Andrzej W. Nowak
Niegdyś w Poznaniu podczas wykładu otwartego profesor Ewa Łętowska użyła dosadnego sformułowania: „W Polsce łatwiej zrobić nowe dziecko niż umyć stare”. Trafnie oddaje to pewną nieroztropną tendencję, z jaką mieliśmy do czynienia przy ostatnich reformach nauki. Szczególnie widzieliśmy to w przypadku tzw. reformy Gowina. Zamiast ewolucyjnego, punktowego zmieniania systemu zaproponowano kompleksową „rewolucję” systemu nauki i szkolnictwa wyższego. Zmieniła ona sposób prowadzenia doktoratów, wewnętrzne struktury uczelni (wprowadziła rady uczelni), podział na dyscypliny, system punktowania artykułów, zasady finansowania z dotacji pomocy materialnej (zniknęła na przykład możliwość finansowania z niej akademików) itd. Żadna z tych reform nie zaadresowała podstawowej bolączki polskiej nauki, jaką jest niedostateczne finansowanie poniżej średniej europejskiej.
Co złego w takiej rewolucyjnej zmianie? Cóż, nawet jeśli serce jest za rewolucją, to rozum powinien ją kontrować i kontrolować. Gdy dokonujemy zmiany wszystkiego, to nie jesteśmy w stanie tej zmiany monitorować. Szczególnie, gdy są to zmiany o przeciwnych kierunkach, jak w przypadku dwóch ostatnich reform. Reforma Kudryckiej zbyt sztywno związała finansowanie z liczbą studentów, tworząc różnorakie patologie, reforma Gowina uczyniła dydaktykę właściwie zbędną. Reforma Kudryckiej sprzyjała publikowaniu lokalnych prac zbiorowych (i monografii), prowadząc do ich inflacji, reforma Gowina w ogóle podważyła sens ich publikowania. Uprzednio studia doktoranckie zbyt silnie związywały doktorantów z ich promotorami, szkoły doktorskie czynią ten związek zbyt luźnym. Reforma Gowina zamiast naprawić kulejącą kolegialność, właściwie ją zlikwidowała, co ciekawe mnożąc liczbę rad, szkół i innych ciał, które jedynie z nazwy sugerują kolegialność.
Tak częste przestawianie systemu wywołuje chaos. Zanika możliwość sterowania warunkami brzegowymi, stymulowania pożądanych kierunków rozwoju. Zamiast racjonalnej zmiany, mamy jedynie przebieranie się starych układów nieformalnej władzy w nowe kostiumy i nieoficjalne rządy twórców oraz beneficjentów zmian.
To, czego brakuje – prócz pieniędzy oczywiście – to konkretne, drobne zmiany, ale pomyślane tak, aby przyniosły wymierne, dające się monitorować i korygować efekty. Zmiany, które punktowo odpowiadają na jakieś jasno zdefiniowane wyzwanie i tworzą warunki, w których strategie optymalizacyjne podejmowane przez uczestników gry w polu akademickim będą zmierzały w pożądanym kierunku. Warto kierować się tu roztropną uwagę Kanta, że powinniśmy projektować nasze prawa dla „państwa diabłów”.
Po doświadczeniach z reformą Gowina widzimy już, że i naukowcy, i zarządzający nauką dostosowują się i na bodźce, które są „wszyte w system”, odpowiadają w sposób niekoniecznie pożądany i zaplanowany przez jego twórców. Na przykładzie ewaluacji czasopism świetnie opisał to Marcin Miłkowski w tekście Hodowla szczurzych ogonów (FA 11/2023). W czasie reformy Gowina tworzono system, opierając się na naiwnej wizji antropologicznej: oto „system” składa się z karykaturalnie wyobrażonych naukowców, którzy są racjonalni na sposób homo economicus, którzy napędzani są wizją „doskonałości” i „prestiżu”, które to wartości są adekwatnie mierzone i wyznaczane „gowinami” i „czarnkami”, jak ironicznie środowisko określiło ową punktową quasi walutę. W wizji reformatorów miało to automatycznie leczyć nasze bolączki strukturalne, przezwyciężyć półperyferyjne położenie i ominąć kwestię finansowania nauki. Okazało się, że gracze w polu akademickim byli bardziej racjonalni niż przewidywała to wizja reformatorów. Odwołując się do metafory M. Miłkowskiego, zamiast ganiać za „szczurami” (ową doskonałością), polować na nie, badacze zaczęli je hodować i w ten sposób pozyskiwali „ogony” (punkty), z których byli rozliczani w ewaluacji. Wbrew bowiem mitom, jakie nam wmawiają neoliberałowie, racjonalność podmiotów w grze rynkowej nie ma wiele wspólnego z optymalizacją; gdyż racjonalność w bardzo bazowym ujęciu to dobieranie odpowiednich środków do osiągnięcia celu. Hodowanie szczurów, aby obcinać im ogony, jest bardziej racjonalne z perspektywy pojedynczych podmiotów niż uganianie się po brudnych kanałach ściekowych. A że system przez to upadnie… Cóż, akurat z tym już sobie takie neoliberalne wizje racjonalności podmiotów nie radzą.
Aby dyskutować o reformie, powinniśmy poważnie porozmawiać o modelach zarządzania, wizjach ontologii społecznej, założeniach o podmiotach, jakie „wszywamy” w nasze reformy. Napisałem doktorat z obszaru teorii systemów społecznych, habilitację z pogranicza filozofii nauki i techniki, socjologii wiedzy oraz studiów nad nauką i techniką. To, czego nauczyła mnie moja droga naukowa, to (a) myślenie systemowe, (b) ograniczone zaufanie do uproszczonych modeli racjonalności oraz (c) głębokie przekonanie, że translacja, wprowadzenie zmiany, upowszechnienie jej jest dużo trudniejsze i wymagające niż „genialny pomysł” + dekret. Przekonałem się o tym już w swym pierwszym wykształceniu jako technik technolog procesów chemii organicznej i nieorganicznej, gdzie nie mając pojęcia o istnieniu Bruno Latoura, intuicyjnie pojmowałem naukę na wzór pojęcia technonauka. Dlatego zwracam uwagę na poziom aplikacji, upowszechnienia, instytucjonalizacji bardziej niż na „genialne pomysły” zmiany i ich papierowe opisy. Szczególnie, gdy te rewolucyjne pomysły nie mają dobrze „dogranych” szczegółów (każdy, kto uczestniczył w kolokwiach habilitacyjnych czy przewodach doktorskich po reformie Gowina, wie, ile jeszcze zostało tam do poprawienia i ujednoznacznienia).
W dyskusji o reformach interesują mnie poziomy: systemowy i podmiotowy.
Systemowy: jakie są pomysły na sterowanie warunkami brzegowymi, jakie pętle zwrotne – jakie refleksyjności są wbudowywane w proponowane rozwiązania. Na ile, jak powiedziałby Amitaj Etzioni, wbudowano w ten system responsywność, zdolność do odpowiadania na wzajemne komunikaty i to na wszystkich poziomach systemu;
Podmiotowy: mając ograniczone zaufanie do naiwnych wizji racjonalności podmiotów, interesuje mnie, jak proponowane zmiany modelują zakładane reakcje na ów „reformatorski bodziec”, czy projektując dane rozwiązanie projektujemy je dla „kantowskich diabłów”? W tak zaprojektowanym systemie, nawet jeśli podmioty kierować się będą interesem egoistycznym, efekt systemowy będzie pozytywny. Przykładem takiego bodźca były zlikwidowane w reformie Gowina „znaczone pieniądze” w dotacjach celowych na przykład na cele pomocy materialnej, w tym akademiki. To w kontekście „Jowity” jest dziś wyjątkowo aktualne. „Znaczone pieniądze” miały tą zaletę, że nawet jeśli rektor czy kanclerz nie był w ogóle zainteresowany kwestiami socjalnymi czy materialnymi, to czysto systemowy horyzont decyzyjny i jego specyfika w jednostkach budżetowych skłaniały do podejmowania takich inwestycji. Wiemy bowiem dobrze, że „grzechem ciężkim” w jednostce budżetowej jest niewydanie wszystkich pieniędzy z dotacji do końca roku rozliczeniowego;
Poniżej proponuję zmianę, którą można byłoby wprowadzić relatywnie tanio i szybko; uzyskać efekt systemowy, nie zakładając równocześnie naiwnego modelu czy to dotyczącego racjonalności podmiotów w polu akademickim, czy to racjonalności współdziałań w nim.
Postuluję reformę pisania recenzji w przewodach doktorskich, habilitacyjnych i profesorskich. Obie ostatnie reformy nie dokonały właściwie formalnych zmian dotyczących samego sposobu pisania recenzji, choć dokonywano zmian w sposobie oceny i wymogach w procedurach awansowanych na poszczególne stopnie.
Oto krótki opis proponowanej zmiany. Po pierwsze, wszystkie recenzje powinny być wypełniane w formularzu internetowym. Mógłby on na przykład korzystać z konta OPI, którego używamy w składaniu grantów do NCN i NCBR oraz w projektach ministerialnych. Formularz powinien zawierać zestandaryzowane pola do uzupełniania: metodologia, struktura, ocena bibliografii, uwagi krytyczne, uwagi polemiczne etc. Szczególnie warto zadbać o te ostatnie, umożliwiając zawarcie uwag będących polemikami, a nie wpływających bezpośrednio na ocenę formalną. Warto też dodać do każdej rubryki podrubrykę „inne/dodatkowe uwagi”, tak aby pogodzić wymogi dyscyplinujące recenzentów z zostawieniem im marginesu swobody. Powinny one również wskazywać opcję rekomendacji pracy do wyróżnienia lub do publikacji, gdyż wniosek taki powinien być zawarty w recenzji, a czasem jest za późno zgłaszany podczas obrad komisji. Można się zastanowić, czy formularze nie powinny mieć wariantów dla różnych dziedzin nauki. Recenzje powinny być wysyłane w wersji elektronicznej w systemie (podejrzewam, że ze względów formalnych uzupełnione wydrukiem papierowym). Co zyskujemy na tym pomyśle? Po pierwsze, w łatwy sposób możemy uczynić proces recenzowania bardziej transparentnym. Po drugie, automatycznie w zasadzie możemy tworzyć bazy recenzji oraz – choć wymieniam to jako trzecie, to uważam za najważniejsze – podnieść kulturę recenzowania, która w mojej opinii nie jest w Polsce wysoka.
Oprócz tej formalnej propozycji korekty chciałbym dodać propozycję zmiany samego sposobu oceny pracy doktorskiej. Teraz obrona doktoratu ma charakter punktowy, to znaczy doktoranci piszą pracę, recenzenci ją oceniają, a sama obrona staje się właściwie formalnością. To powoduje, że często mamy do czynienia z tzw. recenzjami negatywnymi z pozytywną konkluzją. Moim zdaniem są one wymuszane systemowo – recenzenci mają często zarzuty, uwagi krytyczne czy polemiczne, chcą, aby one wybrzmiały, były dyskutowane w czasie obrony. Równocześnie uważają, że nie są one na tyle poważne, aby do obrony nie dopuścić. Rzadko się zdarza, aby recenzenci kierowali pracę do poprawy, taka konkluzja wymaga bowiem od recenzenta pewnej systemowej odwagi i stanowczości. Zmienić by to mogło wprowadzenie rozwiązania inspirowanego modelem anglosaskim (gdzie kończenie przewodu doktorskiego i obrona są procesem) oraz praktykami recenzenckim w dobrych czasopismach.
Proponowane rozwiązanie jest proste – ocena doktoratu powinna być czterostopniowa: 1) Konkluzja pozytywna – dopuszczenie do obrony, 2) Skierowanie do małych poprawek i uzupełnień, 3) Skierowanie do dużych poprawek i uzupełnień, 4) Konkluzja negatywna – niedopuszczenie do obrony.
Ze względu na specyfikę i wagę obrony doktorskiej ocena dokonanych poprawek wymagałaby akceptacji odpowiednich recenzentów (tych, którzy owe poprawki i uwagi zgłaszali). Oczywiście formularz akceptacji też powinien być w formie elektronicznej, stanowiąc część tego systemu.
Ponadto należałoby administracyjnie wyznaczyć widełki czasowe na poprawki. Roztropne wydają się następujące: małe poprawki 3-6 miesięcy, duże poprawki 6-12 miesięcy.
Dzięki proponowanej zmianie zmniejszamy rozterki recenzentów, które kończą się tzw. negatywnymi recenzjami z pozytywną konkluzją. Po drugie, zmniejszamy presję na doktorantów – brak zerojedynkowej sytuacji powoduje zmniejszenie lęku przed porażką (mamy dwie dodatkowe opcje pośrednie). Po trzecie, wprowadzamy element debaty i polemiki, „wszywając” go w samą procedurę formalną, co moim zdaniem miałoby szansę ożywić dyskusję na obronach prac doktorskich.
Bliska jest mi wizja uniwersytetu społecznie użytecznego, wizja wiedzy, która przenika społeczeństwo i przyczynia się do jego racjonalizacji (zagadnienie to badam m.in. jako członek zespołu granowego SOWA – Społeczne Obiegi Wiedzy Akademickiej (spoleczneobiegiwiedzy.pl). Bliska jest mi też propozycja typów nauk Jürgena Habermasa i odpowiadających im typów interesów, charakterystycznych dla każdej z nich. Wyróżnił on interes techniczny, praktyczny oraz emancypacyjny, odpowiednio nauki uprawiać możemy jako empiryczne, historyczno-hermeneutyczne oraz krytyczne – emancypacyjne. Akademia ma zatem dostarczać wynalazków, innowacji (badania techniczne, stosowane nauki społeczne), wnosić swój wkład w poznanie świata, w którym żyjemy i pomagać go nam zrozumieć (nauki społeczne i humanistyczne, ale i część popularyzacyjnych działań w obrębie nauk przyrodniczych). Wreszcie ostatni aspekt to echo dziedzictwa Oświecenia, czyli traktowanie wiedzy jako elementu, który wyzwala człowieka.
Uważam, że uniwersytet powinien być fabryką wiedzy; w tym nie ma nic złego, tylko zależy jaką fabryką. Demokracja w świecie kapitalistycznym nie przekracza bramy fabryki, stąd często fabrykę przeciwstawiamy wizji twórczej, wyzwolonej jednostki. To nie jest konieczna wizja. Fabryka, w tym fabryka wiedzy, może być także wspólnotowym wytwarzaniem, podziałem pracy, dzieleniem się wiedzą i wysiłkiem oraz radością z odkrywania i przekształcania świata. Warunkiem jest demokratyzacja tej fabryki, współpanowanie nad środkami produkcji. Żeby akademię jako instytucję i wspólnotę uczynić bardziej responsywną, należałoby uczynić ją, po pierwsze, lepiej skomunikowaną wewnętrznie (komunikującą cele, potrzeby, efekty), po drugie bardziej demokratyczną, a po trzecie systemowo wydajną (zwalczającą anomie i inercję). Neoliberalna reforma Gowina, jak wskazywała Agata Skórzyńska w autoetnograficznym tekście Psucie wiedzy i znikające instytucje. Szkic z neoliberalizującej się akademii (https://rcin.org.pl/dlibra/publication/275083/edition/238775), zmierza w kierunku odwrotnym: wprowadziła komunikacyjny chaos (do dziś uniwersytety nie mogą uporać się z reformami swych struktur), zmniejszyła stopień demokratyzacji oraz zwiększyła poczucie anomii (i systemowej inercji).
Ktoś może stwierdzić, że proponowane przykładowe rozwiązane jest skromne. Tak, ale da się ono implementować, a następnie monitorować i potencjalnie zwiększy wewnętrzną responsywność akademii w proponowanym wyżej sensie.
Andrzej W. Nowak
(Autor w tekście korzysta częściowo z ustaleń wypracowanych w ramach grantu „Społeczne obiegi wiedzy w praktykach humanistyki akademickiej”, NCN Opus-19, 2020/37/B/HS2/00955)