Marek Misiak
W czytelni głównej bibliotek Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Karola w Pradze za plecami siedzących przy kontuarze bibliotekarzy wisiała kiedyś potężna tablica z jednym słowem. W polskich bibliotekach piszą CISZA, w brytyjskich i francuskich SILENCE, w niemieckich STILLE, ale u Czechów komunikat ten brzmi KLID, co oznacza zarówno ciszę jako stan bez dźwięków, jak i ogólniej rozumiany spokój (olympský klid – olimpijski spokój). Wielu redaktorów chciałoby zapewne, aby ich praca wyglądała jak całodzienna sesja czytania, wypisywania notatek i kserowania w ogromnej, a mimo to zacisznej praskiej bibliotece. Koncentracja, kontrolowalny rytm pracy, a przede wszystkim klid v duši, czyli spokój ducha, tj. święty spokój. Całe szczęście to niemożliwe. Święty spokój w pracy wymagającej kontaktu z innymi ludźmi (nawet jeśli jest on głównie zapośredniczony przez pocztę elektroniczną) oznaczałby, że tak naprawdę żyjemy w wieży z kości słoniowej. W relacjach z autorami zdarzają się trudne, stresujące czy frustrujące dla obu stron momenty, których nie da się ominąć. Wiele z nich już omawiałem. Dwa zagadnienia są jednak szczególnie kontrowersyjne, gdyż chodzi o sytuacje, którym zarówno autorzy, jak i redaktorzy nie są w stanie do końca zapobiec (gdyż nie zawsze mogą je przewidzieć), a w których jednocześnie redaktor ma bardzo ograniczoną możliwość pójścia autorom na rękę.
W czasopismach naukowych, którymi opiekuję się jako redaktor prowadzący, każdy nadesłany artykuł przechodzi najpierw wstępną weryfikację, rozpoczynającą się od kontroli oryginalności pracy za pomocą specjalnego narzędzia internetowego. W różnych czasopismach różnie ustala się próg podobieństwa (similarity index) wzbudzający wątpliwości – najczęściej jest to od 20% do 30%. Co niezwykle ważne: nawet bardzo wysoka wartość tego współczynnika nie oznacza, że tekst jest plagiatem. Paradoksalnie, prostsza jest sytuacja, gdy similarity index wynosi powyżej 90%. Zazwyczaj dzieje się tak dlatego, że manuskrypt został już opublikowany jako preprint, a autorzy zapomnieli o tym poinformować (gdyż np. przeoczyli odnośny fragment w instrukcji dla autorów). Wówczas albo autorzy podają DOI lub URL preprintu, albo redaktor przesyła im DOI/URL wskazany przez program antyplagiatowy i prosi o deklarację, czy to ich tekst i czy został opublikowany jako preprint za zgodą wszystkich współautorów. Zdarzało mi się bowiem, że autor korespondencyjny początkowo zaprzeczał, że manuskrypt jest już dostępny w sieci w takiej formie, po czym okazywało się, że któryś ze współautorów zrobił to bez zgody pozostałych. To również nie dyskwalifikuje artykułu, ale zanim zostanie on przyjęty do oceny, autor korespondencyjny musi oświadczyć, że inni autorzy wyrazili zgodę na preprint. Brak sprawnej komunikacji czy spory w zespole badaczy – także gdy są oni rozsiani po świecie i współpracują tylko przez internet – nie może tu być usprawiedliwieniem. O wszystkich kwestiach związanych z publikacją artykułu decydują wszyscy jego autorzy, gdyż wszyscy dysponują niezbywalnymi osobistymi prawami autorskimi do dzieła (jeśli tylko jest ono podpisane ich nazwiskiem).
Spory pojawiają się zazwyczaj wtedy, gdy współczynnik podobieństwa oscyluje w granicach 40–50%, gdyż dla autorów nie zawsze jasne jest, że złożenie wyjaśnień nie oznacza, iż nie będą musieli przeformułować tekstu. Zdarza się, że artykuł bazuje na wcześniej opublikowanym studium tych samych autorów. Taka praktyka jest rzecz jasna w pełni legalna, ale są dwa warunki: 1) poinformowanie o tym fakcie przynajmniej w liście przewodnim (cover letter) oraz 2) przeformułowanie informacji z opublikowanego już artykułu. Zdarza się bowiem, że autorzy przenoszą całe passusy, najczęściej z opisu metod badawczych, ale także z partii wstępnych, metodą wytnij-wklej. Rozumiem chęć zaoszczędzenia czasu, ale taka praktyka nosi znamiona częściowego autoplagiatu, a wciąż zaskakująco często spotykam młodych badaczy niezdających sobie sprawy, że autoplagiat to także plagiat. Przekazywanie tej samej wiedzy (np. opisywanie tej samej metody lub procedury) za pomocą tych samych pojęć nie oznacza konieczności stosowania takich samych zdań. Zawsze da się to zrobić w inny sposób. Jeśli ktoś nie jest w stanie lub nie ma czasu tego robić – a badacz ma obowiązek znać się na swojej specjalności, nie na języku – należy poprosić o pomoc osobę lepiej znającą język, native speakera lub wyspecjalizowaną firmę. Co istotne, nie zrobi tego redaktor z czasopisma, do którego nadesłany został dany manuskrypt, gdyż artykuł musi przejść weryfikację antyplagiatową, zanim rozpocznie się jakakolwiek redakcja. Obróbce językowej podlegają tylko teksty zakwalifikowane już do druku.
Niektórzy autorzy wyjaśniają, że artykuł zawiera pojęcia i sformułowania często stosowane w literaturze na dany temat. Warto jednak zajrzeć do raportu wygenerowanego przez program antyplagiatowy. Jeśli redakcja wskazuje autorom na wysoki współczynnik podobieństwa, powinna jednocześnie załączyć taki raport, aby dać możliwość poprawienia tylko nieoryginalnych fragmentów, a nie skazywać autorów na przeformułowanie na chybił-trafił w nadziei, że obniży to similarity index. Taki raport uwidacznia, że chodzi nie o pojedyncze słowa (wtedy oryginalny byłby tylko tekst składający się głównie z neologizmów, a zatem w dużej części niezrozumiały), ale o całe zdania, a nawet akapity. Zdarzają się też przypadki przejęć z cudzych tekstów tylko z odnośnikiem, bez podania, że chodzi o dokładny cytat, ale są to przypadki wyraźnie rzadsze i wynikające właściwie wyłącznie z przeoczeń przy zespołowej pracy nad tekstem, gdy jeden z autorów skopiuje fragment cudzego wywodu z zamiarem przeformułowania go, a potem o tym zapomni.
Teraz następuje najbardziej potencjalnie kontrowersyjny fragment tego tekstu. Mówimy tu o artykułach w języku angielskim, a dla większości naukowców z całego świata publikujących w tym języku nie jest on mową ojczystą. Jednocześnie artykuły z obszaru szeroko rozumianych nauk ścisłych i przyrodniczych nie muszą się charakteryzować porywającym stylem, lecz jasnym przekazem myśli (co nie zmienia faktu, że regularnie sprawdzam manuskrypty napisane w sposób prosty i elegancki jednocześnie, i jest to prawdziwa przyjemność dla redaktora). Jednak żaden z tych czynników nie usprawiedliwia praktyki, którą na swój użytek określam mianem pisania modułowego (na podobieństwo budownictwa modułowego). Autorzy takich artykułów biorą z różnych źródeł – własnych starszych artykułów, cudzych tekstów, a nawet podręczników – kilkuzdaniowe całostki czy wręcz całe akapity, opisujące np. procedury laboratoryjne często stosowane w badaniach danego typu, i z nich montują niektóre partie manuskryptu, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że łatwo może to zwiększyć współczynnik podobieństwa do nieakceptowalnego poziomu.
Warto też zdawać sobie sprawę, że styl artykułów ma jednak do pewnego stopnia znaczenie także w naukach ścisłych, przyrodniczych czy medycznych, ale nie dla autora, lecz wydawcy. Utrzymanie się w wielu istotnych bazach artykułów naukowych wymaga – poza spełnieniem innych wymogów – także dbania o poziom angielszczyzny w publikowanych tekstach. Jeśli dany tytuł zawierać będzie zbyt dużo materiałów o skrajnie sztampowym języku, któraś kolejna taka ewaluacja może wypaść negatywnie, a wypadnięcie z ważnej bazy wyraźnie obniża pozycję danego czasopisma i łatwo może doprowadzić do obniżenia wskaźnika Impact Factor lub nawet zamknięcia czasopisma. Autor też ostatecznie na tym zresztą straci, bo im niższy prestiż periodyku, tym mniejsza szansa na cytowania (nawet jeśli degradacja czasopisma nastąpiła już po publikacji danego artykułu).
Chciałbym to jasno podkreślić: nie powinno się (choć są redakcje, które tak robią) odrzucać manuskryptu po uzyskaniu wysokiego współczynnika prawdopodobieństwa, gdyż bardzo rzadko jest on wynikiem rozmyślnego działania lub lenistwa. Należy poinformować o wyniku takiej kontroli autorów, załączyć raport i poprosić o przeformułowanie przy jednoczesnym zaznaczeniu, że jedyną sytuacją, gdy artykuł o współczynniku podobieństwa wyższym niż wskazana jasna granica zostanie przyjęty do recenzji w obecnej postaci, jest preprint.
Wspomniane w poprzedniej części artykułu preprinty, opublikowane bez wiedzy autora korespondencyjnego, są przykładem sytuacji, gdy redaktor musi – chcąc nie chcąc – pełnić wobec autora rolę wysłannika brutalnej rzeczywistości, w której badacz ponosi konsekwencje zdarzeń, na które nie miał wpływu i których często nie był nawet świadomy. Inną tego rodzaju sytuacją jest wycofanie (retrakcja) artykułu cytowanego w załączonej do manuskryptu liście cytowanego piśmiennictwa. Zdarza się, że autor cytuje w artykule pozycję, która w momencie powstawania tekstu jest dostępna w bazach danych jako normalnie opublikowana. Gdy jednak artykuł zostaje zakwalifikowany do druku, redaktor weryfikuje wszystkie pozycje na liście piśmiennictwa, ręcznie albo za pomocą tzw. menedżera bibliografii (np. bezpłatnego programu Zotero). Ponieważ ma to miejsce po kilku miesiącach od złożenia manuskryptu do redakcji, może się niestety okazać, że cytowany artykuł został przez ten czas z tego czy innego powodu wycofany. Taki krok zamiast opublikowania erraty oznacza, że zawartość cytowanej publikacji wzbudziła poważne i uzasadnione obiekcje, a umieszczone w niej dane, wyniki i wnioski należy traktować jako niewiarygodne. Wycofane artykuły w ogóle nie powinny być cytowane w dalszych publikacjach, jeśli fakt retrakcji został ujawniony przed upublicznieniem artykułu cytującego, ponieważ nie ma powodu ani sensu powoływać się czy choćby przywoływać tezy, które zostały świadomie usunięte z obiegu naukowego. Rzecz jasna, jeśli retrakcja nastąpiła po tym, gdy dany artykuł został już opublikowany, nie ma potrzeby go zmieniać. W internetowych bazach wycofany artykuł na liście piśmiennictwa albo zostanie automatycznie oznaczony jako wycofany, albo czytelnik dowie się o tym po kliknięciu w URL lub DOI. Wycofaniu zazwyczaj towarzyszy nota wyjaśniająca, dlaczego tak się stało (ang. retraction note). Chodzi o to, aby nie cytować wycofanych artykułów, gdy jeszcze można temu zapobiec.
W takiej sytuacji redaktor musi zażądać od autorów wprowadzenia w tekście poprawek. Najczęściej stosowane są dwa wyjścia: albo wzmianka o danym artykule jest całkowicie usuwana, albo – jeśli wskazanie czytelnikowi, że była taka publikacja, ale została wycofana – jest zdaniem autorów istotne i/lub uczciwe, stosowana informacja jest umieszczana zarówno w tekście (w miejscu powołania danej pozycji), jak i na liście piśmiennictwa. To drugie rozwiązanie jest stosowane zwłaszcza dlatego, że niektórzy czytelnicy właśnie z danego artykułu mogą się dowiedzieć o wycofaniu wzmiankowanej pozycji. Może się też niestety zdarzyć, że na powołaniu się na wycofaną pozycję opiera się jakaś część argumentacji autorów tekstu cytującego. Wówczas niestety konieczne będą głębsze przeróbki i być może cofnięcie artykułu do etapu recenzji. Nigdy nie ma gwarancji, że do takiej sytuacji nie dojdzie, autorzy są niestety zawsze zakładnikami sumienności i uczciwości innych badaczy.
W opisanych sytuacjach padają często gorzkie słowa ze strony autorów, którzy czują się karani za cudze winy. Przeformułowują całe akapity kilkakrotnie, a mimo to współczynnik podobieństwa uparcie nie chce spaść poniżej zadanej granicy. Praca otrzymała entuzjastyczne wręcz oceny w ramach peer review, a potem okazuje się, że wymaga dalszych przeróbek związanych z cytowanym piśmiennictwem, a zatem merytorycznych. Priorytetem jest jednak – o czym można zapomnieć w trakcie wyścigu o stopnie naukowe, awanse, granty czy choćby przejście okresowej ewaluacji – uczciwość w nauce i wiarygodność nauki, nie zaś opublikowanie artykułu za wszelką cenę. Redaktor zaś, choć sam często nie jest naukowcem, jest tej wiarygodności i uczciwości strażnikiem, przynajmniej w ramach posiadanych kompetencji. Stosowane w czasopismach naukowych metody weryfikacji nadesłanych manuskryptów, zarówno te zautomatyzowane (oprogramowanie antyplagiatowe), jak i te bazujące na kompetencjach specjalistów (peer review), nie są doskonałe. Są jak demokracja w polityce: ma liczne wady, ale jak dotąd nie wypracowano niczego lepszego. Autorzy w opisanych sytuacjach reagują często pisemnymi zapewnieniami o swojej uczciwości i sumienności. Zakładanie złej woli autora nie ma nic wspólnego z etyką zawodu redaktora, ale jeśli uprawianie nauki ma być wiarygodne, musimy się posługiwać transparentnymi i jasnymi zasadami na każdym etapie pracy nad artykułem. Inaczej co drugi autor znajdzie się w szczególnej sytuacji i po pewnym czasie nie będzie już podstaw do egzekwowania żadnych wymogów, na czym ucierpią najpierw pojedyncze czasopisma, potem publikujący w nich badacze, a wreszcie wiarygodność świata nauki jako taka.
Wróć