Dariusz Seweryn
Na pytanie sformułowane w tytule książki Michała Hellera Czy fizyka jest nauką humanistyczną? odpowiedzią jest stanowcze „tak”. Jest nauką humanistyczną, co można wykazać w sposób niezbity, racjonalny i ostateczny, w razie potrzeby odwołując się nawet do wyrafinowanych narzędzi psychoanalizy, co sygnalizuje już tytuł jednego z podrozdziałów, wymierzony w zgraję postmodernistów: Kompleks niższości? „[…] interesuje mnie (podobnie jak Sokala i Bricmonta) jedynie stosunek postmodernistów do nauki. Czy jest on również reakcją na dominację nauk ścisłych w naszym stuleciu? Jeżeli tak, to jest to reakcja bardzo specyficzna. Można się w niej bowiem dopatrzeć elementów kompleksu niższości, a więc specyficznego szacunku wobec nauk”. Humanistą, który zauważy, że jest to stereotypowy przejaw popkulturowej recepcji psychoanalitycznego terminu ‘kompleks autonomiczny’, nie należy się przejmować. Prawdziwa nauka dawno bowiem ustaliła, że kompleks to nic innego niż objaw szacunku, jaki osobniki gorszego sortu żywią wobec lepszych od siebie, choć wstyd im się do tego przyznać.
Punktem wyjścia rozważań Hellera jest bowiem problem rozziewu między kulturą humanistyczną a kulturą nauk przyrodniczych, stąd wstępne nawiązania do Dwóch kultur Charlesa Snowa i zbiorowej publikacji Trzecia kultura pod redakcją Johna Brockmana. Ta poszerzająca się przepaść jest oczywiście twardym faktem społecznym, diagnoza Snowa pozostaje zatem trafna i niekontrowersyjna; gorzej z propozycjami terapii. Redukcyjna stronniczość Brockmana Hellerowi się nie podoba: deprecjonowanie humanistyki nie budzi wprawdzie jego entuzjazmu, ale i nie wywołuje spektakularnego oburzenia; lecz Brockman podniósł rękę także na teologię, a na to już zgody być nie może. Dlatego Heller przeciwstawia mu własny pomysł na „trzecią kulturę” – syntezę wartościowych elementów kultury humanistycznej (choć nie tak łatwo je wskazać) z kulturą naukową. Tak jak nie ma zgody na ostateczną banicję teologii z domeny nauk, tak też nie ma zgody na ekspulsję fizyki z dziedziny, którą próbują zawłaszczyć samozwańczy koryfeusze humanistyki. „Nie chcę oczywiście zacierać różnic pomiędzy dyscyplinami, które potocznie nazywają się humanistycznymi, a fizyką. […] Protestuję jedynie – i to stanowczo – przeciwko wyłączaniu fizyki, i w ogólności nauk ścisłych, z tzw. obszaru kultury”.
Wyłania się tu wszakże niejaka sprzeczność. Oto bowiem im mocniej socjolodzy próbują włączać nauki ścisłe w „tzw. obszar kultury”, tym mocniej protestują co bardziej bojowo nastawieni przedstawiciele nauk ścisłych. „Stwierdzenie «fizyczna rzeczywistość jest społecznym i lingwistycznym konstruktem» to po prostu głupota, natomiast powiedzenie «społeczna rzeczywistość jest społecznym i lingwistycznym konstruktem» to niemal tautologia” – oznajmia radośnie Sokal w posłowiu do Modnych bzdur (wydobyła tę perełkę już Barbara Tuchańska).
Obserwacja wstępna, która się w tym miejscu nasuwa, jest następująca: humanista, chcąc zadowolić Sokala (czyli zostawić w spokoju fizykę), naraża się Hellerowi; chcąc zadowolić Hellera (traktować fizykę jako fakt kulturowy, zatem eo ipso społeczny), naraża się Sokalowi. Zgoda, to jeszcze nie dramat. Ale Heller, z entuzjazmem wspominając o książce Sokala i Bricmonta, jako pogromcach „autorów postmodernistycznych”, których wypowiedzi „choć pozornie brzmią bardzo uczenie, są całkowicie pozbawione sensu”, podsumowuje uroczyście: „W trosce o dobro współczesnej kultury trzeba to było zrobić”. Jeśli dołączyć do tego opinię Sokala i Bricmonta na temat teologii, implikowaną w sposób jednoznaczny ich stosunkiem do „religii” (zwłaszcza pierwszego z nich), i zestawić to z obroną teologii za pomocą fizyki, czyli inicjatywą Hellera, to okaże się wówczas, że iloczyn mnogościowy (wspólny zakres) poglądów i postulatów wszystkich tych autorów spektakularnie się kurczy.
Wyjaśnienie tej spektakularnej różnicy postulatów formułowanych pod adresem humanistyki tkwi w terminologii. W dyskursie Hellera nazwa ‘kultura’ występuje w znaczeniu potocznym i niezobowiązującym, czyli tak, jak nazwa ‘społeczna rzeczywistość’ w dyskursie Sokala. Autorzy ci wychodzą z założenia, iż o ile nie każdy, oj nie każdy, wie, co to ‘lagranżjan’, to przecież każdy wie, co to ‘rzeczywistość społeczna’, tak jak każdy wie, co to ‘kultura’. Wiedza ta nabywana jest wszak bezkosztowo. Programy zatytułowane „Magazyn kulturalny” emitują regionalne telewizje; „Magazyn bardzo kulturalny” do niedawna można było znaleźć w trzecim programie Polskiego Radia. Zebrani w studiu toczą sympatyczne, niezobowiązujące pogawędki o książkach, płytach, spektaklach. Informacji dostarcza też środowisko językowe. Przykładem relewantnych wypowiedzi są zdania w stylu średnim ozdobnym: „Jaki to kulturalny człowiek!” (resp. ‘człowiek ten nie popełnia rażących błędów ortofonicznych, nosi marynarkę i nie używa wulgaryzmów’); w stylu oralnym potocznym, niskim: „Weź się, *****, zachowuj kulturalnie”. Dzięki nabytej w ten sposób wiedzy racjonalny umysł dysponuje już wszystkim co potrzebne, aby ustalić, jaki jest interes współczesnej kultury i co należy czynić dla jej dobra. Cała reszta to postmodernistyczne „modne bzdury”. Sprowadza się to do żądania: fizyka ma być traktowana jako dziedzina aktywności kulturalnej, ale nie dziedzina aktywności społecznej. Jeżeli chodziło o to, żeby wymyślić coś, co na pewno rozśmieszy antropologów i socjologów, to pewnie trudno by wymyślić coś lepszego.
Myśl nieoswojona cytowanego autora (osobliwie korespondująca z pojęciem ‘la mentalité prélogique’ Lévy-Bruhla) nie dostrzega związku między pojęciem ‘kultury’ a pojęciem ‘rzeczywistości społecznej’, a dostrzec go nie może, bo nie wie, że są to przyzwoicie (i wielowariantowo) opisane terminy nauk społecznych, nie zaś tylko nazwy potoczne jak ‘bułka’ czy ‘opona’. Z okoliczności tej wypływają dość drastyczne konsekwencje. Podkreśliwszy, że „przepaść między naukami ścisłymi i humanistycznymi pogłębiają próby niekompetentnego dialogu”, na szczęście „bezlitośnie zdemaskowane” przez Sokala i Bricmonta, Heller wskazuje światełko w tunelu: „Humaniści nadal nie potrafią porozumieć się z fizykami czy matematykami. Szczęśliwie przedstawiciele nauk ścisłych zaczęli porozumiewać się bezpośrednio z szeroką publicznością”. Przykładową propozycją porozumienia z szeroką publicznością, w tym przypadku kompetentnego, staje się zatem wyłożona przez autora teoria dzieła sztuki.
„Gdybym chciał odwołać się do współczesnych nauk humanistycznych w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co to jest dzieło sztuki, miałbym do dyspozycji tyle i tak różnorodnych określeń, że mógłbym udowodnić cokolwiek. Pozostanę więc przy określeniu najbardziej tradycyjnym, zgodnie z którym warunkiem koniecznym bycia dziełem sztuki jest to, by było ono piękne. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że we współczesnej krytyce artystycznej również pojęcie piękna rozpływa się w niejasnościach, bywa redukowane do zbioru subiektywnych doznań lub w ogóle odmawia mu się jakiegokolwiek sensu. W takiej sytuacji najlepiej odwołać się do dziejów pojęcia” (Heller, Czy fizyka…).
Pseudohumanistyczna transpozycja tego stanowiska byłaby taka: „Gdybym chciał odwołać się do współczesnej fizyki w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób obiekty kwantowe oddziałują z otoczeniem opisywanym przez fizykę klasyczną, miałbym do dyspozycji tyle i tak różnorodnych określeń (wykładnia kopenhaska Bohra, zmienne ukryte, fala pilotująca Bohma, dynamiczny wieloświat Everetta, statyczny, predefiniowany wieloświat Davida Deutscha, kwantowy darwinizm Żurka i parę innych), że mógłbym udowodnić cokolwiek. W takiej sytuacji najlepiej odwołać się do fizyki Arystotelesa”.
Anachroniczne wyobrażenie, jakoby właściwym przedmiotem humanistyki miało być ‘piękno’ (wzorcowy przykład tego, co hermeneutyka nazywa alienacją estetyczną), byłoby rozczulające, gdyby wrażenia nie psuło udzielanie dobrych rad współczesnym teoretykom sztuki: „Myślę, że refleksja nad pięknem teorii fizycznych może być przestrogą dla tych wszystkich teoretyków sztuki, którzy chcieliby pojęcie piękna zredukować tylko do subiektywnych doznań lub całkowicie wyeliminować je z myślenia o sztuce. Byłaby to – nie pierwsza już zresztą – przysługa, jaką nauka wyświadczyła sztuce”. Średniowieczni teoretycy „piękna” nie znali ikonologii ani semiotyki, zatem żaden myśliciel, który humanistyczną kulturę nabył raz a dobrze, na przykład na teologicznych studiach, znać tych wymysłów też nie musi; zresztą zalatuje to wszystko na milę postmodernizmem, więc tym bardziej. Jeśli idzie o standardy naukowe – choćby uwzględniając tylko nauki historyczne – to właśnie znaleźliśmy się w miejscu, z którego rozpościera się rozległa panorama Imperium Lechitów. Toteż przestrogi adresowanej do teoretyków sztuki (nie śmiejcie sprowadzać „piękna” do subiektywnych doznań) sam autor ani myśli przestrzegać.
„Chciałbym […] skupić swoją uwagę na fizyce uprawianej przez prawdziwych artystów, takich jak: Newton, Maxwell, Einstein, Schrödinger; wówczas humanistyczne walory tej nauki staną się bardziej oczywiste. Co więcej, pewien stopień artystycznego ducha jest niezbędny także po stronie odbiorcy dzieła sztuki. Głuchemu trudno zachwycać się muzyką Bacha. Aby docenić piękno fizycznych teorii, potrzebne jest minimum wrażliwości na intelektualną harmonię” (Heller, Czy fizyka…).
Można to zreasumować, korzystając z formy dialogowej.
– Dlaczego fizyka jest w istocie nauką humanistyczną? – Ponieważ jest (a przynajmniej bywa) „uprawiana przez fizyków-artystów”. – A dlaczego fizykom (przynajmniej niektórym) przysługuje miano artystów? – Tylko humanista może zadać tak głupie pytanie: fizycy bywają artystami, bo fizyka bywa nauką humanistyczną, zaś artyści, którzy generują piękno, to humaniści w dobrym tego słowa znaczeniu, czyż nie? – To jakie jest wobec tego kryterium piękna w fizyce? – To równie oczywiste: jest nim „intelektualna harmonia”, którą emanują równania, ale tu już niestety, żeby ją uczuć, potrzebne jest „minimum wrażliwości”. – Czy odwoływanie się do „wrażliwości” nie jest właśnie redukowaniem piękna „do subiektywnych doznań”? – Nie, o ile ta wrażliwość dotyczy symetrii zawartych w równaniach, które odwzorowują rzeczywistość, są więc obiektywne jak sama obiektywność, zatem wrażliwość na nie też jest absolutnie i bezwarunkowo obiektywna. – Ale, (pomijając już nawet psychomechanistyczną redukcję problemu sądów estetycznych do konceptu receptorów „intelektualnej harmonii”) wobec tego, iż żaden humanista, zakładając, że w ogóle miałby chęć, nie zbliży się do poziomu hipotetycznej „wrażliwości” na harmonię równań, jaką ponoć rozporządza wykwalifikowany matematycznie fizyk, co właściwie mają do roboty nauki humanistyczne? – No jak to „co”? Przecież, jak zostało już niezbicie wykazane, wzorcową nauką humanistyczną jest właśnie fizyka, a fizyk wie, co ma robić, bo myśli racjonalnie, a nie jak jakiś, za przeproszeniem, Derrida. A poza tym, no cóż, powiatowe urzędy pracy mają szeroką ofertę szkoleń zawodowych. Tyle jest pożytecznych zawodów… Dobrych hydraulików nigdy za wiele, czego nie można niestety powiedzieć o humanistach w ogóle, a „postmodernistach” w szczególności.
Do przejawów konsekwentnej dezorientacji w zakresie zagadnień, jakimi zajmuje się humanistyka, należy oświadczenie Hellera: „Niestety, tu nie ma symetrii: fizyk może z dobrym rozumieniem czytać teksty humanistyczne […]; humanista natomiast, niemający przygotowania w dziedzinie fizyki, jest praktycznie bezradny wobec publikacji z zakresu fizyki”.
To akurat podlega testom empirycznym. Byłoby niewątpliwie interesujące śledzić, jak ów ikoniczny fizyk czyta „z dobrym (!) zrozumieniem” takie na przykład teksty humanistyczne jak: Towards a Chronological Framework for Significant Dialectal Tendencies in Indo-European F.C. Woudhuizena, A Panorama of Indo-European Linguistics since the Middle of the Twentieth Century: Advances and Immobilism F. Aradosa czy More Material on the Urartian Substratum in Armenian J.A.C. Greppina.
Heller wie, czym się nauki humanistyczne nie zajmują, choć jego zdaniem powinny – nie zajmują się mianowicie „pięknem”; a jeśli już się zajmują, to „pojęcie piękna rozpływa się w niejasnościach”, więc w sumie nie wiadomo, co gorsze. Wnioskując na podstawie wywodów zawartych w omawianej książce, autor ów nie ma natomiast kompletnie żadnego wyobrażenia, czym się te nauki rzeczywiście zajmują. Co nie przeszkadza mu utyskiwać na hipokryzję głosicieli dialogu: „[…] żyjemy w czasach, w których tak dużo mówi się o dialogu, że już niewiele czasu pozostaje na to, by go uprawiać”. W tym przypadku oferta dialogu zaczyna się i kończy wejściem w rolę białego Kulturträgera na Czarnym Lądzie. Z tej pozycji, wdziawszy szorty i korkowy kask, można przystąpić do objaśniania dzikim tubylcom, jak się prawidłowo nawleka szklane paciorki, czyli – sformułować ogólną, poprawną i racjonalną teorię dzieła sztuki. Z zachowaniem błogiej nieświadomości powodów, dla których współcześni teoretycy sztuki raczej unikają tego rodzaju przedsięwzięć. Albowiem dla ludzi, którzy o „dziełach sztuki” mają istotnie jakieś pojęcie, pozostaje zupełnie jasne, że problematyka „dzieł sztuki” to zaledwie aspekt różnorako warunkowanego i historycznie zmiennego systemu kulturowej komunikacji. Wiedzą oni także, iż nawet zawężając perspektywę do konceptu „dzieła sztuki” – który sam w sobie jest historyczny i lokalny (wielu społecznościom ten koncept był w ogóle nieznany) – należy uwzględnić ogromną ilość wielorako ze sobą powiązanych zmiennych, które trzeba by włączyć do „układu równań” opisujących tak zwane dzieło sztuki w synchronii i diachronii. Heller, wykształcony matematycznie, potrafiący kontemplować złożone supersymetrie współczesnej fizyki, przechodząc w domenę humanistyki konstruuje równanie z jedną (!) zmienną („piękno”), sugerując, że to w zasadzie wyczerpuje właściwą problematykę studiów humanistycznych, z naukami społecznymi włącznie. Jest to oczywiście proceder spełniający kryteria Bergerowsko-Luckmannowskiego uprawomocnienia przez nihilację, lecz doprowadzony do stadium klinicznego. Pod pozorem wkładu w „trzecią kulturę” znajdujemy zatem utopijnie irracjonalną próbę magicznego skasowania całej społecznokulturowej rzeczywistości, wystającej poza sformalizowany model fizyczno-matematyczny, z pozostawieniem niewielkiego marginesu dla zmatematyzowanej in spe „teologii stworzenia”, tudzież reliktów średniowiecznej estetyki. Jest to w zasadzie równoważne wezwaniu do proklamacji matematyczno-fizycznego kalifatu. Natomiast niewątpliwą zaletą tej propozycji jest uświadomienie zainteresowanym, że struktura zjawiska „science wars” jest bogatsza niżby się można spodziewać, skoro nawet przeprowadzanie czegoś, co jest odpowiednikiem – toutes proportions gardées – czystek etnicznych, okazuje się w tych wojnach najzupełniej wykonalne.
Prof. dr hab. Dariusz Seweryn, Katedra Literatury Oświecenia, Romantyzmu i Krytyki Artystycznej, Wydział Nauk Humanistycznych KUL