Edward Radosiński
Założenia systemu punktowego wydawały się racjonalne. Kompetentna, uznana przez świat nauki instytucja oceniająca – Komisja Ewaluacji Nauki – przyznaje określoną liczbę punktów za daną aktywność naukową. Suma uzyskanych punktów wyznacza pozycję naukową jednostki, decyduje o uprawnieniach do nadawania stopni naukowych. System ten został powiązany z finansowaniem nauki. Im lepszy wynik punktowy, tym jednostka uzyskuje więcej pieniędzy budżetowych, czy to w formie subwencji uczelnianej, czy też grantów badawczych. Poza ewaluacją w ujęciu instytucjonalnym zasady systemu punktowego zostały w praktyce przeniesione na poziom oceny skuteczności badawczej poszczególnych pracowników naukowo-dydaktycznych. Od liczby zebranych przez akademika punktów zależy jego pozycja w hierarchii uczelni, w szczególności: awans naukowy, sytuacja materialna, a przede wszystkim zachowanie miejsca pracy.
Także przy rozpatrywaniu wszelkich wniosków o indywidualne granty badawcze dorobek punktowy aplikanta ma kluczowe znaczenie. Mimo że przy podejmowaniu różnych decyzji akademickich (ocena pracownika, przyznanie grantu, rozliczenie grantu) zaleca się stosowanie oceny wielokryterialnej moc dorobku punktowego jest zwykle bezkonkurencyjna. Jednoznaczne kryterium ilościowe zawsze zdominuje rozmyte kryteria jakościowe, zwłaszcza gdy czasu jest mało, gonią inne sprawy, a podmiotów do oceny dużo. Także decyzja wydana w oparciu o kryterium ilościowe zwykle się obroni w przypadku wszelkich odwołań, reklamacji, a nawet sporów sądowych. Powyższe zdania nie są poparciem dla ocen ilościowych, wręcz przeciwnie: kryterium punktowe powinno być wprowadzone do systemu ocen jedynie w ostateczności, gdyż koszty patologii związanych z systemem punktowym zwykle przewyższają związane z tym korzyści. Nic dziwnego, że przy tak skonstruowanym systemie motywacyjnym cała energia nauczycieli akademickich jest poświęcona na publikowanie tekstów w wydawnictwach, do których przypisano punkty ewaluacyjne. W ramach systemu motywacyjnego opartego na liczeniu punktów zawołanie „publish or perish (publikuj albo zmiataj)” stało się kanonem.
Jedno z nielicznych, niekwestionowanych praw ekonomii brzmi następująco: popyt rodzi podaż. Rynek czasopism naukowych szybko się zorientował, że warunkiem sine qua non przetrwania na uczelni jest zebranie odpowiedniej liczby punktów ewaluacyjnych. Wydawcy zauważyli także, że wielu naukowców poprzez system grantów dysponuje dużymi pieniędzmi. Granty te będą rozliczone pod warunkiem wykazania się odpowiednim dorobkiem publikacyjnym mierzonym punktami. Tym samym zaistniały warunki do zawarcia swoistego dealu pomiędzy nauczycielami akademickimi a wydawcami czasopism naukowych. My wydamy wasze publikacje, a wy podzielicie się z nami swoimi pieniędzmi. My dostarczymy wam punktów, a wy rozliczycie bez problemów granty i będziecie mogli z powodzeniem wystąpić o następne pieniądze dla was i dla nas.
Opisany układ jest skuteczny ekonomicznie, ale moralnie wątpliwy. Cechą tego typu dealów jest ich postępująca degrengolada, szybko pękają kolejne hamulce moralne. Czynnikiem sprzyjającym skorumpowaniu świata wydawnictw naukowych stał się internet. Obecnie praktycznie każde czasopismo oprócz wydania papierowego ma edycję internetową. Wielu wydawców, jeśli nie większość, całkowicie zrezygnowało z papieru. Dość szybko na rynku pojawiła się nowa, internetowa usługa – Open Access. Wykorzystując możliwości, jakie daje Internet, wydawnictwa zaoferowały publikację artykułu w sieci, poza głównym wydaniem, ale pod nazwą czasopisma i z pozostawieniem bonusu punktowego.
Postaram się wykazać, że system punktowy w powiązaniu z ofertą OA zaowocował patologiczną hybrydą ograbiającą i niszczącą działalność naukową na polskich uczelniach. Produktem tego układu są tysiące wirtualnych artykułów wywieszanych w sieci tylko po to, by spełnić kryteria punktowe. Przy takiej intencji każdy z tych tekstów oznacza marnowanie czasu i energii społecznej jego autora, a jednocześnie zbędne wydatkowanie pieniędzy poprzez ich transfer do zagranicznych grup biznesowych oferujących usługę Open Access.
W świecie nauki akademickiej publikowanie w formule OA wydawało się korzystne dla odbiorców treści naukowych i dla autorów artykułów. Czytelnicy uzyskali łatwy, a przede wszystkim bezpłatny wgląd do olbrzymiej masy tekstów naukowych. Z kolei autorzy są pewni, że ich publikacja będzie szeroko dostępna, gdyż ograniczenia właściwe dla „Closed Access” zostały usunięte. Niestety w praktyce słuszne założenia OA uległy szybkiej degeneracji. W dłuższym okresie czasu patologia mechanizmu OA ujawniła się w postaci lawinowego wzrostu liczby publikacji, przez co jakość przeszła w ilość, oraz przekształcenia się wydawnictw w niezwykle dochodowe spółki biznesowe, w których chęć służenia nauce została zastąpiona przez żądzę pieniądza.
W latach minionych czasopisma naukowe miały wyłącznie postać papierową, a liczba tekstów ukazujących się w każdym wydaniu nie przekraczała 10–12. Tym samym edycja artykułu była dla autorów prestiżowym, a przede wszystkim fizycznie sprawdzalnym, osiągnięciem. Każdy, kto chciał się zapoznać z zawartością czasopisma, udawał się do biblioteki, gdzie kartkując, mógł sprawdzić, co się publikuje pod egidą danej redakcji.
W formule OA publikacja naukowa zatraciła ekskluzywny charakter. Przykładem jest koncern MDPI – Multidisciplinary Digital Publishing Institute, wydawnictwo publikujące w sieci, w formule Open Access. Początki były trudne, ponieważ znalazło się ono na liście Beala, gdzie umieszczane są tzw. wydawnictwa drapieżne (predatory journals). Od kiedy MDPI udało się opuścić tę listę, rozpoczął się dynamiczny rozwój. W roku 2019 wydawnictwo przyjęło 240 tys. artykułów, z czego jako publikacje MDPI umieszczono w internecie 120 tys. tekstów. Dobrym sposobem na powiększenie liczby publikacji stały się tzw. wydania specjalne (special issues). Tylko jedno czasopismo ze „stajni” MDPI, „Sustainability”, a MDPI posiada ich ponad 200 (218 w r. 2019), wydaje 3200 special issues rocznie (dokładnie 3178, 2021 r. – MPDI_special_issues_2013-21.png file), dziewięć wydań SI dziennie! Skąd oni biorą do tajemniczej dziedziny, jaką jest „sustainability”, tyle wartościowych dla rozwoju nauki artykułów, pozostaje tajemnicą redakcji. Także osławiony „European Research Studies Journal” specjalizuje się w special issues celowanych w polski rynek OA. „Proceedings” z sympozjum The 35th International Business Information Management Association Conference, 1–2 April 2020, Seville, Spain, gdzie także dominują autorzy z Polski, liczą dokładnie 18 869 stron, słownie: osiemnaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt dziewięć stron. Tak działają fabryki do przerabiania realnych pieniędzy z budżetu polskiej nauki na abstrakcyjne punkty ewaluacyjne!
Obecnie, gdy spojrzeć globalnie, prawie 60 tys. czasopism naukowych oferuje usługę OA (dane Ulrich Periodicals Directory), a liczba artykułów wywieszonych w tej formule zbliża się do 70 mln (Piwowar et al., The state of OA: a large-scale analysis of the prevalence and impact of Open Access articles, PeerJ Life and Analysis, https://peerj.com/articles/4375, 2017) Tak dramatyczny wzrost liczby publikacji w formule Open Access musiał się odbyć kosztem ich jakości. Nie ma potrzeby tego szerzej uzasadniać, pisanie tekstów naukowych to nie jest produkcja gwoździ. Gdyby każdy z tych milionów artykułów wnosił coś odrobinę nowego, to nauka rozwijałby się w tempie prędkości kosmicznych. Przekonanie o zaniżonej jakości artykułów publikowanych w formule OA dominuje wśród akademików. Zgodnie z badaniami przeprowadzonymi przez Nature Publishing Group oraz Palgrave Macmillan 41% ankietowanych wyrażało zastrzeżenia co do wpływu formuły OA na jakość publikacji naukowych. (https://www.phdstudies.com/article/the-pros-and-cons-of-open-access-publishing).
M.A. Edwards i R. Siddhartha wprost piszą o lawinie drugorzędnych, mało znaczących publikacji (avalanche of substandard incremental papers) ukazujących się w formule OA (Edwards, M.A., Siddhartha, R., „Academic Research in the 21st Century: Maintaining Scientific Integrity in a Climate of Perverse Incentives and Hypercompetition”, Environ. Eng. Sci., 34 (1), pp. 51 -56, 2017).
Nie zmienia to faktu, że wśród milionów artykułów wywieszonych w formule OA dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy tekstów zawierają informacje znaczące dla rozwoju nauki. Bardzo szerokie, a przez to wartościowe badania zostały przeprowadzone przez Piwowar et al., opublikowane w The state of OA: a large-scale analysis of the prevalence and impact of Open Access articles. Studium to jednoznacznie wykazało, że cytowalność artykułów w formule OA dostępnych poprzez przeglądarkę Unpaywall jest wyraźnie wyższa niż cytowalność tekstów, które są dostępne na innej platformie (CrossRef DOI, Web of Science).
Biznes pod nazwą Open Access jest niezwykle intratnym zajęciem. Warunkiem wydania w konwencji OA jest uiszczenie tzw. opłaty publikacyjnej – APC (Article Publishing Charge). W przypadku renomowanego wydawnictwa, jakim jest Elsevier, wynosi ona od 150 do 6000 dolarów netto, w MDPI – ok. 1500 dol., średnio opłata APC wynosi ok. 2000 dol. Globalną wartość rynku OA można oszacować na ok. 2–2,5 mld dol., tylko MDPI wykazuje za rok 2020 przychody z APC rzędu 200 mln dol. rocznie.
Jestem specjalistą od analizy kosztów, według moich szacunków z tych 2000 dolarów – 1500 dolarów to może być zysk wydawnictwa. W formule OA związane z wydaniem artykułu bezpośrednie koszty materiałowe są zerowe. To samo – bezpośrednie koszty osobowe: wydawnictwo autorom nie płaci, a recenzenci są zwykle wynagradzani w sposób wirtualny poprzez obniżenie ich własnego APC. Zapoznałem się z sprawozdaniem MDPI za rok 2019, p. https://www.mdpi/com. Wykorzystując liberalne podejście szwajcarskiego prawa bilansowego do ujawniania informacji raport roczny MDPI zawiera bardzo ogólne, w porównaniu do wymogów jakie narzuca prawo unijne, dane o przychodach, a zwłaszcza poniesionych kosztach. MDPI nie publikuje ani sprawozdania z sytuacji finansowej ani sprawozdania z zysków i strat, brak jest informacji o płacach zarządu (bardzo skuteczny sposób na wyprowadzanie pieniędzy ze spółki). Należy wierzyć na słowo, że w przypadku gdy APC wynosi 1000 fr. szw., to MDPI dopłaca do interesu. Niemniej nawet przy raportowanych kosztach wydania pojedynczego artykułu – 1134 fr. szw., zyski MDPI należy szacować od 2 do 13 mln dol. rocznie, p. Patrou Ch., MDPI’s Remarkable Growth, The scholarly Kitchen.
Tak wysoka marża zysku, nieuzasadniona w żaden sposób względami ekonomicznymi, jest akceptowana przez autorów, ponieważ z publikacją w danym czasopiśmie powiązane są punkty ewaluacyjne KEN. Wydawnictwa wiedzą, ile punktów przyznał im KEN i odpowiednio wysoko ustawiają APC. W ten sposób sami sobie nałożyliśmy pętlę finansową na szyję: im wyżej nasz KEN wyceni dane czasopismo, tym więcej musi zapłacić polski autor, tym więcej pieniędzy wycieka z budżetu polskiej nauki. Czysta paranoja! Mechanizm ten tłumaczy, dlaczego wydawcy tak zaciekle walczą o odpowiednią wycenę w punktach KEN.
Możliwość uszczknięcia kawałka tortu, jakim jest lukratywny rynek OA, spowodował postępującą demoralizację wydawców, także tych renomowanych. Należy pamiętać, że wydawnictwa te są prywatnymi spółkami prawa handlowego, a zarządy rozliczają się przed właścicielami wyłącznie z osiąganych zysków i dynamiki sprzedaży, a nie z większego czy też mniejszego postępu w danej dziedzinie nauki. Rozpoczęła się bezpardonowa walka o autora, w której każda metoda jest dozwolona – legalna czy nielegalna.
Podstawowy sposób naganiania klientów to obniżenie lub wręcz ciche zniesienie wymagań recenzenckich. Żaden księgowy nie pozwoli, aby propozycja wydawnicza wsparta odpowiednim dofinansowaniem została odrzucona przez jakiegoś nieodpowiedzialnego recenzenta. O tym, że recenzenci są mniej lub bardziej nachalnie namawiani do wydania pozytywnej opinii, świadczy wzór konkluzji proponowanych przez jednego z wydawców: Reject (only in case the paper has no value at all), czyli odrzucić jedynie wtedy, gdy artykuł nie reprezentuje żadnej wartości naukowej. Jak pisze uczestnik dyskusji na blogu The Scholarly Kitchen, w przypadku OA nie ma sensu pisanie rzetelnych, a kończących się negatywną konkluzją recenzji, gdyż „I know that even I recommended reject it will come back for revisions… and the paper will get up”.
Zachęceni łatwymi pieniędzmi na rynku wydawniczym pojawili się ze swoją ofertą także zwykli oszuści, przestępcy, ludzie niemający żadnych powiązań ze światem nauki. Osobnicy ci zakładają fikcyjne czasopisma, uruchamiają nieistniejące konferencje (Radosiński E., Punkty na sprzedaż, FA 3/21). Skala oferowanych przez nich usług w formule OA poraża bezczelnością. Można przede wszystkim zamówić fast track, czyli pełny cykl recenzencki w ciągu 14 dni. Skąd się biorą recenzenci na zawołanie? A to już tajemnica redakcji, proces wydawniczy jest poufny, jak to w porządnym wydawnictwie. Oczywiście za ekstra usługi – dodatkowe opłaty. Jesteś płodnym autorem, ale krucho u ciebie z kasą? Nie szkodzi, wydawnictwo poradzi ci, jak zdobyć pieniądze: „Publisher also provides a free open access support service to make it easier for our authors to discover and apply for funding to cover the book processing chargé”.
Odwrotna sytuacja: masz pieniądze, ale nie masz artykułu? Także nie ma sprawy. Możesz zostać koautorem u bardziej zdolnego kolegi (notka sporządzona R. J. Hyndmana „Współautorstwo na sprzedaż”, https://robjhyndman.com/hyndsight/coauthorships-for-sale/). Jeżeli sztuka układania zdań jest u ciebie w zaniku, nie poddawaj się, artykuł napiszemy za ciebie, podaj tylko tytuł, a także streszczenie. Jeżeli i to przerasta twoje intelektualne możliwości, jakoś nie możesz wymyśleć tytułu – nie szkodzi, podaj tylko dziedzinę.
Zachętą do umieszczenia artykułu, a tym samym wpłacenia APC, w danym czasopiśmie jest wysoki wskaźnik cytowań (citability). Grupy biznesowe zajmujące się sprzedażą punktów ewaluacyjnych są w stanie wskaźnik ten wykalibrować na dowolny poziom. Aby to osiągnąć, niezbędne są dwie „stajnie”: „stajnia” czasopism naukowych – niektóre wydawnictwa posiadają po sto tytułów, a zdarza się że i trzysta) – oraz „stajnia” lojalnych autorów, którzy w swych artykułach sporządzą bibliografię zgodnie z zaleceniami redakcji. Jeżeli wydawca dysponuje tego rodzaju układem, to może oferować w sposób niejawny usługę: „publikacja + 5 cytowań w ciągu trzech lat”. Przykładem niech będzie cytat z listu od edytora czasopisma, do którego autor niniejszego artykułu skierował tekst do publikacji: „We would appreciate very much of it if you would consider citing relevant past papers published in xxxx in your manuscript”. Wiele artykułów, zwłaszcza typu „state of art” lub „review articles” jest publikowanych tylko po to, aby uruchomić tzw. citation circle – „karuzelę cytowań”, nagminną praktyką jest też tzw. overcitation.
W przypadku mniejszych wydawnictw można tworzyć niejawne grupy wspólnych interesów zobowiązujące się do tzw. krzyżowych cytowań. Jeżeli wskaźnik cytowań osiągnie właściwy poziom, wówczas nasze czasopismo zostaje wprowadzone do baz Scopus, Web of Science, zaś konferencja na listę Core One, a to już otwiera nam drogę do prawdziwego finansowego Eldorado. Rzeczą trudniejszą, ale nie niemożliwą, jest wypracowanie odpowiedniej wartości impact factor.
Kreśląc niewesoły obraz szkolnictwa wyższego w czasie pandemii punktozy, należy sformułować następujące pytanie: Jak długo uczelnie polskie będą płaciły haracz, liczony w dziesiątkach milionów dolarów, na rzecz zdemoralizowanych domów wydawniczych, a nierzadko na rzecz zwykłych przestępców, oszustów, którzy założyli fikcyjne czasopisma czy też organizują nieistniejące konferencje?
Jak długo, kosztem czasu i ludzkiej energii, którą należy poświęcić studentom, nauczyciele akademiccy będą zajmować się bezsensownymi publikacjami przygotowywanymi tylko po to, aby uzbierać wystarczającą ilość punktów i zapełnić abstrakcyjne sloty?
Jak długo na uczelniach będą awansować osoby potrafiące znakomicie wykorzystać patologie systemu punktowego na rzecz promowania własnej kariery, natomiast solidni wykładowcy, poświęcający gros swego czasu studentom, będą sytuowani na pozycji uczelnianych pariasów?
Kogoś może urazić użyte powyżej określenie „bezsensowne publikacje”. Oczywiście artykuł naukowy jest końcowym efektem procesu badawczego. Naukowiec doszedł do znaczących spostrzeżeń i pragnie o nich poinformować świat nauki. Niestety nauczyciele akademiccy coraz częściej otwarcie przyznają, że przygotowali dany artykuł tylko dlatego, że brakuje im punktów. Niejednokrotnie monografie naukowe są wydawane w nakładzie od trzech do pięciu egzemplarzy. Autor książki sam uznał, że treść jego monografii nikogo nie zainteresuje, a tekst został wydany wyłącznie w celu „zapunktowania”.
Konkludując: system punktowy nie wprowadził przymusu prowadzenia twórczych i potrzebnych badań naukowych, a jedynie przymus publikowania. Poddając się temu przymusowi, pracownicy, za pośrednictwem swoich macierzystych uczelni, transferują za granicę olbrzymie sumy pieniędzy. Z moich obliczeń (dostępne na życzenie) wynika, że przekazy pieniężne tylko na rzecz jednego wydawnictwa wynoszą ok. 7 mln dolarów rocznie. Może ktoś uzasadniłby sens wydania tak olbrzymich kwot? Jakie korzyści z tego tytułu uzyskało polskie społeczeństwo – fundator tego typu poczynań? Czekam na ewentualne głosy w dyskusji.
Uwaga! Do wielu moich ocen, zwłaszcza o wydźwięku negatywnym, proszę podchodzić z dystansem. Jestem specjalistą od nadużyć finansowych (Edward Radosiński, Sprawozdawczość finansowa, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2020, zwłaszcza rozdział 5. Fałszerstwa sprawozdań finansowych). Stąd też może wynikać wręcz chorobliwa skłonność do obserwacji przedmiotu badań (w tym przypadku działalności naukowej) przez pryzmat zachowań patologicznych.
Edward Radosiński jest profesorem tytularnym nauk ekonomicznych