Wojciech Włoskowicz
Komunikaty ministra edukacji i nauki z 9 i 18 lutego 2021 r. dotyczące zmian w wykazie czasopism to dwa granaty wrzucone w sam środek naukometrycznej kloaki. Na początku zauważę jednak optymistycznie, iż nowy wykaz ma pewne zalety, gdyż poszerza nasze horyzonty. Mnie uświadomił na przykład rozległość granic językoznawstwa. Do mojej dyscypliny przypisano w nim bowiem (za 20 pkt) czasopismo „Journal of Fish Taxonomy”. Nie sposób orzec, cóż językoznawcy mogą mieć do powiedzenia na temat taksonomii ryb, ale twórcy wykazu z pewnością postawili sobie za cel zachęcenie polskiej lingwistyki do wypłynięcia na szerokie wody.
Zaczynam ten komentarz z przymrużeniem oka, bo przecież wylansowana i firmowana przez naukometrystów instytucja wykazu czasopism jest w swej istocie gatunkiem kabaretowym. A najnowszy wykaz jest po prostu kolejnym groteskowym utworem należącym do tego genre’u.
Językoznawstwo może zajmować się wszystkim, co dotyczy człowieka, w takim zakresie, w jakim ludzka aktywność wymaga tworzenia środków komunikacji językowej. Biolodzy wyróżnianym gatunkom nadają nazwy binominalne, a inżynierowie budownictwa lądowego tworzą terminologię techniczną związaną z konstrukcją budynków. Z ostatniego faktu nie sposób jednak wywodzić słuszności uznania „Przeglądu Budowlanego” za czasopismo językoznawcze, podobnie jak nie sposób uznać za takie „Journal of Fish Taxonomy”. Każdą naukę definiuje jej przedmiot. A zakres tematyczny ostatniego z wymienionych czasopism nie ma punktów wspólnych z przedmiotem językoznawstwa. Tego jednak KEN-owscy naukometryści chyba nie przyjmują do wiadomości, bo bazy bibliometryczne każą im wierzyć w co innego. Wobec wspaniałomyślnego obdarowania językoznawców możliwością ogłaszania prac w czasopiśmie poświęconym taksonomii ryb smuci mnie jednak fakt, że w wykazie nie przypisano do językoznawstwa kwartalnika „Ziemniak Polski” (dawna lista B, 5 pkt). Miałem zupełnie poważne plany opublikowania w nim artykułu stricte językoznawczego, co jednak – przynajmniej na razie – pozostanie moim niespełnionym marzeniem.
Przykład periodyku poświęconego taksonomii ryb pokazuje absurdalność mechanicznej oceny czasopism. Pokazuje też bezdenny bezsens i nieuczciwość intelektualną naukometrycznej wizji świata, zgodnie z którą pod postacią wykazu czasopism proponuje się nam w ewaluacji instrument, jakiego nie da się porządnie i przyzwoicie opracować bez rzetelnego zapoznania się z treścią ostatnich kilkunastu roczników każdego czasopisma (czego naturalnie żaden naukometrysta robić nie zamierza, bo arkusz kalkulacyjny jest nieomylnym narzędziem obiektywizacji). Prawdopodobna etiologia pomyłki, która zaszła w wypadku „Journal of Fish Taxonomy”, jest prosta: w opisie zakresu tematycznego wspomnianego czasopisma pojawia się hasło „morfologia”, co naukometrycznej sztucznej inteligencji pozwoliło utożsamić morfologię ryb z morfologią jako działem językoznawstwa (tj. z fleksją i słowotwórstwem). Naukometryści z KEN są tak mądrzy, jak mądre są ich komputery, które za nich wykonują całą robotę: importują dane z komercyjnej bazy, po czym na ich podstawie w tworzonym wykazie przypisują czasopismom punkty i dyscypliny – bez czytania i bez wzięcia do ręki choćby jednego wydania danego periodyku. Efekty widzimy wszyscy. A mówię tu o wersjach wykazu poprzedzających ręczne modyfikacje powszechnie zarzucane ministrowi Przemysławowi Czarnkowi.
Spróbuję spojrzeć na wykaz z urzędniczej perspektywy jego twórców. Nie będę się więc zajmował kwestią tego, które czasopisma są naprawdę językoznawcze, a zamiast tego przyjrzę się periodykom, które w wykazie jako takie sklasyfikowano. Porównałem zbiór czasopism przypisanych do językoznawstwa w wykazach ogłoszonych komunikatami z 18 grudnia 2019 i z 9 lutego 2021. W związku z tym w kategorii „nowości językoznawczych” mogą się mieścić zarówno czasopisma po raz pierwszy ujęte w wykazie, jak i te, które w wykazie już były, ale teraz po raz pierwszy przypisano je do językoznawstwa (tego nie filtrowałem). Modyfikacji wykazu dokonanej komunikatem z 18 lutego 2021 r. nie poddawałem już szczegółowej analizie – na wypadek, gdyby częstotliwość wydawania aktualizacji „indeksu” uległa dalszemu zwiększeniu.
W starszym wykazie za językoznawcze uznano 1286 czasopism, w nowym (z 9 lutego 2021 r.) – 1399. Wśród nowości językoznawczych obok „Journal of Fish Taxonomy” pojawia się „Italian Journal of Gender-Specific Medicine”. Zwiększenie punktacji dotyczyło dolnej części stawki: w zasadzie znakomita większość czasopism, które dostały więcej punktów, to te, które w poprzednim wykazie miały punktów 20 lub były nieobecne. I tu kolejna ciekawostka: największym zwycięzcą w kategorii czasopism „językoznawczych” są „Wiadomości Konserwatorskie” (20 > 100). Są też w tej kategorii trzy spektakularne debiuty. Trzy czasopisma pojawiły się (jako przypisane do językoznawstwa) od razu z wynikiem 70 (wśród nich „Journal of Women and Gender in Higher Education”, co już raczej nie jest ręczną „wrzutką” dokonaną przez ministra). Łącznie punktację (w tym z zera punktów) podniesiono 106 czasopismom „językoznawczym”, z czego 87 odnotowało wzrost o zaledwie 20 pkt. Ponieważ ewaluacja ma się odbywać w poszczególnych dyscyplinach, międzydyscyplinowe różnice przyrostu średniej punktacji w nowym wykazie mają, jak mi się wydaje, ograniczone znaczenie.
Wprawdzie językoznawstwo nie jest nauką aż tak rozległą, by mogło się zajmować taksonomią ryb, ale jest mimo wszystko bardzo zróżnicowane wewnętrznie. Podobnie jak medycyna zawiera ono w sobie gałęzie i specjalności tak od siebie odległe, że ich przedstawiciele nie mają większej potrzeby komunikowania się ze sobą. Istotna różnica w porównaniu z medycyną polega jednak na tym, że językoznawstwo jest wewnętrznie zdywersyfikowane także pod względem lokalności i globalności swojego przedmiotu, co wprost przekłada się na możliwości publikacyjne: inny potencjał publikacji w międzynarodowych periodykach ma polski językoznawca zajmujący się metodologią komputerowego językoznawstwa korpusowego, inny anglista, inny polonista, inny indoeuropeista, inny teoretyk przekładu, inny onomasta, a jeszcze inny – specjalista w zakresie dialektologii wschodniosłowiańskiej. Z perspektywy parametryzacji jednostek naukowych i z perspektywy wykazu czasopism wszyscy ci językoznawcy wrzuceni są do jednego worka i mają ze sobą konkurować.
Czy w tej nierównej walce polonista zdobędzie dla swej instytucji odpowiednio dużo punktów do ewaluacji w dyscyplinie językoznawstwo? Tu ciekawie wypada weryfikacja ministerialnych deklaracji o dowartościowywaniu „polskości”. W swoim komentarzu do nowego wykazu (zatytułowanym Troska o rozwój i jakość polskiej nauki) Departament Informacji i Promocji Ministerstwa Edukacji i Nauki pisze: „Uwzględniano także siłę oddziaływania czasopism we właściwych dla nich dziedzinach badań, a także ich związek z kulturą narodową oraz rolę w umacnianiu tożsamości cywilizacyjnej kultury polskiej. Wiele z czasopism posiadało unikalny, pozytywny i jedyny w nauce polskiej wkład w rozwój danych dziedzin wiedzy. Wkład ten był kryterium oceny i wartościowania, który należało docenić” (zachowano oryginalną pisownię pierwszej opublikowanej wersji komunikatu).
Warto przyjrzeć się temu, jak w wykazie prezentuje się potencjał publikacyjno-punktowy językoznawców polonistów na tle np. anglistów czy przedstawicieli teoretycznego językoznawstwa ogólnego. W kategorii czasopism za 200 punktów nie ma żadnego czasopisma o profilu stricte polonistycznym. Właściwie jedynym czasopismem o profilu slawistycznym jest tam „Welt der Slaven-Halbjahresschrift fur Slavistik” (pisownia tytułu wg wykazu). Nietrudno natomiast wskazać w tej grupie liczne czasopisma jednoznacznie zorientowane na badanie i opis języka angielskiego, które prac z zakresu polonistyki czy slawistyki po prostu nie przyjmą.
Przyjrzyjmy się teraz trzem kamieniom węgielnym polskiej lingwistyki. Trzy najstarsze polskie periodyki językoznawcze to „Prace Filologiczne” (założone w 1884), „Poradnik Językowy” (1901) i „Język Polski” (1913). Nie będę się tu rozwodził nad zasługami tych czasopism dla rozwoju językoznawstwa polonistycznego i dla kultury języka polskiego. Dość powiedzieć, że widziałem recenzję wniosku profesorskiego, w której kandydatowi zarzuca się, że niczego nie opublikował w „Poradniku” ani w „Języku Polskim”. Cytowany wyżej komentarz MEiN do nowego wykazu stwierdza: „Liczne czasopisma funkcjonujące w kulturze polskiej, odgrywające poważną rolę w rozwoju całych obszarów wiedzy albo nie były obecne na listach albo przypisana im liczba punktów była zbyt niska biorąc pod uwagę tę rolę” (pisownia oryginalna). Jak więc wygląda w nowym wykazie punktacja trzech najstarszych i najbardziej zasłużonych polskich czasopism polonistycznych i językoznawczych? Odpowiednio: 40 (wzrost z 20), 20 (bez zmian), 70 (bez zmian). Tyle w kwestii tego, na ile spójne są działania ministerstwa w obszarze punktacji z deklarowanymi wartościami i celami. (W komunikacie z 18 lutego punktację „Poradnika” zwiększono do 40 punktów).
Powyższe spostrzeżenia dotyczyły wykazowych nizin. Uwadze zainteresowanych polecę teraz kuriozum z przeciwnego bieguna „indeksu czasopism nakazanych”. Od 2016 r. na Uniwersytecie Świętych Cyryla i Metodego w Trnawie (Słowacja) wydawany jest półrocznik „Lege Artis – Language Yesterday Today Tomorrow”. Publikacja w nim wiąże się z koniecznością uiszczenia opłaty w wysokości od 200 do 400 euro (zależnie od objętości artykułu). Dotychczas czasopismo nie zdołało dostać się do bazy Scopus. Redakcja nie jest członkiem Committee on Publication Ethics (COPE). „Lege Artis” obecne jest wyłącznie w ESCI (WoS). Wszystkich, którzy mają dostęp do bazy WoS, zachęcam, by sprawdzili, ile procent zliczonych przez WoS cytowań artykułów opublikowanych w „Lege Artis” to cytowania w samym „Lege Artis” (cytowania wewnątrz czasopisma). W każdym razie to wystarczyło, by czasopismo bez tradycji, renomy i rozpoznawalności (ręka w górę: kto z językoznawców słyszy o nim po raz pierwszy) uzyskało w ministerialnym wykazie – także w jego poprzednich wersjach – okrągłe 200 punktów. Sic! Wszyscy, z którymi ten przypadek omawiałem, na początku myśleli, że w wykazie błędnie wpisano o jedno zero za dużo i punktów powinno być maksymalnie 20.
Jasno chcę tu zaznaczyć: nie idzie mi o stawianie samego „Lege Artis” pod pręgierzem. Nie mam powodów podejrzewać redakcji tego czasopisma o jakiekolwiek nieetyczne praktyki. Ale wobec 20 punktów przyznanych wielu czasopismom obecnym w JCR (lub w wypadku humanistycznych – w AHCI) i ukazującym się od ponad wieku – 200 punktów przyznanych czasopismu o zaledwie kilkuletniej historii i ujętemu wyłącznie w ESCI jest miarą nierzetelności wykazu i braku związku między liczbą punktów a rzeczywistą renomą i znaczeniem periodyków.
Instytucja wykazu czasopism (i wydawnictw) jest snem szalonego technokraty. Sama publikacja pracy w czasopiśmie lub wydawnictwie ujętym na jakiejś urzędniczej liście nie stanowi absolutnie żadnej gwarancji jakości tej pracy. Uzasadnianie prawdziwości tego stwierdzenia przypomina dowodzenie kulistości Ziemi. Ileż artykułów ogłoszonych w topowych czasopismach zostało ostatnio opatrzonych adnotacją „RETRACTED”? A ile się uchowało, mimo że też zasługiwały na wycofanie? Głośno jest ostatnio o tym, że po wychwalanej przez naszych naukometrystów bazie bibliometrycznej przypuszczalnie grasują setki drapieżników (predatory journals) – zob.: https://doi.org/10.1007/s11192-020-03852-4 oraz https://doi.org/10.1038/d41586-021-00239-0. Gadka o „zasadzie dziedziczenia prestiżu” jest sloganem godnym lobbystów i przedstawicieli handlowych, a nie naukowców. Przede wszystkim jednak zauważyć trzeba, że istotnym skutkiem funkcjonowania instytucji wykazu czasopism jest głęboka demoralizacja środowiska naukowego. Oddziaływanie „indeksu czasopism nakazanych” rozpada się bowiem na dwa główne obszary: 1) rozdwajanie jaźni i 2) pejperyzację nauki.
Polski naukowiec zmuszony jest funkcjonować równolegle w dwóch systemach walutowych (tak, dzięki wykazowi wszyscy jesteśmy Pewexami!). Nauce chce on oddać to, co naukowe, zaś swojej jednostce powinien oddać to, co parametryzacyjne. A że kursy tych dwóch walut nierzadko rozmijają się ze sobą w sposób spektakularny, polski naukowiec musi sobie radzić z poważnym dysonansem: to, co jest jego największym osiągnięciem pod względem merytorycznej treści i uznania w rzeczywistym obiegu naukowym, w obiegu ewaluacyjnym może po prostu nie istnieć przez wzgląd na miejsce publikacji. Tak w praktyce działa „dziedziczenie prestiżu”.
U niektórych, na ogół słabszych naukowców mechanizmem obronnym chroniącym przed pozostawaniem w intelektualnym szpagacie bywa akceptacja „prawdy wykazu”. Wykazy dekretują bowiem rzeczywistość, stwarzając jednocześnie pozory, że jedynie opisują tzw. rzeczywistość obiektywną (to przynajmniej zadeklarowano w Ustawie 2.0). Dość przeciętne czasopisma krajowe jeszcze w „gowinowskim” wykazie dostały 70 pkt i nagle w oczach niektórych stały się „prestiżowe”. Równocześnie były i są tam zagraniczne czasopisma pozostające w realnym obiegu międzynarodowym, które mają punktów ledwie 20. I teraz najważniejsze: rozsądny autor i rozsądny recenzent wie, że wykazy to urzędnicza rzeczywistość papierowa, co najwyżej luźno powiązana z realną wartością naukową. Wiedzą to też krajowi eksperci w NCN-ie. Zagraniczni eksperci NCN-u, zagraniczne instytucje finansujące i zagraniczni współpracownicy tego najpewniej nie wiedzą, ale tylko dlatego, że w ogóle nie zaprzątają sobie głowy istnieniem polskich wykazów ministerialnych. Natomiast nigdy nie wiemy, kiedy na krajowym podwórku trafimy na kogoś obdarzonego myślowymi horyzontami konia dorożkarskiego, kto ma na oczach klapki i rozumie tylko tyle, że 70 punktów w Pcimiu to już prestiż i jakość, a 20 gdzieś za granicą (oczywiście w naukowym pierwszym świecie) to z pewnością barachło i marnowanie slota.
Drugim obszarem demoralizacji, do jakiej prowadzi wykaz, jest pejperyzacja nauki. Choć może trafniejsze byłoby stwierdzenie, że relacja jest tu dwukierunkowa: pejperyzacja nauki jako wyraz kultury opakowań w znacznej mierze ukształtowała ideę wykazu. Homo scientometricus, zanim cokolwiek zbada i podejmie jakikolwiek naukowy trud, musi sobie odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: czy będzie z tego pejper? Jeśli odpowiedź wypada pozytywnie, a szczególnie jeśli będzie to pejper dający widoki na wetknięcie do dobrze punktowanego czasopisma, wtedy homo scientometricus upatrzony temat uznaje za wart opracowania. Ciekawość badawcza, pasja poznania i chęć podejmowania ryzyka w otwieraniu nowych ścieżek niewiele już się wtedy liczą. Ważne, by był z tego pejper. Co najmniej za 100 punktów. Dopóki ewaluacja działalności naukowej odnosić się będzie nie do jej treści, ale do opakowań, w których jest ona porcjowana i prezentowana, dopóty etos naukowy będzie wyłącznie sprawą dla hobbystów i pasjonatów.
Nie zamierzam bronić ministra Czarnka. Kto ma oczy do patrzenia, ten widzi, co się obecnie wyprawia. Ale nie będę też ministra krytykował, bo to byłoby po prostu nudnym powtarzaniem zarzutów, jakie pod jego adresem w ostatnich dniach i tygodniach padły tysiące razy. Sądzę jednak, że polska nauka winna mu wystawić pomnik nie za jedno, lecz za dwa wybitne osiągnięcia. Oprócz totalnego skompromitowania instytucji wykazu czasopism – jako technokratycznego cepa podatnego na wpływy i manipulacje polityków i koterii naukowców, których przecież nigdy nie zabraknie nad uchem żadnego z przyszłych ministrów nauki – uświadomił on nam jeszcze kondycję akademickich elit naukowej władzy. Wykazowo-ewaluacyjnego porządku ustalonego za czasów Jarosława Gowina z nieszczególnym heroizmem bronią teraz bowiem dworzanie, którzy na Narodowym Kongresie Nauki zachwalali reformę i z którymi Gowin podzielił się władzą, już to namaszczając ich do zasiadania w gremiach centralnych, już to wmontowując w Ustawę 2.0 furtkę do rektorskiego absolutyzmu. A tymczasem wraz z przejściem min. J. Gowina na „nowy odcinek” cały układ się posypał. Nowy król nie zamierza się układać z królewiętami.
W „Dzienniku Gazecie Prawnej” Emanuel Kulczycki uskarża się, że: „Zmiany w wykazie nie mogą być czynione tylko na podstawie widzimisię ministra: to niszczy zaufanie do procedury, w którą były zaangażowane setki naukowców”. Cieszy, rzecz jasna, samozadowolenie piewcy „zasady dziedziczenia prestiżu”, gdy mówi o zaufaniu do procedur. Tyle tylko, że zaufanie w tych procedurach pokładają chyba wyłącznie osoby zaangażowane w ich tworzenie i realizację. Trzeba by się ponadto zastanowić, czy wspomnianego „zaufania” w pierwszej kolejności nie podkopali jednak ci, którzy suflowali ministrowi Gowinowi naukometryczno-wykazowy instrument ewaluacji, przechwycony teraz i wykorzystany przez ministra Czarnka.
Stwierdzenia o „setkach naukowców” zaangażowanych w opracowanie wykazu ocierają się o manipulację. Naukowców najpierw zapytano bowiem o zdanie, a potem z tym zdaniem niezbyt się liczono. Niektóre zespoły dyscyplinowe publicznie protestowały w związku z tym przeciwko zignorowaniu ich propozycji na etapie opracowywania pierwszego wykazu przez KEN i ministra Gowina. Na tym też etapie KEN i ministerstwo zignorowały postulaty Komitetu Językoznawstwa PAN i Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN dotyczące punktacji wybranych czasopism językoznawczych.
Jeśli za polską społeczność naukową uznać tych, którzy całe dnie spędzają w laboratoriach, pracowniach, bibliotekach i na salach wykładowych, a nie na posiedzeniach rad uczelni, w gabinetach rektorskich i w innych strukturach władzy oderwanych od merytorycznej pracy naukowo-badawczej, to śmiało można powiedzieć, że ze strony owej społeczności (wyłoniona przez Gowina) KEN ma legitymację do wartościowania czasopism równie lichą, jak licha jest społecznościowa legitymacja ministra Czarnka do dyskrecjonalnego modyfikowania listy periodyków. Tu zresztą powraca wątek osobliwej selekcji głosów, w które się Gowinowy ancien régime wsłuchiwał przy projektowaniu i wdrażaniu Ustawy 2.0. Jarosław Gowin może jeszcze tysiąc razy powtórzyć, że „Konstytucja dla Nauki” to najlepiej skonsultowana reforma na świecie, a i tak nie stanie się to prawdą. Jaskrawym tego wyrazem może być choćby to, że przy tworzeniu wykazu całkowicie pominięto komitety naukowe PAN, którym przecież można było powierzyć wstępną wycenę czasopism. Zamiast tego zdecydowano się powoływać zespoły, które miały tę jedną niezaprzeczalną „zaletę”, że ich skład dobierany był przez ministerstwo, a nie – jak to jest w wypadku komitetów PAN – przez samych naukowców. Trzeba więc pokaźnych pokładów bezczelności, by teraz na „środowisko naukowe” powoływać się w obronie instytucji wykazu czasopism – instytucji ukształtowanej przez głównych aktorów Gowinowej reformy, którzy na wspomniane środowisko patrzą zazwyczaj z góry.
Obecna w polskiej akademii niechęć do ministra Czarnka może jednak wkrótce paradoksalnie sprawić, że liczni uczestnicy polskiego życia naukowego, którzy jeszcze niedawno utożsamiali naukometrię z tyranią i najbardziej ordynarną formą uzurpowania sobie prawa do oceny dorobku, którego się na oczy nie widziało, zaczną niebawem wyglądać czasów, gdy Pan Punktoza wróci na białym koniu, by nas wybawić od 40 punktów przydzielonych przez Czarnka periodykowi Ojca Dyrektora.
Postulaty anulowania i unieważnienia lutowych komunikatów ministra nie do końca są słuszne. Głównie dlatego, że w ramach ogłoszonych przez siebie nowych wersji wykazu minister Czarnek – tylko częściowo zgodnie z propozycją KEN – podniósł wycenę także tym czasopismom, którym punktacja wyższa niż 20 punktów od dawna się należała, a którym naukometryści Gowinowego ancien régime’u tej podwyżki ze znanych tylko sobie powodów przyznać nie chcieli (vide wspomniany wcześniej kazus „Poradnika Językowego”). Można oczywiście te nowe wykazy negować w całości, także kosztem tych czasopism, które uzyskały w nich dobrze zasłużone (choć wciąż za małe) bonusy, ale wtedy będzie to poszerzeniem typowej polskiej argumentacji. Do uzasadnień „nie, bo RODO” i „nie, bo COVID” dopisane zostanie „nie, bo Czarnek”. A jeśli ktoś jest zdania, że nowe wersje wykazu muszą zostać in extenso zniesione, bo powstały niezgodne z rozporządzeniem, powinien wziąć pod uwagę także to, że sama instytucja wykazu czasopism powstała niezgodnie ze zdrowym rozsądkiem i naukową rzetelnością.
Pochodząca z łaski Jarosława Gowina władza naukometrystów właśnie się skończyła, a minister Przemysław Czarnek liczy się z mądrością baz bibliometrycznych tak samo, jak celebryci naukometrii jeszcze niedawno liczyli się z głosami wybitnych naukowców, którzy nigdy nie starali się wejść w orbitę ministerstwa. Reprezentantom kwiatu polskiej bibliometrii obecny szef resortu nauki przeznaczył co najwyżej rolę uschniętej paprotki, dawnej ozdoby prezydialnego stołu. Każdemu na koniec jego własny dowcip. Tworzenie wykazów a priori dekretujących wartość prac naukowych zawsze będzie hucpą opartą na autorytecie wyłącznie deontycznym. Obecnie deontyczny autorytet gwiazd naukometrii zainstalowanych w KEN został zastąpiony deontycznym autorytetem ministra. Oba te autorytety są siebie warte. Ceterum censeo Carthaginem Indicis Periodicorum esse delendam.
Dr Wojciech Włoskowicz, językoznawca, onomasta, germanista, slawista, laureat Nagrody Prezesa Rady Ministrów, stypendium Ministra NiSW dla wybitnych młodych naukowców i stypendium NCN Etiuda, kierownik grantu NCN Sonatina, prezes Zarządu Polskiego Towarzystwa Onomastycznego