Piotr Pawlak
Ten tytuł mógłby wybrzmieć na kilka sposobów: „jak zabić wolność nauki”, „jak ustawą zabić wolność naukowca”, „kiedy nauka była wolna” itd. Nigdy jednak nie powinien (i oby tak się nie stało), brzmieć :„jak nauka zabija wolność”. Zawód naukowca nieodłącznie kojarzy się z wolnością, bo tylko otwarte umysły, a więc wolne, będą sięgały znacznie szerzej, dalej, głębiej i wyżej. Tytuł brzmi jak przepis z modnych we wszystkich środkach przekazu – instastories, wallach, threadsach i tiktokach – contentów kulinarnych. Tym razem przepis wydaje się raczej mało kuszący, z założenia nieapetyczny i nieudany. Ale zdaje się, że zaczynamy żyć w takiej rzeczywistości, gdy codzienność naukowca coraz częściej kojarzy się z pracą na akord niż wolnym (nie mylić z powolnym), koncepcyjnym, twórczym procesem odkrywania, tworzenia, poznania. I to jest ważny, państwowy problem, a nie odgrzewany kotlet.
Przejdźmy jednak do kuchni naukowej. Potrzeba było parę lat, by głośno mówić o tym, jak zapisy ustaw sprowadzą pracę naukowca do szybkiej produkcji wyników w miejsce kompleksowego przedstawiania osiągnięć. W codziennej dyskusji najczęściej wybrzmiewa wątek finansowy, który będzie ważny dla „A+” rektorów, „A” dziekanów, „B+” przewodniczących rad dyscyplin, „B” kierowników i „C” dyrektorów. Przy dramatycznym niedofinansowaniu nauki, w silnie rozwijającym się państwie, ostatecznie wątek finansowania badań naukowych będzie jednak równie ważny dla każdego uczonego chcącego pracować na najnowszym sprzęcie, najnowszych odczynnikach, dużych danych czy w dużych grupach badawczych. Spada zatem na nich olbrzymi stres. Wynika on przede wszystkim z naturalnej chęci starania się o granty, które pozyskać jest trudno ze względu na zamrożony budżet i przez to niski wskaźnik sukcesu w najważniejszej krajowej agencji grantowej. Kilkanaście lat temu, wrażenie robił projekt za pół miliona złotych, dziś nikogo nie dziwi grant w tej samej dyscyplinie za dwa miliony. Gdy projektu nie ma, cały czas nie znika konieczność publikowania, jak nie prac oryginalnych, to przeglądowych, jak nie przeglądowych to jakichkolwiek: popularnonaukowych, branżowych, udowadniających pomost nauki i badań z biznesem, społeczeństwem itp., itd. Za 200, 140, 100 pkt, o innych lepiej nie myśleć, mimo że nad listą czasopism punktowanych chyba tylko płakać można, bo śmieszna ona niestety nie jest, dokładnie jak tytuł tego felietonu.
Istotą istnienia uniwersytetu jest aktywny badacz, który kształci studentów w oparciu o swoje doświadczenie. Dziś środowisko naukowe strzela gola do własnej bramki, gdy zmuszone ustawami i koniecznością udowodnienia władzom publicznym (Ministerstwu Nauki) jak dobrą jest jednostką, uniwersytetem, instytutem, publikuje szybko i niestety często byle gdzie. Ale system jest przecież nieubłagany, a instytucje naukowe potrzebują napełnić sakiewkę. Bo potrzeba punktów, bo doktoraty trzeba skończyć, bo szybkie recenzje, bo tanio. Przy skali publikowania artykułów w drapieżnych czasopismach martwi mnie, jak kolejne pokolenia naukowców rozpoznają, który artykuł wnosi cokolwiek merytorycznego. Coraz trudniej przekopać się przez bazy danych, aby nie filtrując wyszukiwania, uniknąć setek niepotrzebnych tytułów, na które wydano, ze zniżką czy bez, setki tysięcy lub milionów złotych. Podczas jednego z seminariów magisterskich studenci chyba sami zauważyli zaskoczenie na mojej twarzy, gdy przypadkowo wpisane jedno z haseł genetycznych w bazie PubMed wskazało wśród pierwszych 100 rekordów blisko 50% artykułów opublikowanych w czasopismach z tzw. listy drapieżników.
Pomimo wszystko, żeby nie było aż tak pesymistycznie, widać po wielu reformach w ciągu ostatnich lat, że nauka ma się nieźle, a naukowcy potrafią odnaleźć się w każdym systemie. Po co jednak gotować tę żabę? Może czas postawić na system stworzony przez naukowców, którzy czują ducha nauki, a nie ministrów. Przez naukowców, dla naukowców i dla nauki. Ten zawód przeważnie wiąże się z olbrzymią samoświadomością, motywacją, wewnętrzną chęcią eksploracji. Ale to właśnie wolność naukowca, poczucie komfortu i spełnienia napędzi kolejne osiągnięcia. Truizmem jest twierdzenie, że praca naukowa wiąże się z chęcią i gotowością publikowania wyników, które możemy tracić, jeśli ktoś trzyma nad nami stoper. Mobilizacja i motywacja, by ktoś nas z publikacją nie uprzedził, to zupełnie co innego niż rozczłonkowanie wyników i publikowanie bez odpowiedzi na piętrzące się pytania. Kto kupi przepis na szarlotkę bez jabłek?
Może nie bez powodu, acz podświadomie, kuchnia zakradła się do tego artykułu. Dajmy naukowcom robić ich robotę, nie odciągajmy od niej ich uwagi zadaniami administracyjnymi i ewaluacyjnymi słupkami. Zamiast tego poszukajmy rozwiązań umożliwiających współistnienie świetnej nauki i inspirującego uniwersytetu, a więc tworzenia dobrych warunków pracy dla naukowców i dydaktyków. Szefom kuchni oddajemy chętnie zawartość lodówki. Gwiazdki Michelina już są. Niekoniecznie w restauracjach, gdzie trzeba wydać 400 dań dziennie.
Wróć