Zbigniew Drozdowicz
Postrzeganie życia naukowego w odcieniach czerni i bieli jest wprawdzie kuszące, ale jednak mało inspirujące do poważnych dyskusji nad kondycją nauki. Postaram się go unikać w próbie odpowiedzi na pytanie, w czym się wyraża liderowanie liderów i marudzenie maruderów w nauce. Zarówno bowiem w pierwszym, jak i w drugim znajduję strony dodatnie i ujemne.
W przeszłości tych, którzy przewodzili badaniom naukowym, nazywano mistrzami lub – bardziej „staromodnie” – przewodnikami duchowymi. Określeń tych używano jednak tak długo i w tak różnych sytuacjach, że w znacznym stopniu straciły pierwotne znaczenie. Co to bowiem jest za „mistrz”, który wprawdzie kończy akademickie studia ze stopniem magistra (z łac. magistri – mistrza), ale w wielu przypadkach niemal cudem udało mu się dotrwać do końca i obronić rozprawę magisterską, o której wiele można powiedzieć, ale nie to, że zawiera jakieś oryginalne przemyślenia. Jeśli niektórym z nich udało się kontynuować akademicką edukację na studiach doktoranckich, to spora ich część nie kończy ich obroną doktoratu, a w gronie tych, którym mimo wszystko udało się go przygotować i obronić, niewielu jest takich, którzy zdecydowanie wyróżniają się uzdolnieniami i naukowymi kwalifikacjami. Przynajmniej niektórzy z nich decydują się później na ubieganie się o kontynuację akademickiego życia w formie etatowego zatrudnienia na uczelni lub w instytucie badawczym. Jest ich jednak niewielu. Byłem wielokrotnie członkiem komisji konkursowych przy zatrudnianiu na uczelni i mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że wprawdzie na niejeden z tych konkursów zgłaszało się kilku lub nawet kilkunastu kandydatów na uczonych, to mogących potwierdzić swoje aspiracje ponadprzeciętnymi osiągnięciami badawczymi było niewielu. Tak czy inaczej, konkursy były rozstrzygane, tyle tylko że w niejednym przypadku komisja konkursowa kierowała się albo zasadą: „na bezrybiu i rak ryba”, albo zapewnieniami opiekuna naukowego kandydata, że dobrze się on zapowiada jako uczony i trzeba dać mu szansę, aby zapowiedzi przełożyły się na poważne osiągnięcia badawcze. Czasami to się potwierdzało, a czasami pozostawało w sferze zapowiedzi, w których realizację przestawali w końcu wierzyć nawet opiekunowie. Rzadko jednak w nauce zdarzał się masowy „wysyp” wielkich talentów, a ci, którzy faktycznie posiadali ponadprzeciętne uzdolnienia do pracy badawczej, czasami natrafiali na takie przeszkody w środowisku akademickim, że ich pokonywanie zabierało im więcej czasu niż sama praca badawcza i niejednego zniechęcały do jej kontynuowania. Chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że liderowanie liderów w nauce ani w przeszłości, ani obecnie nie może się sprowadzać do prowadzenia badań i osiągania znaczących wyników.
Rzecz jasna taki lider ma wymagania, upodobania i wyobrażenia o sobie. Jedne z nich mogą uchodzić za swoiste „dziwactwa”, które mu pomagają, a innym raczej nie przeszkadzają. Są jednak również takie, które dla jego akademickiego otoczenia są trudne do zaakceptowania, a i liderowi nie ułatwiają życia. Należą do nich wygórowane samooceny i oczekiwania od współpracowników w życiu naukowym, aby dawali z siebie dużo więcej niż ich na to stać. Zainteresowanych konkretami odsyłam do wspomnieniowej książki J.D. Watsona pt. Podwójna helisa. Historia odkrycia struktury DNA. Rzecz jasna niecodziennie dokonuje się takiego odkrycia; ale też i niecodziennie opisuje się jego współudziałowców w taki sposób, że przynajmniej niektórzy z nich poczuli się głęboko urażeni (i małym pocieszeniem mogło być to, że cały zespół otrzymał za to osiągniecie Nagrodę Nobla). W swoim akademickim życiu nie spotkałem się osobiście z żadnym noblistą. Spotkałem natomiast uczonego, o którym się mówiło, że się „otarł o Nobla”, oraz kilku takich, którzy zachowywali się tak, jakby jedynie przez jakieś przeoczenie nie wysunięto ich kandydatury do tego wyróżnienia. Jest w tym stwierdzeniu trochę ironii. Dodam zatem, że przynajmniej niektórzy z nich mieli faktycznie ponadprzeciętne osiągnięcia, ale niestety nie na miarę Nobla. Kłopotliwie współżyło się jednak głównie z tymi, którzy nie mieli takich osiągnięć, ale zajmowali uczelniane stanowiska skłaniające do uznawania się za akademickich liderów. Wejście w szczegóły mogłoby oznaczać kwestionowanie roli w nauce tych, którzy za sprawą zapobiegliwości lub tylko szczęśliwego zbiegu okoliczności pełnią na uczelniach ważne funkcje administracyjne lub też są organizatorami i koordynatorami funkcjonowania zespołów badawczych. Dzisiaj rola tych ostatnich tak zyskała na znaczeniu, że bez nich trudno sobie wyobrazić uzyskanie i realizowanie dużych grantów badawczych. Można ich również uznać za swojego rodzaju liderów, tyle tylko że nie w samych badaniach, lecz w ich organizowaniu. Powinni oni posiadać naukowe kwalifikacje, które pozwalają im zrozumieć, na czym polega doniosłość realizowanych badań i właściwie ocenić udział w nich poszczególnych członków zespołu badawczego. Problem zaczyna się w momencie, gdy sobie przypisują najbardziej znaczące role.
O ile grupa akademickich liderów jest zwykle stosunkowo nieliczna, to grupa maruderów jest znacznie liczniejsza i bardziej zróżnicowana. Można jednak w niej wyróżnić co najmniej dwa „skrzydła”. Dla uproszczenia nazwę je „lewym” i „prawym”. To pierwsze stanowią nie tylko będący swoistym „spadkiem” po czasach słusznie minionych, ale także ci, którzy nie utożsamiają się ani z dobrą zmianą po 1989 roku, ani też z tzw. dobrą zmianą po 2015 roku. Ci pierwsi marudzą, że dawniej było lepiej, bowiem mieli zapewnione przetrwanie w akademickim życiu, również wówczas, gdy specjalnie nie przykładali się do pracy badawczej. Wystarczyło, że deklarowali swoje poparcie dla ówczesnej władzy politycznej i nie kwestionowali ani jej poczynań, ani też poczynań jej nominatów na rektorskich stołkach. Natomiast ci drudzy marudzą, że powinno być dużo lepiej niż jest nie tylko w życiu akademickim i nie tylko nie deklarują poparcia dla władzy politycznej, ale także obwiniają ją za swoje zawodowe i życiowe porażki. Jeśli by jednak ich zapytać, co dobrego zrobili dla poprawy swojej akademickiej pozycji, to lista zawodowych osiągnięć mogłaby się okazać krótka i próżno byłoby na niej szukać takich, które mają ponadlokalny wymiar. Jednak powiedzenie im tego otwarcie raczej nie przyniosłoby niczego dobrego, a być może nawet przyczyniłoby się do pojawienia się długiej listy winnych braku ich naukowych osiągnięć.
Tym, którzy sytuowali się i sytuują na „prawym skrzydle” akademickich maruderów, z całą pewnością nie żyło się łatwo przed zmianą w 1989 roku. Jeśli mimo to jakoś przetrwali do tej zmiany, to trudno było im się przebić nie tylko na bardziej znaczące stanowiska akademickie, ale także uzyskać znaczące środki na badania naukowe lub chociażby zgodę na wyjazd za granicę do któregoś z liczących się ośrodków naukowych. Krótko mówiąc, przynajmniej niektórzy z nich mieli uzasadnione powody do marudzenia na swoją zawodową i życiową sytuację. Jednak odpowiedź na pytanie, którzy z nich zyskali na zmianach po 1989 roku, nie jest taka prosta. Zapewne zyskali ci, którzy posiadali na tyle wysokie kwalifikacje naukowe i językowe, aby wyjeżdżać do zagranicznych ośrodków naukowych. Można nawet powiedzieć, że po tym przełomie pojawił się swoisty „ruch pielgrzymkowy” do tych ośrodków. Rzecz jasna nie zawsze najbardziej znaczących, bo do nich ustawiała się długa kolejka uczonych również z mniej znaczących w nauce ośrodków zachodnich. Wielokrotnie korzystałem w tamtych latach z możliwości międzynarodowej współpracy naukowej. Podczas pobytów za granicą spotykałem zarówno takich polskich uczonych, którzy mieli znaczące osiągnięcia naukowe i mogli być poważnymi partnerami do współpracy z goszczącymi ich uczonymi, jak i takich, którzy mieli osiągnięcia co najwyżej przeciętne, a ich wyjazdy motywowane były nie tyle celami badawczymi, co turystycznymi. Jedni i drudzy od czasu do czasu marudzili, czasami nawet na to samo. Okazywało się bowiem, że otrzymywane przez nich fundusze były tak skromne, że z trudem pokrywały koszty pobytowe, nawet jeśli nazywały się stypendiami rządowymi, a otrzymywane z ich rodzimych uczelni tzw. diety wystarczyły niejednokrotnie jedynie na nocowanie w akademikach i żywienie się „domowym” sposobem.
Po 2015 roku niewiele się zmieniło na lepsze pod względem wyjazdów zagranicznych. Sporo się natomiast zmieniło na krajowym „podwórku”. Pojawili się bowiem innowatorzy, którzy z zapałem godnym lepszej sprawy postanowili gonić światową naukę poprzez proste przeniesienie na rodzimy grunt rozwiązań, które przynajmniej do pewnego czasu sprawdzały się w niektórych krajach zachodnich. Problem był i nadal jest nie tylko w tym, że były one i są stosowane w naszym kraju bez zaplecza społecznego, które miały i mają tamte kraje, ale także w tym, że były one wprowadzane metodą „wstrząsową”, jeśli tak można nazwać stosowanie wskaźników bibliometrycznych bez uprzedzenia dużo wcześniej, że badacze będą oceniani według liczby przywołań ich publikacji w punktowanych czasopismach z ministerialnej listy. Już po ogłoszeniu pierwszych list pojawiała się spora grupa maruderów wskazujących na ich rozbieganie się z faktyczną wartością zamieszczanych w tych czasopismach artykułów, a każda następna lista była gorsza od poprzedniej. Ostatnia z nich (z lipca 2023 roku) wręcz wyglądała na ministerialną prowokację pod adresem środowiska akademickiego. Jej ogłoszenie sprawiło, że nawet ci, którzy sympatyzowali ze sprawującymi władze polityczne, powątpiewali w nieomylność, a być może nawet w zdrowy rozsądek odpowiedzialnego za nie ministra. Natomiast tym, którzy marudzili na sprawujących władzę po 2015 roku, lista ta dostarczyła tak mocnych argumentów, że nawet politycy, którzy przejęli władzę polityczną po październikowych wyborach z 2023 roku, za swój priorytet uznali położenie kresu takim ministerialnym harcom, jak tworzenie list czasopism „z kapelusza”.
Należałem do tych maruderów, którzy otwarcie wypowiadali się (m.in. na łamach FA) krytycznie nie tylko o takim bibliometrycznym sposobie oceniania osiągnięć uczonych, ale także o niektórych rozwiązaniach wprowadzonych w 2018 roku tzw. Ustawą 2.0. Krótko zatem powiem, że moim zdaniem żaden ilościowy sposób mierzenia osiągnięć nie da się przełożyć na zróżnicowanie jakościowe środowiska akademickiego. Stwierdzenie, że uczeni stanowią istotnie różniące się osobowości, a uprawiane przez nich dziedziny nauki i dyscypliny naukowe różnią się zarówno stosowanymi w nich metodami badawczymi, jak i praco- i czasochłonnością, stanowi tzw. oczywistą oczywistość. Podobnie jest z twierdzeniem, że jedni uczeni znaczące wyniki osiągają szybciej, a inni dużo wolniej. Czasami jest tak, że do rozwiązania poważnych problemów naukowych potrzebny jest wysiłek badawczy kilku pokoleń uczonych i zwykle pamięta się o tych, którzy postawili przysłowiową „kropkę nad i”. Tak to wygląda m.in. w wysoko rozwiniętych dyscyplinach naukowych. Nie chciałbym jednak spotkać się z zarzutem, że unikam powiedzenia czegoś bardziej konkretnego. Przywołam zatem przykład uczonego, o którym mówił Max Weber w wygłoszonym na Uniwersytecie w Monachium w 1917 roku wykładzie pt. Wissenschaft als Beruf (Nauka jako zawód). Mówił w nim nie tylko o zawodzie uczonego, ale także o powołaniu, które sprawia, że uczony „nakłada sobie klapki na oczy i utwierdza siebie w przekonaniu, iż los jego własnej duszy zależy od prawidłowego dokonania poprawki, i to akurat tej poprawki w tym właśnie, a nie w innym miejscu rękopisu”. Czasami mu się to udaje, a czasami nie, mimo wieloletnich wysiłków. Takiego uczonego w żadnym jednak razie nie nazwałbym maruderem.
Przedstawię również trzy sugestie związane z oczekiwaniami zmian w funkcjonowaniu nauki w naszym kraju. Pierwsza z nich dotyczy wprowadzenia rozwiązań, które odciążałyby najbardziej efektywnych naukowo liderów od konieczności wykonywania zajęć zabierających im sporo czasu i utrudniających skupienie się na pracy badawczej. Zaliczam do nich czynności administracyjne i organizacyjne. Druga z nich dotyczy zmian w możliwości wykazywania przez uczonych osiągnięć w procedurze parametryzacji dyscypliny naukowej. Problem w tym, że obecne przepisy dyskryminują tych, którzy mają ponadprzeciętne wyniki, udokumentowane znaczącymi publikacjami, oraz premiują tych, którzy zadowalają się kilkoma byle jakimi publikacjami w byle jakich wydawnictwach i są przekonani, że w ten sposób wypełnili już swój naukowy obowiązek. Trzecia z tych sugestii dotyczy wprowadzenia zmian, które skłoniłyby do poważniejszego traktowania, niż to ma obecnie miejsce, ocen okresowych pracowników naukowych i naukowo-badawczych. To, co jest, w moim przekonaniu stanowi jedynie akademicki rytuał, nie do końca poważnie traktowany przez osoby oceniające i oceniane. Pozwala to przez wiele lat trwać w życiu akademickim tym, którzy w wykonywaniu zawodowych obowiązków stawiają na minimalizm, co im jednak nie przeszkadza oczekiwać godziwych wynagrodzeń.
Wróć