Piotr Müldner-Nieckowski
Paradoks dialogu polega na tym, że można go toczyć między sobą a sobą, a więc jednak gdy do rozmowy są co najmniej dwie osoby – ja z sobą. Dialog może być także, jak w powieści albo na scenie, wieloosobowy, z wieloma ja. Tak działa dialog w sobie i dla siebie, dialog twórczy. Tak dialog z samym sobą prowadzi na przykład poeta, a prozaik może mieć w sobie dialogi wielu osób, i to nie jest żaden paradoks, tylko konieczność. Metoda wyobraźni. Sprawa warsztatu literackiego.
A dialog bez ustanku się toczy nawet w każdym świadomym człowieku, i to we śnie. Myślenie (w tym sen, który jest myśleniem wysokiego poziomu, bo jak sądzę, pozbawionym autocenzury, unikającym kontroli logiki i nonsensów) jest dialogiem, wręcz fizycznie rozmową z samym sobą właśnie.
Dialog tekstowy (literacki) to nie zawsze rozmowa, w fizycznym znaczeniu tego wyrazu, to jakże często sposób zapisu wymiany i analizy własnych myśli, informacji, ocen i analiz, szukania rozwiązań i odpowiedzi. Wszystko spisuje nam się wtedy jako dialog (i czyni pozory tekstu o ciągłej kontynuacji wypowiedzi) na wzór mówienia, ale bez wtrącania ogromu śmieciowych uwag, szczegółów i spostrzeżeń, które w wypadku rozmowy z drugą osobą często utrudniają tworzenie konkluzji, a to na skutek ustawicznego wyrastania rozmaitych przesłon powstających z nadmiaru bezużytecznych informacji, pobocznych argumentów, przypadkowych skojarzeń i dowcipkujących aluzji.
Wszystko to, niczym siatka z drutu magnetyzmowi, uniemożliwia fluidom wspólnoty myślenia przenikanie się myśli i korzystanie z faktów, a więc zdarzeń, rzeczy i dowodów. Narastają sterty odpadów. Osoby kształcone na naszych uczelniach przeważnie rozmawiają, stojąc na swoich betonowych stanowiskach i nie zamierzają się od tego uwalniać. Przeciwnie, uważają, że tak ma wyglądać ich świat bezpieczeństwa, w rzeczywistości bańka mydlana, której wnętrze nie zawiera żadnych nowości zagrażających pęknięciem powłoki stworzonej samemu sobie, w której można się lenić, w kółko powtarzając znane sobie rzeczy i sprawy.
Na każde twoje nowe słowo (hipotezę, odkrycie, wynalazek, uwagę trafnie korygującą zastany pogląd, istniejącą definicję i tak dalej) oni mają swoje odwrotne słowo obronne, bezdowodowe, lecz ozdobne, erystyczne, dyktowane jednak tylko przez emocje z powodu pękania ścianek bańki: jestem w defensywie, pilnuję swego terytorium, obszaru mojego środowiska. Jeśli zmienię dotychczasowe zdanie, to mogę być natychmiast wykluczony. Myślą wtedy: Co zrobię, jeśli ulegnę i uruchomię myślenie nowe? Z kim będę wymieniał (-a) opisy stereotypów, zakręty urobionego słownictwa, standardy opinii (nieważne, że mylnych)? Kto mi pożyczy stówkę, kiedy będę potrzebował, kto zeszyt z notatkami z konferencji, które od lat potwierdzają mój nienaruszalny zakres wiedzy?
Taka rozmowa z samym sobą przeważnie wydaje się bezpieczna, jak to z kolegami z własnej grupy ideowo-politycznej, bo nie jest dialogiem osób o różnych poglądach. Jednak może niebezpiecznie toczyć się w trybie koła rozważań pustych, bo nie napotyka cudzej obrony ani ataku na twoją myśl świeżą a ciekawą. Możesz roztrząsać nowe i zestawiać ze starym, nadszarpując standardy, możesz zadawać kłam poglądom i defasonować dotychczasowy język. Możesz być więc sobą? Ale raczej tylko ze sobą. Z innymi grozi ci niebezpieczeństwo.
Może się to skończyć tym, że następnego dnia pójdziesz między swoich i powiesz coś, co, mimo że jest prawdziwe, słuszne i odkrywcze, środowiskowo okaże się zakazane i zagrozi ostracyzmem.
Tak się skłaniamy ku nawykowemu produkowaniu metamyśli, czyli ku myśli o myśleniu dotychczasowym a zagrożonym przez niewłaściwy odbiór naukowy i społeczny – choćby w grupie; w redakcji czasopisma, w którym nikt nie będzie nawet starał się rozumieć twoich rozważań, a recenzenci, zdumieni twoimi odkryciami, znienawidzą cię i napiszą, żeś jest ignorantem. Przecież wiesz, ile dobra naukowego zniszczyli nienaukowi koledzy naukowcy, i to zanim ta jakość miała szansę ukazać się światu! Potem będzie musiał się urodzić jakiś nowy odkrywca, mocniejszy od ciebie, i wymyślić to ponownie.
Osobnik naukowy lepiej wyćwiczony w myśleniu okroi problem z brzegowych wartości odchyleń standardowych, czyli z przypadków rzadkich i nietypowych. Jak w równaniu Daniela Bernoulliego, które początkowo było niezwykle skomplikowane i nie całkiem objaśniało zjawisko przepływu płynów (cieczy i gazów). Ale Bernoulli to wiedział, bo rozmawiał ze sobą. Rzecz często wydawała się ostatecznie sformułowana, mimo ciągłego dodawania coraz to nowszych zastrzeżeń i dopełnień, a jednak myśli, w tym senne, nie dawały spokoju. Upór uczonego sprawił, że po ostatecznym ustaleniu równania hydrodynamiki płynów wszystko stało się niebywale proste. Z wyjątkiem jednego. Jakiś niedowarzony krytyk zaatakował tezę, że zwężenie rury przypływu płynu w oczywisty sposób powoduje obniżenie w niej ciśnienia. Nie chciał w to uwierzyć, bo na zdrowy rozum wydało mu się, że jest odwrotnie – ciśnienie w zwężonej rurze powinno być wyższe, bo tam w niej przecież robi się ciaśniej, a jak ciaśniej, to gęściej. Nie przyjmował do wiadomości, że Bernoulli lepiej niż on przemyślał prawo hydrodynamiki, zasadę zachowania energii, i że po przypłynięciu z szerokiej rury do zwężonej płyn przyspiesza kosztem energii swego ciśnienia. Coś za coś, mówiąc po prostu. Żeby na to wpaść, trzeba zacząć myśleć. Tak to działa.
e-mail: lpj@lpj.pl