Piotr Hübner
Moja działalność organizacyjna w związku zawodowym wiązała się początkowo z pracą nauczycielską. Generalnie nie byłem zorientowany na zaangażowanie w jakichkolwiek strukturach organizacyjnych, ale w małej społeczności, jaką jest szkoła, minimalny poziom zaangażowania był konieczny. Naturalną formą działalności jest forma związkowa. Pierwszym miejscem mojej pracy stało się Technikum Ekonomiczne we Włochach pod Warszawą (obecnie w Warszawie, po roku przekształcone w liceum). Tam zostałem wybrany na sekretarza ogniska Związku Nauczycielstwa Polskiego. Ten wybór ceniłem dlatego, że w tajnym głosowaniu tylko jedna z trzydziestu osób była przeciwna mojej kandydaturze. ZNP miał przedwojenny i powojenny dorobek, zredukowany w okresie stalinizmu. Doświadczenia z ZNP dotyczyły tylko sfery socjalnej (wczasy) oraz szkoleń. Jednak po przejściu do pracy w Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk w 1972 roku pojawiła się praca koncepcyjna. Tam, w komisji związkowej, brałem udział w przygotowaniu projektu kodeksu etyki pracownika naukowego. Potem dowiedziałem się z archiwaliów, że prace nad kodeksem były kontrolowane przez aparat partyjny. To, na co kierujemy pracę i emocje, nie powinno zderzać się z ukrytymi wymiarami „brzydkiej” rzeczywistości. W Liceum Ogólnokształcącym imienia Jarosława Dąbrowskiego przy ulicy Świętokrzyskiej, gdzie pracowałem w latach 1975-1981, też wybrano mnie na sekretarza ogniska ZNP. Nic poza sprawami socjalnymi tam się nie działo. Gdy przyszła „Solidarność”, dokonała się w liceum swoista rewolucja. Działalność tego ruchu rozpatruje się zazwyczaj w kategorii makro, całego kraju, co najwyżej poszczególnych zakładów pracy. Natomiast pomija się małe struktury, jakimi były ogniska związkowe.
Chociaż szkoła, w której pracowałem, miała rozszerzony program kształcenia z języka rosyjskiego i była uznawana za placówkę dla przyszłych elit partyjnych, już na początku roku szkolnego 1980/1981 doszło do spotkania organizacyjnego „Solidarności”. Sprawy polityczne były tam zawsze pod kontrolą. Pamiętam kilka interwencji. Zgłosił się do mnie ojciec uczennicy z zarzutem, że uczę, iż w Katyniu zamordowano polskich oficerów. Jego córka nie napisała pracy, którą wszystkim zleciłem, na temat wpływu mediów na obraz zdarzeń historycznych. Uzasadniała, że temat jest „prowokacyjny”. Ojciec przedstawił się jako wykładowca akademii prowadzonej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Byłem świeżo po lekturze książki francuskiego badacza, który pisał o 17 milionach ofiar stalinizmu. Z argumentami rzeczowymi dałem sobie radę. Sądzę, że ojciec poprzestał na rozmowie, kierując się dobrem córki, która miała zdawać maturę. Uczennica należała do uzdolnionych, znaleźliśmy więc z jej ojcem rozwiązanie: napisała opracowanie na temat tez materializmu historycznego. Prace pozostałych uczniów wskazywały, że media zmieniają tendencyjnie obraz rzeczywistości. Z podobnymi interwencjami borykał się mój kolega, filozof Paweł Dybel, będący z doktoratem na swoistym wygnaniu w tej szkole.
Wyjątkowo strachliwa pani dyrektor była z wykształcenia fizykiem. Zasłużyła na tytuł twórcy nowej moralności, gdy podczas związkowej wycieczki do NRD przejęła władzę, by przydzielić jedyny mały, czteroosobowy pokój w prowizorycznym hoteliku. Wybrała formułę: „niech tam nocują dwa małżeństwa”. Wsławiła się tym, że w 1981 roku podczas studniówki stanęła w drzwiach szkoły, bo się dowiedziała, że przychodzi Jan Pietrzak. Został zaproszony przez grupę uczniów, by wystąpić z paroma piosenkami. Zapowiedziała, że go nie wpuści i nie wpuściła, powołując się na uprawnienia dyrektora. Zdarzenie opisał krytycznie tygodnik „Polityka”.
Na zebraniu założycielskim szkolnej „Solidarności” okazało się, że niemal wszyscy chcą się wypisać z ZNP i zapisać do „Solidarności”. W ognisku ZNP pozostała mała grupa osób partyjnych, w sposób wyraźny wspierających władzę. Wybrano mnie na prezesa szkolnej „Solidarności”. Bezpośrednio po spotkaniu uruchomiliśmy nową tablicę informacyjną w pokoju nauczycielskim. Gdy na tablicy ZNP pojawił się apel o zachowanie „wspólnego domu”, polemicznie tytułowałem: „Administracja wspólnego domu” chce zachować dotychczasowy stan rzeczy… Poruszyliśmy sprawy, które były widoczne na pierwszy rzut oka. Odkryliśmy, że „na stanie” szkoły figuruje siedem czy osiem telewizorów, ale tylko jeden z nich jest do użytku nauczycieli. Zapytaliśmy więc, gdzie są pozostałe telewizory, co wzbudziło wielką niechęć. Drugą sprawą była kwestia drobnego okradania, ale systematycznego. Ginęły drobiazgi nauczycielek: apaszki, rękawiczki, parasolki, czekoladki. Założyliśmy na tablicy listę rzeczy utraconych. Z czasem ta lista stała się bardzo długa, co zmobilizowało dyrektorkę. Wszczęła śledztwo, być może kierowana jakimiś podejrzeniami. Winną okazała się wieloletnia woźna, która w swoim schowku przechowywała wszystkie te – jak to się mówi w grypserze – „fanty”. Doszło do swoistego przełomu czy szoku. Okazało się, że Związek Zawodowy „Solidarność” potrafi skutecznie obronić nauczycieli.
Główną sprawą, którą poruszyliśmy na początku działalności związku, była ukryta wada szkolnictwa – mianowicie biurokracja. Myślę, że była i jest to wada numer jeden. Symbolem biurokracji w szkole była oczywiście dyrekcja, pokój dyrekcyjny, relacje między sekretariatem a dyrekcją. Te sprawy miały charakter personalny, ale wiązały się też z tym, że kto ma dostęp do informacji, ma też władzę. Poruszyliśmy na początku taką kwestię: jak wygląda gabinet dyrekcyjny, jak jest wyposażony, a jak wygląda pokój nauczycielski. Ten ostatni został wyznaczony w jednej z klas. Miał dużo okien od strony ul. Świętokrzyskiej, co było jednym plusem. Wyposażenie stanowiły stoliki stołówkowe, do nich po cztery krzesła. Symboliczna serwetka i kwiatki, tablice związkowe oraz jakaś szafa na dokumenty i dzienniki. Natomiast w gabinecie dyrektorskim znajdował się dywan, regały (w formie etażerek lub witryn z nagrodami i kryształami i innymi prezentami, które szkoła otrzymywała), grube, ciężkie firanki na oknie, telewizor (być może jeden z tych zaginionych). Stał też ekspres do kawy z wyposażeniem. Może był też barek. Do lat 70. było to typowe wyposażenie, ponieważ dyrekcja wypełniała też funkcje reprezentacyjne. Na ścianach wisiały makaty. Drzwi stały prawie zawsze zamknięte. Wchodziło się tylko przez sekretariat i wtedy odbywała się cała ceremonia związana z wejściem. Po pierwsze trzeba było się umówić. Po drugie obowiązywała zasada: im niższa ranga, tym petent musiał dłużej odczekać.
Członkostwo w ZNP było do tego czasu powszechne, bo bez tego nie można było otrzymać wczasów, pożyczki mieszkaniowej. Władza „pielęgnowała” związek. Wymagano „aktywności społecznej” od nauczycieli. Znałem jednego nauczyciela, który się demonstracyjnie wypisał, choć związek de facto był powszechny i działał jak samorząd. W październiku 1980 r., po legalizacji „Solidarności”, sytuacja zmieniła się diametralnie. Nie można było pozostawać członkiem w obu organizacjach jednocześnie, odnotowano znaczny odpływ od ZNP. Do „Solidarności” zapisało się 10 mln osób. Nie można było się jednak zapisać tak po prostu, „z ulicy”. Udział w związku zawodowym wymagał pracy etatowej. Wyjątkiem była „Solidarność Rolników Indywidualnych”, tu warsztat pracy był rodzinny.
Byłem z wyboru kolegów przewodniczącym koła „Solidarności”. W pewnym momencie dyrekcja próbowała zastosować na mnie próbę presji. To był czas tzw. prowokacji bydgoskiej, w marcu 1981 r., wiążącej się z pobiciem działaczy „Solidarności”, m.in. Jana Rulewskiego. Chciano mnie zastraszyć. W tym celu zaproszono do gabinetu dyrektorskiego. Przedstawiono mi pracownika z Działu Oświaty PZPR. Przeprowadził ze mną tzw. rozmowę ostrzegawczą, która jednak nic nie dała i nie brałem jej pod uwagę.
„Zaraza solidarnościowa” zaczęła się rozprzestrzeniać na inne szkoły. Gdy doszło do wyborów w „Solidarności Oświaty Śródmieścia”, zostałem przewodniczącym Komisji Zakładowej „Oświata NSZZ Solidarność Warszawa Śródmieście”. Była to centralna placówka ogólnopolska, co odczuwało się chociażby w kontaktach z innymi nauczycielami. Wielu z nich, pochodzących z prowincjonalnych szkół, zgłaszało się do nas po poradę. Jakiś kontakt mieliśmy też z centralą, tj. Sekcją Oświaty na szczeblu ogólnokrajowym, ale generalnie działaliśmy samoistnie. W Komisji Zakładowej występowały tendencje odśrodkowe, niektórzy działacze byli zwolennikami partykularnego zorganizowania w każdej szkole odrębnej komisji zakładowej.
Osoby, które działały w tej komisji, od początku znalazły płaszczyznę wspólnego działania opartego na tym samym systemie wartości. Ja, który z natury byłem samotnikiem, nagle się uspołeczniłem i przyszło mi to bez trudu, a nawet sprawiało przyjemność. Przyjacielem moim został także poprzedni przewodniczący, Maciej Jenike, który pochodził z nominacji tajnej Komisji Oświaty. Miał więc doświadczenie konspiracyjne. Do nas z tego czasu docierały broszury informacyjne wykonywane na powielaczu.
Momentem przełomowym była sprawa akademii 1 Maja w 1981 roku. Moją zastępczynią w „Solidarności” była nauczycielka fizyki Dorota Lewandowska. Zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc. Obchody majowe miały być zorganizowane w śródmiejskim kinie „Skarpa”. Akademia została zorganizowana dla trzech szkół ogólnokształcących ze Śródmieścia. Przewidziano wielu ważnych gości. Miała to być uroczystość w „starym stylu”, z udziałem rodziców. Dorota w obliczu takiego zadania czuła się bezradna – co z takim fantem zrobić? Próbowała się wykręcić, ale nie pozwolono jej na to. Myślę, że była to forma konfrontacji, nie tyle ze strony dyrektorki (bo ona własnych pomysłów nie miała), ale ze strony dzielnicowych władz partyjnych. To byli inspektorzy ds. oświaty, „szare eminencje” partyjne.
Wpadłem na pomysł, który zdecydowaliśmy się zrealizować. Pani Dorota nawet była w tym zakresie kontrolowana przez dyrektorkę. Pomysł był taki, żeby przedstawić materiał z wydarzeń poprzedniego roku, tj. relacji prasowych z poprzedniego 1 Maja, kiedy „Solidarności” jeszcze nie było. W tym celu chcieliśmy wykorzystać materiały z „Trybuny Ludu”. Młodzież, która od razu się zorientowała, co się kroi, zgodziła się ubrać w białe koszule i czerwone krawaty. Akademia zaczęła się od podniesienia kurtyny, bo wtedy jeszcze w kinach takowe bywały. Na scenie stało około dwadzieścioro uczniów z gazetami w rękach. Zaczęli odczytywać materiały, bardzo tendencyjne: o dorobku, traktorach, surówce stali itp. Wszystko, co było powszechnie znane.
Najpierw nastąpiła cisza, potem pojawiły się pojedyncze gwizdy. Po tym wszystkim około trzy tysiące osób zgromadzonych na sali zaczęło ryczeć ze śmiechu, dosłownie „wyć” (jak to młodzież), podkreślać brawami co lepsze fragmenty, w których propaganda była wyjątkowo nachalna. Ja sam także się śmiałem, aż mi łzy poleciały. Nie spodziewałem się takiego efektu. Patrzyłem też, co się dzieje z oficjalnymi delegacjami i dyrektorkami liceów objętych obchodami. Zorganizowali na gorąco małe zebranie na tyłach sali kina, już po pierwszych kilku zdaniach ze sceny. Debatowano nad kwestią przerwania akademii. Było to jednak problematyczne, ponieważ nie wiadomo było, co zrobić ze zgromadzoną młodzieżą. Po drugie, maglowano dyrektorkę naszej szkoły, czy dostatecznie skontrolowała treść akademii. Ona potwierdziła, że kontrolowała i treści wydawały się jej w porządku. Było widać poczucie bezradności ze strony tej grupy. Nie mogąc przerwać superpartyjnych tekstów, musieli dotrwać do końca. Pointą wydarzenia niech będzie to, że młodzież była zachwycona. Doskonale wiedziała, o co chodzi. To było takie swoiste „pożegnanie z PRL-em”, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
W ośrodkach władzy pojawiła się w marcu 1981 r. myśl, że możliwe byłoby użycie siły wobec ludzi „Solidarności”. W maju te próby stosowania presji nadal istniały. Charakterystyczna więc była reakcja na opisane przed chwilą wydarzenia. Dyrektorka nie zamierzała rozmawiać z moją zastępczynią w związku, która była oficjalnie odpowiedzialna za przygotowanie akademii. Do mnie natomiast zwróciła się bezpartyjna polonistka. To było już przy wyjściu z kina. Była to starsza pani o przedwojennym wyglądzie, ale raczej wychowana w pokoleniu ZMP (tak myślę). Powiedziała tak: „Mam głęboki żal do pana. Domyślili się, że ja byłem pomysłodawcą, ponieważ my to wszystko żeśmy przeżywali, a pan zrobił z tego pośmiewisko”. Rzeczywiście w tym momencie nieco przykro mi się zrobiło, ponieważ ta pani nie należała do grupy partyjnej i patrzyła na to wszystko od strony pedagogicznej. Nie mam jednak wątpliwości, że osiągnąłem wtedy – żartobliwie mówiąc – życiowy sukces w walce z systemem.
Władze oświatowej Dzielnicy Śródmieście też mnie doceniały. Okazję dała decyzja Komisji do spraw Krzywdzących Decyzji przy Prezydium PAN – stworzono możliwość mojego powrotu do etatowej pracy w PAN. Gdy udałem się w sierpniu 1981 roku do kierownika Wydziału Oświaty w sprawie zakończenia pracy w szkole, załatwiono formalności po godzinie, a nawet odwieziono mnie z dokumentami służbowym samochodem do Pałacu Staszica. Władze nie kryły zadowolenia, że „pozbyły się” krytyka systemu. Funkcje związkowe wygasły, gdy odzyskałem etat w PAN. Zostałem szeregowym członkiem „Solidarności”, co uchroniło mnie przed internowaniem po wprowadzeniu stanu wojennego, wojny z własnym społeczeństwem. Internowano mojego następcę, którym został Maciej Jenike.
Wróć