Zbigniew Drozdowicz
Problem wynagrodzeń finansowych uczonych należy do bardziej wrażliwych i drażliwych. Kiedy go jednak podejmować, jeśli nie w czasach galopującej inflacji i głosów zaniepokojenia, że zajmowanie się nauką staje się tak mało atrakcyjne finansowe, iż co bardziej ambitna i uzdolniona młodzież szuka spełnienia zawodowych aspiracji poza uczelnią? Rzecz nie w tym, aby w życiu akademickim przejść przysłowiową drogę „od pucybuta do milionera”, lecz w tym, aby nie być finansowym „pucybutem” zarówno na początku, jak i na końcu.
Nawiązuję tutaj do wygłoszonego ponad sto lat temu i później przywoływanego przy różnych okazjach monachijskiego wykładu Maxa Webera, zatytułowanego Nauka jako zawód i powołanie. Mam świadomość, że mówienie o powołaniu uczonych może wyglądać na anachronizm w czasach, gdy również w odniesieniu do tej grupy zawodowej używa się określenia „kapitał ludzki”, oraz traktuje się inwestowanie w ten „kapitał” tak jak w każdy, który powinien przynieść konkretne korzyści (najlepiej przeliczalne na tzw. twardą walutę). O traktowanie zawodu jako powołanie apeluje się wówczas, gdy całkiem zwyczajnie brakuje środków finansowych na przyzwoite wynagradzanie wykonujących go osób. Mimo wszystko jednak uważam, że warto o nim mówić, chociażby po to, aby wskazać przeciwwagę dla traktowania go tak, jakby to była – za przeproszeniem – produkcja nocników. Jeśli ktoś z członków społeczności akademickiej poczuł się urażony tym porównaniem, to dobrze, bowiem stanowiłoby to potwierdzenie, że mimo wszystko pozostało w nim coś z myślenia o zawodzie jako powołaniu. Rzecz jasna można również mówić o misjach uczonych i nauki, mimo, że to zapożyczone z kościelnej tradycji określenie również się zdewaloryzowało (nie tylko zresztą w życiu akademickim, ale także kościelnym). W każdym razie należę do staroświeckich akademików, którzy uważają, że zawód uczonego jest czymś więcej niż przyzwoite wykonywanie zawodowych obowiązków i oczekiwanie za to przyzwoitego wynagrodzenia.
Rzecz jasna w nauce nie da się wszystkiego przeliczyć na pieniądze, a jeśli już, to z całą pewnością nie na szybkie i łatwe. Jeśli ktoś sądzi inaczej, to powinien poszukać sobie innego zajęcia, bowiem angażując się w jej uprawianie, może być mocno rozczarowany wynagrodzeniami, które otrzymuje po wielu latach wytężonej pracy.
Przychody uczonych, w tym wynagradzanie na poszczególnych stanowiskach, są jednak mocno zróżnicowane, również na tej samej uczelni czy w instytucie badawczym. Najwyższe stanowisko w hierarchii akademickiej zajmują profesorowie tytularni i oni – przynajmniej teoretycznie – powinni być grupą najlepiej wynagradzaną. Ogłoszone 2 stycznia b.r. ministerialne rozporządzenie „zwiększa wysokość minimalnego miesięcznego wynagrodzenia zasadniczego dla profesora w uczelni publicznej do kwoty 7210 zł” (rzecz jasna brutto). Dołączona została do tego informacja, że „dotychczasowa kwota minimalnego miesięcznego wynagrodzenia profesora uczelni publicznej wynosiła 6410 zł, co oznacza wzrost o ok. 12,5%”. Profesorowie tytularni stanowią z reguły w społeczności akademickiej zdecydowaną mniejszość. Znacznie liczniejszą grupą są profesorowie uczelniani (dla nich podwyżka wyniesie „co najmniej 83% wynagrodzenia profesora”), adiunkci (otrzymają max. 73% podwyżki) oraz asystenci (otrzymają „nie mniej niż 50%” tej podwyżki). Dobre i to. Jednak ani ta pierwsza grupa zawodowa, ani pozostałe nie mogą czuć się w pełni usatysfakcjonowane podwyżkami, nie tylko dlatego, że nie rekompensują one utraty wartości nabywczej złotego spowodowanej inflacją, ale także dlatego, że nadal ich wynagradzanie jest wyraźnie gorsze niż w wielu zawodach, które nie wymagają ani stopni naukowych, ani tytułu profesora, ani też przechodzenia innej akademickiej drogi na wyższe stanowiska.
Skali zróżnicowania wynagrodzeń na uczelniach i w różnego rodzaju placówkach badawczych nieświadomi są niejednokrotnie ich pracownicy. Być może na szczęście, bowiem nie tylko pogorszyłoby to ich samopoczucie, ale także sprawiłoby, że przed drzwiami akademickich decydentów ustawiałyby się długie kolejki. Wgląd w dochody pracowników wydziału mają dziekani. Przyznam, że rzadko korzystałem z tego przywileju. Jednak kiedy to się już zdarzało, byłem mocno zdziwiony dysproporcjami w podstawowym wynagrodzeniu. Nie dzieliłem się swoją wiedzą z pracownikami wydziału nie tylko dlatego, że wysokość dochodów pracowników objęta jest ochroną prawną, ale także dlatego, że podwyżki wynagrodzeń znajdują się w gestii władz rektorskich, a ich upublicznienie mogłoby przyczynić się do pogorszenia wydziałowego „klimatu”. Dziekani mają jednak pewien wpływ na przyznawanie finansowych wyróżnień, nie tylko wnioskując o podwyższenie pracownikowi podstawowego uposażenia, ale także o przyznanie mu któregoś z dodatków za wykonywane prace lub nagrody finansowej. Prowadzona w tym zakresie polityka wymaga jednak sporych umiejętności i zwyczajnej wyobraźni, bowiem ewentualne błędy mogą łatwo zniechęcić do zaangażowania w prace badawcze i dydaktyczne tych, których stać na więcej niż niesłusznie nagradzani, oraz szukania dodatkowych źródeł dochodów poza uczelnią lub instytutem badawczym.
Problem sięga czasów pierwszych uczelni w Europie Zachodniej. Jak to wyglądało w średniowieczu, można się dowiedzieć m.in. z książki Jacques’a Le Goffa Inteligencja w wiekach średnich. W świetle tego opisu była to inteligencja, która często nie odróżniała się od miejskich korporacji rzemieślniczych i konkurowała z nimi o klienta (studenta), oferując usługi edukacyjne oraz pobierając za nie opłaty w dukatach lub w ich równowartości. Le Goff podaje, że na jednej ze średniowiecznych uczelni włoskich cztery butelki wina odpowiadały wartości jednego dukata. Wprawdzie w późniejszych wiekach wiele się zmieniło w życiu tej korporacji, jednak nierzadko oznaczało to umacnianie akademickiego korporacjonizmu poprzez wypracowywanie coraz doskonalszych sposobów funkcjonowania na rynku towarów i usług, a co za tym idzie – pozyskiwanie coraz liczniejszej klienteli, również gotowej kupować usługi na zaciągnięty w banku kredyt. Dzisiaj Stany Zjednoczone uchodzą nie tylko za wzór gospodarności, ale także zaradności w organizowaniu życia akademickiego, która sprawia, że z jednej strony jest stosunkowo duża liczba uczelni w dobrej kondycji finansowej, natomiast z drugiej liczna grupa zadłużonych „po uszy” studentów. W Polsce po przełomie 1989 roku nastąpiło swoiste „zachłyśnięcie się” tym, co zachodnie, w szczególności amerykańskie. Wyrazem tego był m.in. uliczny handel, nawet nie straganowy, bowiem w wielu przypadku do wystawienia towaru na sprzedaż wystarczyła rozłożona gazeta. Można nawet powiedzieć, że szerokie uznanie zyskało wówczas hasło: „kto nie handluje, ten bieduje”.
To „zachłyśniecie się” zachodem znalazło wyraz również w życiu akademickim. W latach 90. minionego stulecia zaczęły się mnożyć uczelnie prywatne (formalnie nazywane niepublicznymi). Ich założyciele nie zawsze dysponowali wielkimi funduszami, własną infrastrukturą czy kadrą dydaktyczną. Jednak nie sprzedawali edukacyjnych usług „na gazecie”. Mieli bowiem pomysł na akademicki biznes, który sprawił, że mimo wszystkich braków potrafili i potrafią uzyskiwać dodatni rachunek kosztów i zysków. Nie byłoby to jednak możliwe nie tylko bez opłat za studia, ale także bez znalezienia chętnych do podjęcia dodatkowych obowiązków na ich uczelniach. W okresie największych sukcesów prywatnych uczelni liczni profesorowie byli zatrudnieni w kilku dodatkowych miejscach pracy, a wierni macierzystej jednostce wyglądali na niezaradnych zawodowo. Próbowano wyśmiewać tych zaradnych, nazywając ich „profesorami wagonowymi” lub „leśnymi dziadkami” (w uczelniach prywatnych chętnie zatrudniano profesorów emerytowanych). Rzecz jasna, niełatwo było obsłużyć jednocześnie kilka miejsc pracy. Jednak tylko niektórym. Była bowiem grupa „profesorów wagonowych”, która dawała uczelni prywatnej jedynie tzw. dobre nazwisko i nie oczekiwano od nich wiele więcej. Jeśli już wymagano świadczenia usług edukacyjnych, to organizowano im zajęcia dydaktyczne tak, by nie musieli dojeżdżać zbyt często i mogli „hurtowo” obsłużyć studentów. Jaka była jakość tych usług edukacyjnych, to już inna sprawa.
Rzecz jasna, istniały i istnieją w życiu akademickim również inne możliwości uzyskiwania dodatkowych dochodów. Stosunkowo dużym prestiżem cieszy się pozyskiwanie grantów badawczych. Problem nie tylko w tym, że zdobywają je stosunkowo nieliczni, ale także w tym, że na tzw. wynagrodzenia osobowe ustalane są w nich limity, raczej zniechęcające uczonych, dla których kwestie finansowe mają duże znaczenie. Jeśli mimo tego się o nie ubiegają, to albo ze względów prestiżowych, albo takich jak „otwarcie okna” na świat nauki zachodniej. W gronie moich znajomych jest grantobiorca, który funkcjonuje od grantu do grantu, a zdarzało mu się nawet realizować dwa granty jednocześnie. Opowiadał mi, że na podróże zagraniczne ma w nich przyznawane środki finansowe, które umożliwiłyby kilkakrotnie oblecenie samolotem Ziemi i jeszcze sporo pozostałoby do wydania. Mam nadzieję, że się nie obrazi, jeśli powiem, że zdaje się on wyznawać zasadę „praca niezapłacona lub słabo opłacona to praca zlekceważona”. Jako profesor z wyjątkowo znaczącymi osiągnięciami naukowymi ma prawo nie tylko tak myśleć, ale także oczekiwać, że nie będzie mu się proponowało wykonywania prac nie związanych z żadnym wynagrodzeniem albo z wynagrodzeniem niewspółmiernym do jego naukowej pozycji. Nie jestem przy tym do końca przekonany, że przypominanie mu o powołaniu uczonego i nauki jest na miejscu. Jednak w tym przypadku raczej nie wchodzi w grę rozumienie powołania, o jakim mówił Max Weber w monachijskim wykładzie.
Przyznam, że ani na początku swojej akademickiej drogi, ani u jej końca nie kierowałem się wyżej wymienioną zasadą. Jeśli byłoby inaczej, zapewne szukałbym bardziej opłacalnych zajęć niż akademickie. Pracę na mojej uczelni (UAM) zaczynałem na etacie asystenta z wynagrodzeniem tak skromnym, że wprawdzie wystarczało na opłacenie miejsca w Domu Asystenta i obiadów w stołówce studenckiej, ale już na niewiele więcej. Bywało, że pieniędzy nie starczało do końca miesiąca i trzeba było przemieszczać się po mieście pieszo. Nie użalam się nad swoim asystenckim życiem, bowiem w takiej sytuacji było wielu innych młodych pracowników uczelni, a jeśli stać było mnie i moją ówczesną partnerkę życiową (a obecną żonę) na wakacyjny wyjazd, to tylko pod namiot. Wspominamy zresztą te czasy z sentymentem, a nawet rozbawieniem.
Moja sytuacja finansowa zmieniała się nie tylko w związku z przechodzeniem na coraz wyższe stanowiska w uczelnianej hierarchii, ale także z poszerzaniem kontaktów naukowych z zagranicznymi instytucjami badawczymi. Jej skokowa poprawa miała miejsce w okresie zatrudnienia we francuskim Centrum Narodowym Badań Naukowych (CRNS). Jest mi niezręcznie podawać kwotę ówczesnego miesięcznego wynagrodzenia. Powiem tylko, że podczas załatwiania jakieś sprawy w ambasadzie polskiej w Paryżu zapytał mnie o to jeden z urzędników. Gdy mu odpowiedziałem, stwierdził, że jest ono niewiele niższe od uposażenia ambasadora. Na wynagrodzenia wynikające z etatu profesora zwyczajnego także nie mogłem narzekać. Powiem nawet, że po porównaniu go z uposażeniem innych osób na tym samym stanowisku byłem mile zaskoczony, że jest ono tak wysokie. Jednak przez cały okres pracy na uczelni ani razu nie występowałem z prośbą o podwyżkę wynagrodzenia, a nie zawsze miałem przychylnych rektorów i dziekanów. Jeśli miałbym na koniec sformułować radę dla młodych pracowników naukowych, to powiedziałbym: starajcie się możliwie z największą starannością wykonywać zawodowe obowiązki i nie przejmujcie się ani doraźnymi problemami finansowymi, ani osobami, które są wam nieprzychylne.
PS. Mam nadzieję, że Redakcja FA nie odczytała tego tekstu jako formy upomnienia się o honoraria za pisane regularnie do tego czasopisma teksty. W każdym razie chciałbym wyraźnie powiedzieć, że nie miałem i nie mam takich oczekiwań, a piszę je dlatego, że uważam, iż w życiu akademickim są poważniejsze problemy niż honoraria autorskie.
Wróć