje uprawnienia, ale także obowiązki i oczekiwania ze strony społecznego otoczenia, które przynajmniej powinni starać się spełniać. Jednym z bardziej elementarnych jest oczekiwanie, że będą się wypowiadali tylko w kwestiach, w których są specjalistami. Jest z tym jednak ten sam problem, który występuje w innych obszarach społecznego życia. Jeśli nawet na medycynie nie każdy zna się tak dobrze, aby zalecać innym określone sposoby i środki lecznicze, to jest wielu takich, którzy uważają się za specjalistów od polityki. Nie ma w tym jeszcze niczego złego, jeśli wypowiadają się przy okazji rodzinnych lub towarzyskich spotkań. Jednak co to byłby za uczony, gdyby do tak wąskiego kręgu ograniczał swoją strefę wpływu. Rzecz jasna jego aspiracje są dużo większe, również jeśli chodzi o wpływy polityczne, a im większego formatu jest to uczony, tym idą one dalej (pokazują je m.in. przywołane wcześniej przykłady wielkich uczonych). To, że ich politykowanie idzie „pod wiatr” rozdającym „karty” politycznym decydentom, może czasami przynieść pozytywne następstwa. Problem jednak w tym, że w takie politykowanie angażują się również uczeni dużo mniejszego formatu, a nawet tacy, którzy swoją „uczoność” już jakiś czas temu pozostawili „w szatni” i chcieliby brylować na „salonach” nie tylko nabytymi w przeszłości stopniami naukowymi czy profesorskim tytułem, ale także rozeznaniem w polityce i wystawianiem ocen politykom i politycznym działaniom. Jestem przekonany, że takich uczonych można znaleźć na każdej uczelni, również mojej. Nie będę podawał nazwisk, bowiem ktoś mógłby poczuć się urażony tym, że go pominąłem.

* * *

Przyznam, że określenie „uczony polityk” wydaje mi się dosyć dziwne. Rzecz nie w tym, że nie było i nie ma osób, które udanie łączyły te dwie istotnie różniące się profesje, lecz w tym, że są to jedynie wyjątki potwierdzające pewną regułę. Wyraża się ona w tym, że drogi nauki i polityki oraz stosowane w nich zasady postępowania są tak różne, że częściej się one rozbiegają niż zbiegają. Mogę sobie wyobrazić uczonych, którzy robią udaną karierę w polityce. Natomiast znacznie trudniej wyobrazić sobie polityków, który po zakończeniu kariery powróciliby do uprawiania nauki na wysokim poziomie. W końcu nie tak łatwo wyzbyć się zachowań polityka. A im dłużej się funkcjonowało w polityce, tym jest to trudniejsze.

Wróć