Zbigniew Romek
Cenzura, czyli blokowanie wolności słowa i kreowanie oficjalnie obowiązującej wizji rzeczywistości, była w dobie PRL ważnym elementem sprawowania władzy. Zadania te realizowane były między innymi przez Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (wraz z lokalnymi delegaturami), który podporządkowany i instruowany był przez odpowiednie wydziały Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, instytucji sprawującej najwyższą władzę w kraju. Z kolei GUKPPiW bezpośrednio odpowiedzialny za skuteczne blokowanie wolności słowa pisanego, mówionego, a także za upublicznianie treści prezentowanych za pomocą obrazu (teatr, film, radio, telewizja, dzieła plastyczne itd.) stosował zasadę „delegowania uprawnień”. Polegała ona na włączaniu w proces cenzorskiej kontroli wszystkich instytucji zaangażowanych w organizację i przygotowania wszelkich wytworów nauki i kultury do publicznej prezentacji. W ten sposób GUKPPiW i jego terenowe delegatury, wsparte przez struktury PZPR (obecne na każdym poziomie struktury państwa i w każdej instytucji) nadzorowały oraz rozliczały redakcje gazet i czasopism, wydawnictw, teatry, zespoły filmowe, uczelnie i instytuty naukowe z treści powstających tam prac. Sam urząd cenzury w tak rozbudowanym i dobrze zorganizowanym systemie kontroli informacji spełniał jedynie rolę „kosmetyczną”.
W efekcie rozwiniętego monitorowania procesu twórczego cenzorzy zawodowi mieli do czynienia z produktami już wcześniej wyselekcjonowanymi pod kątem obowiązującej w PRL poprawności politycznej i ideologicznej. Gdy bierzemy do ręki akta GUKPPiW, to widzimy, że w zachowanej dokumentacji nie znajdziemy śladu po zatrzymanych informacjach o zamordowanych polskich oficerach w Katyniu, o ulokowaniu na Kubie radzieckich rakiet wymierzonych w USA, o praskiej wiośnie i inwazji wojsk układu warszawskiego w Czechosłowacji 1968 roku, o zabitych robotnikach w grudniu 1970 roku. Faktycznie zawodowi cenzorzy tropili zakamuflowane aluzje do aktualnych wydarzeń społeczno-polityczno-gospodarczych i usuwali je za pomocą drobnych korekt językowych. Tomasz Strzyżewski, człowiek, który wywiózł tajne materiały krakowskiej cenzury, najlepiej scharakteryzował istotę pracy zawodowego cenzora, który „nie myślał o tym, żeby wstrzymać cały tekst, tylko o tym, żeby zmienić słowo, zmienić lekko znaczenie zdania, coś złagodzić, poprawić wydźwięk. Wystarczyło dopisać «gdzieniegdzie», «niekiedy» albo «czasami» – i zdanie nabierało nowego smaku. Opisane w tym zdaniu zdarzenie czy fakt, uzupełnione odpowiednim słówkiem, zyskiwały ulotność i incydentalność”.
Zadanie cenzury sprowadzało się do zatarcia niewygodnego dla władzy przesłania autora, a często jedynie do wyrugowania z dzieła wszelkich tego typu skojarzeń, które mogły nasunąć się odbiorcy. Często samym autorom trudno było się zorientować, jakie konsekwencje miały proponowane w urzędzie cenzury pozornie błahe modyfikacje. Zastępowanie jednego lub kilku słów przez wyraz, wyrazy bliskoznaczne najczęściej wydawało się nieistotne. Tym bardziej z dzisiejszej perspektywy często nie jesteśmy w stanie pojąć intencji cenzorskiego urzędu. Aby je zrozumieć, potrzebne jest poznanie funkcjonujących w danej chwili praktyki językowej, różnorodnych skojarzeń i aluzji, które były uznawane przez władze za wrogie. O tym wszystkim mówiono na zamkniętych, tajnych szkoleniach w urzędach cenzorów, na spotkaniach z przedstawicielami władz, gdzie bez propagandowej osłony opisywano aktualną sytuację społeczno-polityczną, na których podawano prawdę historyczną o zbrodniach bezpieki, o krwawych rozprawach Stalina i wszelkich nieprawościach systemu. Niestety wewnętrzne instrukcje i materiały z takich szkoleń w GUKPPiW zachowały się w stanie szczątkowym, dlatego współcześnie nie sposób rozwikłać wszystkich intencji podejmowanych przez urząd decyzji.
Jasno natomiast wynika z zachowanych materiałów, jak bardzo zawodowi cenzorzy pilnowali realizacji zasady „delegowania uprawnień”. Na organizowanych w Warszawie odprawach wojewódzkich kierowników terenowych delegatur rozliczano ich z tego zadania, wymieniano się doświadczeniami, aby skutecznie włączać do zadań cenzorskich jak największe grono instytucji kultury. Na jednej z odpraw z końca 1945 roku tak została oceniona współpraca z redakcją „Tygodnika Powszechnego”: „z początku sprawiali nam duże trudności, po odbyciu kilku konferencji doszliśmy do współpracy, że obecnie żadnych tarć nie ma. Redakcja ustosunkowuje się pozytywnie i przeprowadza wszystkie zmiany, jakie proponujemy”. W końcu czerwca 1949 roku zaprezentowano taki przykład z oddziału warszawskiego: „istnieje konieczność wiązania się z niektórymi osobami z redakcji. Do nas np. przychodzi redaktor »Problemów«. My z nim dyskutujemy, omawiamy, uzgadniamy pewne sprawy. Podobny kontakt nawiązaliśmy z pismami literackimi i tu już nie ma prób partyzantki czy wykpiwania się, ale rzetelny, roboczy kontakt”. W 1966 roku kierownik wydziału cenzury ze Szczecina chwalił się na warszawskiej odprawie: „współpraca z redakcjami układa się pomyślnie. Utrzymuje się z dziennikarzami kontakty indywidualne, wcześniej uzgadniają tematykę, toteż nie dochodzi do ingerencji”. Takie praktyki cenzorzy zawodowi stosowali nieprzerwanie przez cały okres PRL. W połowie lat 80. zagrożono miesięcznikom „Znak” i „Przegląd Powszechny” zamknięciem, ze względu na zgłaszanie do druku przez redakcje zbyt dużej ilości materiałów zatrzymywanych przez urząd cenzury.
Jednak tego typu wypadki należały do rzadkości, a zadanie „delegowania uprawnień” było skutecznie realizowane. Według szacunków badaczy dziejów PRL-owskiej cenzury około 70-80% treści blokowano przez współpracujące z cenzurą instytucje. Taka obserwacja tłumaczy wypowiedź Justyna Sobola, rzecznika prasowego GUKPPiW, który zaprzeczał, iż reprezentowany przez niego urząd w istotny sposób ogranicza wolność słowa w PRL. Sobol nie kłamał, kiedy mówił w wywiadzie wydrukowanym w miesięczniku »Prasa Polska« w 1985 roku: „na ogólną liczbę ponad 3 tys. czasopism i biuletynów jakiekolwiek ingerencje, czy w ogóle uwagi cenzorskie, dotyczyły w ubiegłym roku 8% tych tytułów. Ta liczba nie oddaje zresztą rzeczywistego stanu rzeczy. Znakomita większość spośród nich cenzorskie ingerencje odnotowuje bowiem sporadycznie – raz, dwa razy w roku. Ponad połowa ingerencji dotyczy niespełna trzydziestu tytułów. W książkach ingerencji jest jeszcze mniej – dotyczą one 0,7% tytułów”. Dlatego, gdy próbujemy odpowiedzieć na pytanie o skuteczność PRL-owskiej cenzury warto zwrócić uwagę nie tylko na działalność GUKPPiW i jego lokalnych delegatur, ale także na cały sprawnie funkcjonujący system blokowania swobody wypowiedzi.
Oceniając szkodliwość cenzury w PRL warto zdać sobie sprawę, że interesujący nas okres lat 1945-1989 nie był jednolity. Wraz ze zmianami politycznymi w naszym kraju i w nadzorującym nas Związku Radzieckim system cenzury był zaostrzany lub łagodzony. Okres stalinowski (lata 1949-1955) to najbardziej ponury czas bezwzględnej walki komunistycznych władz z wolnością słowa, okres bezwzględnego narzucenia jedynie słusznej wizji rzeczywistości, która miała odzwierciedlać marksistowski projekt rozwoju społeczno-gospodarczego. Na porządku dziennym były pochwały na rzecz ZSRR i generalissimusa Józefa Stalina. Jego śmierć i powoli nadciągająca odwilż tylko przejściowo nadwątliły szczelność systemu cenzury. Po październiku 1956 roku pojawiły się w Polsce treści dotąd zakazane, m.in. o bohaterstwie żołnierzy września 1939 roku, Armii Krajowej czy powstania warszawskiego. Jednak cenzura starannie pozbawiała wspomnienia dotyczące tych tematów treści, z których jednoznacznie wynikałoby, o jakie ideały toczona była walka, za jaką niepodległość oddawali swe życie żołnierze AK. Pozostawiano w wydawanych dziełach opisy klęsk i porażek, tak by rozpowszechniać tezę o bezsensownej ofierze zwykłego żołnierza, „wykorzystanego” i „oszukanego” przez dowódców podporządkowanych niekorzystnym dla Polski rachubom rządu emigracyjnego w Londynie. Powstały w 1958 roku film Popiół i diament na podstawie powieści Jerzego Andrzejewskiego współgrał z komunistyczną interpretacją realiów powojennych Polski. Główny bohater powieści i filmu, żołnierz Armii Krajowej, walcząc przeciw władzy ludowej, ginie na śmietniku, bo służy fałszywym ideałom. Często współcześnie eksponowane tezy o bohaterstwie i bezsensownych ofiarach walk czasów II wojny światowej, o nieodpowiedzialnych decyzjach polskich dowódców, kojarzenie patriotyzmu przede wszystkim z martyrologią narodu, wydają się „pośmiertnym” zwycięstwem interpretacji przeszłości utrwalonych przez system cenzury PRL.
Po krótko trwającej „odwilży” 1956 roku osłabiony system cenzury powoli zaczął działać coraz sprawniej. Tak o niepokojących zmianach w tygodniku „Współczesność” już w roku 1957 pisał Marek Nowakowski: „poznając kulisy funkcjonowania redakcji, dochodziłem do wniosku, że niewiele ona się różni od innych instytucji, urzędów, biur znanych dotychczas. Widziałem szefów ślepo spełniających polecenia zwierzchników, redaktorów niższego szczebla oddanych wiernie naczelnemu, psio uległych, odgadujących w lot jego życzenia. Uderzała powszechnie występująca obłuda, staranne skrywanie własnych poglądów, podporządkowanie się przekonaniom narzuconym z góry”. Wszystko wróciło do normy, system cenzury znowu królował i święcił triumfy. Okres 1980-1981 to ponownie czas małej skuteczności systemu cenzury ze względu na powstanie i działalność NSZZ „Solidarność”. Cały kraj opanowały wówczas związkowe gazetki i wydawnictwa. W prasie związkowej drukowano aktualne informacje o bieżących krajowych i zagranicznych wydarzeniach, wydania związkowe na powielaczach rozpowszechniały dotąd zakazane książki emigracyjnych i krajowych autorów. Uchwalono także nową ustawę o cenzurze, w której sprecyzowano dotąd bardzo ogólnikowo sformułowane zasady cenzorskich ingerencji. Niestety wkrótce wprowadzony stan wojenny praktycznie przekreślił te zdobycze. Przywrócono dawne praktyki działania systemu cenzury.
Zastanawiając się nad funkcjonowaniem systemu PRL-owskiej cenzury, warto zadać pytanie o postawy samych twórców (publicystów, literatów, uczonych, reżyserów filmowych i teatralnych, artystów plastyków) wobec tak funkcjonującego, rozbudowanego mechanizmu blokowania wolności wypowiedzi. Warto zastanowić się, do jakiego stopnia działał mechanizm autocenzury.
Trudną sytuację każdego z twórców doby PRL można wytłumaczyć, analizując sens notatki, jaką w swoim dzienniku w 1951 roku zapisał przebywający w Londynie Jan Lechoń. Emigracyjny poeta tak scharakteryzował krajowe środowisko literackie: „Przeglądanie »Nowej Kultury«. O Dzierżyńskim więcej wierszy i artykułów niż w najpoddańszych laurkach o Piłsudskim. Podobno Jurkowski zaraz po wojnie zabrał się za szycie butów. Dlaczego Iwaszkiewicz tego nie robi?”. Warto w tym miejscu postawić pytanie: kim był Jurkowski? Dziś niewiele osób wie, że miał na imię Zygmunt i był poetą, który czytał swe wiersze i występował w kabarecie „Cyrulik Warszawski” w okresie II Rzeczypospolitej. Jarosława Iwaszkiewicza nie trzeba przedstawiać. Wycofanie się z wykonywania zawodu to była cena, jaką twórcy tacy jak Jurkowski musieli zapłacić za niepodporządkowanie się systemowi cenzury. Na palcach jednej ręki można policzyć przeciwników komunistycznych rządów, takich jak Zbigniew Herbert.
Dzisiaj nie sposób oszacować strat, jakie poniosła nasza kultura i nauka w wyniku zablokowania możliwości rozwoju talentów dziennikarskich, literackich czy naukowych przez panujący system cenzury. Czy oznacza to jednak, że ich nie było? Dobrze scharakteryzowała ówczesną sytuację twórców Marta Fik, pisząc: „jeśli spojrzeć naprawdę uczciwie we własne sumienie, okaże się, że tylko nieliczni wśród tych, co spędzili w PRL znaczną część swego dorosłego życia, nie mieli żadnego udziału w podtrzymywaniu komunizmu, a nawet, że nie czerpali z niego żadnych korzyści”. Ilustracją tego typu postaw jest wspomnienie z 1963 roku Sławomira Mrożka: „marzyłem o neutralnym przymierzu z Komitetem Centralnym. Oni dadzą mi spokój, przeznaczą na eksport, a ja będę się zagłębiał w duszę ludzką starannie obchodząc rzeczywistość konkretną. Byłem w pewnym okresie kupiony. Doszedłem do wszystkiego, do czego w kraju można dojść, zdziwiłem się, że mi pozwolono na to, i zacząłem odczuwać coś w rodzaju wdzięczności”. Brak pokory wśród większości twórców nie był zjawiskiem powszechnym. Przeciwstawianie się władzy wiązało się bowiem z utratą wielu przywilejów, którymi obdarzani byli aprobujący PRL twórcy. Warto pamiętać, że w tamtym okresie wszystkie instytucje kultury, wydawnictwa, czasopisma, uczelnie były państwowe. Możliwości funkcjonowania poza oficjalnym obiegiem praktycznie nie było, a gdy pojawiły się od końca lat siedemdziesiątych wydawnictwa podziemne, publikowanie w nich wiązało się z dużym ryzykiem i lękiem o bezpieczeństwo własne i swych najbliższych.
Stan bezradności wobec sprawnie działającego szczelnego systemu cenzury w okresie rządów Edwarda Gierka dobrze opisał Stefan Kisielewski. W jednym z felietonów z 1976 roku pisał o władzy, która cynicznie kusiła twórców do współpracy, a jednocześnie pozbawiała ich złudzeń, iż walka z systemem cenzury może być skuteczna. Oto fragment tekstu Kisielewskiego: „czy kłamstwo rozbudowane i uporczywe ma na celu oszukanie ludzi, czy też nakłonienie ich, aby z pełną świadomością wzięli w nim udział. Konstruując kłamstwo doskonałe i wszechstronne konstruujący zdaje się mówić do swego odbiorcy i partnera: widzisz bracie, ty mojego monolitu nie ugryziesz, nie ma w ogóle gdzie włożyć palca, wszystko przewidziałem i ubezpieczyłem się na wszelkie sposoby. Wobec tego daj sobie spokój ze zwalczaniem mnie, przyjmij w całości (inaczej nie można) to, co ci mówię, a jeżeli już koniecznie upierasz się, że to jest nieprawda, przyjmij rzecz jako nasz wspólny język, jako mowę ochronną, umowną a konieczną”. Kisielewski, który na taki układ nie poszedł, wydrukował w drugim obiegu w 1977 roku tekst podsumowujący swoją walkę z blokadą wolności słowa: „Cenzura złamała i obrzydziła moje życie, uniemożliwiła mi wykonywanie zawodu publicysty politycznego, do którego czułem się powołany. Cenzura zafałszowała, spaczyła i popsuła 90% tego co wydrukowałem. Cenzura sprawiła, że cotygodniowe felietony, jakie pisuję w krakowskim »Tygodniku Powszechnym« od lat 32 pojawiają się okaleczone i okłamują często publiczność co do moich intencji, a sprostować tego ani nawet dać do zrozumienia nie można”.
Sukcesem PRL-owskiego systemu cenzury było wciąganie redakcji i samych autorów w grę wzajemnych ustępstw. Prawie nikt z nich nie zastanawiał się, że bierze udział w procederze łamania wolności słowa. W tej grze autorzy koncentrowali się przede wszystkim na tym, co uda się obronić. Przedmiotem sporu był zakres ingerencji, a nie kwestionowanie samego istnienia cenzury. Jeden z młodych uczonych, który negocjował w cenzurze w latach 60. wydanie drukiem swej pracy, podzielił się już w wolnej Polsce taką refleksją: „ciekawe, że w ogóle nie przyszło mi wówczas do głowy, żeby nie iść na żaden kompromis i zrezygnować z druku książki”. Mechanizm postawy ugodowej autorów piszących w dobie PRL bardzo dobrze scharakteryzował wybitny znawca dziejów Polski XIX wieku, prof. Stefan Kieniewicz: „Czym się kierował autor ulegający sugestiom lub presjom odgórnym albo też wychodzący im na spotkanie? W duszy jego mogły się splatać różne motywacje: wzgląd na zawodową karierę, na perspektywę honorarium – obok namysłu, że może naprawdę nie należy Polsce ludowej przysparzać trudności w jej stosunkach z możnym sąsiadem? I jeszcze to wewnętrzne usprawiedliwienie: że uda się wynegocjować takie sformułowanie, które zadowoli władzę, bez ujmy sumienia; że wreszcie lepiej będzie dla nauki polskiej, jeżeli dzieło ukaże się w formie nieco okaleczonej, niż by miało nie ukazać się wcale”.
W 1991 roku o postawach polskich uczonych czasów PRL tak pisał ks. prof. Józef Tischner: „powtarzamy dziś za Aleksandrem Sołżenicynem, że poparcie intelektualistów dla komunizmu polegało przede wszystkim na jakimś uczestnictwie w kłamstwie. Uczeni byli kanałem, przez który spływała na świat kłamliwa mowa, zasłaniająca dzieła oprawców. Co znaczy udział w kłamstwie? Znaczy nie tylko powtarzać kłamstwa zasłyszane, ale również wspierać je zarówno swym autorytetem, jak własnymi argumentami”. I choć autor zwracał uwagę na różny stopień udziału w szerzeniu kłamstwa, wskazywał na postawy buntu przeciw istniejącemu systemowi ograniczania swobody wypowiedzi, to stwierdzał, iż intelektualiści w znacznej większości podporządkowywali się presji polityki w sprawach fundamentalnych. Tischner pisał, iż w takiej postawie: „istotną rolę odgrywały dwa słówka »mimo wszystko«. Mimo wszystko, mimo błędów i wypaczeń mimo zniewolenia, przemocy i zbrodni, jest jakaś racja po stronie komunizmu – socjalizmu. Mówiąc swoje »mimo wszystko« ludzie ci popierali »dobry komunizm«, odcinając się od wypaczeń. W ten sposób rozum naukowy stał się posłusznym sługą rozumu politycznego. Rozum naukowy zgadzał się na fundamentalny udział w kłamstwie. Radykalnego zerwania z kłamstwem nie było. Była szarpanina, ale z poszanowaniem smyczy”. Diagnozę ks. prof. Tischnera w pełni można odnieść nie tylko do uczonych, ale także w zdecydowanej większości do polskich twórców doby PRL-u.
Osobiście dziwią mnie pojawiające się od czasu do czasu współczesne głosy publicystów, a nawet historyków, pomniejszających rolę systemu PRL-owskiej cenzury w zubożeniu naszej kultury, nauki, wątpiących w jego fatalny wpływ na postrzeganie ówczesnej rzeczywistości. Brak świadomości co do skuteczności systemu cenzury doby PRL, ignorowanie metod, jakimi wtedy się posługiwano, by zwalczać krytyczne, niezależne myślenie, mogą sprzyjać wszystkim tym, którzy współcześnie starają się manipulować polskim społeczeństwem.
Dr hab. Zbigniew Romek, profesor nadzwyczajny w Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku (2014-2019) i w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk (1991-2018). Jest autorem książki „Cenzura a nauka historyczna w Polsce 1944-1970”, Warszawa 2010 oraz współredaktorem pracy „Cenzura w PRL. Analiza zjawiska”, Warszawa 2017.