Leszek Szaruga
Nie tylko rzeki zmieniają bieg i toczą wody mniej lub bardziej skomplikowanymi w swym rysunku korytami. Podobnie jest z historią, której ciąg, rzadko przecież liniowy, bywa przerywany, by niespodziewanie kontynuować bieg. Doświadczają tego zwykli ludzie, którzy, nie ruszając się z miejsca, stają się w swym życiu obywatelami kilku krajów, jak choćby te mieszkanki przedwojennych Prus Wschodnich spotkane przez bohaterkę powieści Kazimierza Orłosia Dom pod Lutnią w latach 40. XX wieku, pytające ją, czy od teraz ich stolicą jest Warszawa. A przecież to tylko jeden z wielu podobnych obrazów notowanych w literaturach narodowych, w szczególności obszarów Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie granice w ciągu wieków ulegały nieustannym przesunięciom czy rewizjom. I póki kwestie te były przedmiotem przetargów lub wojen między władcami, wszystko zdawało się na swój sposób „naturalne” – królowie i książęta ogarniali lub tracili terytoria, ich poddani natomiast bardziej niż o przynależność narodową troszczyli się o to, komu będą płacili podatki. Wit Stwosz (Weit Stoss) płacił je pewnie polskiemu władcy. Komu je płacił Hans Dürer, nadworny malarz Zygmunta I, brat genialnego Albrechta, nie wiem, lecz wiadomo, że swój żywot zakończył w Krakowie. Zarówno Stwosz, jak i Dürer pochodzili zresztą z Norymbergi – jednego uznajemy za Polaka, drugiego za Niemca. Historia była domeną pozostawioną w rękach bożych pomazańców, dla ludów zaś była mniej lub bardziej groźnym żywiołem, tym bardziej że – bywało, także na ziemiach polskich – język ludu był dla władcy językiem obcym.
Na dobre rzecz się zmieniła w wieku XIX, gdy zaczęły powstawać w Europie państwa narodowe. Wtedy też historia stała się przedmiotem badaczy ugruntowujących w przeszłości odrębność poszczególnych podmiotów politycznych. O ile na Zachodzie kwestie te były stosunkowo łatwe do rozstrzygnięcia (choć sprawa jedności Włoch czy Niemiec, ale też Hiszpanii, do dziś jest przedmiotem uczonych dysput), o tyle w naszej części kontynentu zarówno problemy ciągłości tradycji, jak przynależności poszczególnych ziem wciąż stanowią przedmiot sporów, w których i uczeni, i politycy brną w sprzecznościach i zawikłaniach dziejowych losów. Dotyczy to zwłaszcza pasa ziem między Bałtykiem a Morzem Czarnym: to naprawdę swoisty palimpsest polityczno-kulturowy, którego warstwy czasami niesłychanie trudno od siebie odseparować tak, by wypreparować jedną czystą narrację. Dzieje się tak często wtedy, gdy politycy starają się ugruntować podstawy historycznego bytu swych państw przez odwołanie się do realiów średniowiecza. I tak Słowacy odwołują się do tradycji Księstwa Wielkomorawskiego; Litwini i po części Białorusini do dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego, w którym językiem urzędowym nie był litewski, lecz ruski, i którego obszar rozciągał się w okresie prosperity od Bałtyku po Morze Czarne; Polacy do doświadczeń I Rzeczypospolitej z Krakowem na zachodzie, lecz sięgającej aż po Krym.
Na tej samej zasadzie Moskwa szuka korzeni w Rusi Kijowskiej, choć przecież własną państwowość może datować w zasadzie dopiero od roku 1480 (Księstwo Moskiewskie powstało w roku 1213, poddane wszakże władztwu mongolsko-tatarskiemu). „Historyczne” argumenty przywoływane przez Putina, mające uzasadnić tożsamość narodów rosyjskiego i ukraińskiego – a to w tej chwili jest interesujące – nie są warte funta kłaków. Gdy zaś przyjrzeć się dziejom Europy z odpowiedniego dystansu, wówczas widać, że Rosja jako liczący się gracz pojawia się dopiero w roku 1812 po pokonaniu wojsk Napoleona i wejściu na salony w trakcie Kongresu Wiedeńskiego w 1815. Po rozpadzie Związku Sowieckiego i wybiciu się Ukrainy na niepodległość Rosja w gruncie rzeczy straciła status mocarstwa i w ostatnich dwóch dekadach dąży do jego odzyskania przez powrót do polityki imperialnej – bez Ukrainy to niemożliwe, stąd działaniom militarnym towarzyszy akompaniament bełkotliwej „polityki historycznej”.
Rzecz w tym, że jest o co się bić. „Odpuszczenie” Ukrainy i jej związanie z Zachodem oznacza w perspektywie kilku dziesięcioleci powstanie w regionie niezwykle poważnego gracza o sporym potencjale ekonomicznym, demograficznym i kulturowym, a być może, jak na to wskazuje przebieg wojny rosyjsko-ukraińskiej, także militarnym. A to prowadzić musi do marginalizacji Rosji na arenie międzynarodowej i zepchnięcia jej w cień Chin, traktujących ją z coraz bardziej widocznym lekceważeniem, którego wyrazem niech będzie anegdota opowiedziana mi przez Bohdana Osadczuka, wybitnego publicysty „Kultury” paryskiej, który w latach 80. zaproszony został do Pekinu jako wykładowca. Spytał wówczas wysokiego funkcjonariusza o powody zbrojnych starć z Sowietami nad rzeką Ussuri w 1969 roku. Uzyskał standardową odpowiedź, treść oficjalnego komunikatu. Lecz drążył dalej. Wreszcie ów funkcjonariusz machnął ręką i rzekł: „Wie pan, w końcu jak mamy poważnie traktować kraj o ledwie czterysta lat liczącej historii?”.
Wróć