Zbigniew Drozdowicz
Jeśli samorządność oznacza branie spraw we własne ręce, to takie zachowanie może być godne pochwały. Jednak pod warunkiem, że przynosi ono więcej pożytku niż szkody, nie tylko samym samorządowcom, ale także ich bliższemu i dalszemu otoczeniu. W praktyce różnie z tym bywa. Pokazuje to m.in. konflikt związany z jednym z akademików Uniwersytetu A. Mickiewicza w Poznaniu. To nagłaśniane w mediach wydarzenie skłania mnie do postawienia raz jeszcze pytania o kondycję studenckiej samorządności.
Tradycje studenckiej samorządności sięgają czasów powstania w średniowieczu pierwszych uniwersytetów. Nie tylko zresztą samorządność tej grupy społecznej ma takie długie tradycje. Wszędzie bowiem tam, gdzie do głosu dochodził zawodowy korporacjonizm, pojawiły się formy samorządności, które miały stanowić obronę potrzeb i możliwości ich zaspokajania przez członków tych grup. Rzecz jasna, nie tylko potrzeb materialnych, ale także szeroko pojmowanych potrzeb kulturalnych, o czym można się przekonać, oglądając na ilustracjach uroczyste pochody miejskich korporacji zawodowych, w których kolejność uzależniona była od prestiżu danego zawodu. Do dzisiaj zresztą przy różnego rodzaju uroczystościach miejskich pojawiają się ubrani w korporacyjne stroje reprezentanci co bardziej prestiżowych grup zawodowych. Studenci wprawdzie nie stanowili i nie stanowią grupy zawodowej, jednak również dla nich znajdowano miejsce w ówczesnej społeczności, które jednym z nich odpowiadało, natomiast innych skłaniało do protestów, a nawet buntu. W Oksfordzie obchodzi się tradycję studenckiego buntu z 1355 roku, który zakończył się – jak pisze autor Historii społecznej Anglii G.M. Trevelyan – „prawdziwą rzezią kleryków i studentów; niedobitki uciekły w panice z Oksfordu, a uniwersytet pozostał zamknięty aż do czasu interwencji królewskiej, która zapewniła ochronę uczonym i uczącym się oraz ich pomściła. Podczas zamieszek w Cambridge w roku 1381 ludzie z miasta zniszczyli przywileje i rejestry uniwersyteckie”.
Problem nie tylko w tym, że „ludzie z miasta” czuli się zagrożeni w swoim dobrostanie studenckimi roszczeniami i sposobami ich wyrażania, ale także w tym, że ani władze uczelniane, ani też władze królewskie nie podejmowały żadnych kroków, aby studencka młodzież „trzymała się z dala od gospód i zamtuzów (domów publicznych); niektórzy ze studentów włóczyli się po okolicy z bandami rozbójniczymi”. Takiego studenckiego życia nie usprawiedliwia ani to, że w zdecydowanej większości studenci „klepali” przysłowiową biedę, ani też to, że nie czuli się trwale przywiązani do miejsca studiowania i niejednokrotnie przemieszczali się w poszukiwaniu lepszych warunków do życia z jednej uczelni na inną. W średniowiecznej Francji ten żyjący w biedzie i przemieszczający się „ludek” nazywano „goliardami”. Jacques Le Goff w rozprawie Inteligencja w wiekach średnich oponuje przeciwko nazywaniu ich „włóczęgami, rozpustnikami, żonglerami, błaznami” i stawia pytanie: „czyż ci mąciciele i burzyciele są ludźmi niebezpiecznymi?”. Jednoznacznej odpowiedzi jednak nie udziela i być może nawet nie można jej udzielić. Można jednak wskazać sytuacje, w których różne grupy studenckie miały swój udział we „wzburzeniu” przestarzałych i niewydolnych struktur życia akademickiego. Tak się rzecz miała m.in. w przypadku wystąpień studenckich we Francji w 1968 roku. Doprowadziły one nie tylko do zmiany wizerunku „pomnika” akademickiej Francji, za jaki uchodziła i w jakiejś mierze uchodzi nadal Sorbona. Następstwem wystąpień było bowiem przekształcenie tego wielkiego uniwersytetu w trzynaście mniejszych uczelni, ale także przyjęcie tzw. ustawy Edgara Faure’a, która w istotnym stopniu zmieniała system funkcjonowania wyższego szkolnictwa w tym kraju.
W 1968 roku miały miejsce wystąpienia studenckie również w naszym kraju. Wprawdzie nie przybrały one takiej skali jak we Francji, jednak formułowane w nich postulaty, jak wolność słowa czy zniesienie cenzury, ówczesne władze potraktowały jako jeśli nawet nie zagrożenie, to przynajmniej zakwestionowanie tego, że reprezentują one jedynie słuszne myślenie o tym, co jest dobre dla naszego kraju. W swojej pozycji poczuły się zagrożone również władze tych uczelni, które otwarcie potępiły studenckie wystąpienia. Do tego potępienia dołączyły uczelniane organizacje młodzieżowe, które – tak jak Związek Młodzieży Socjalistycznej – stanowiły partyjną przybudówkę „jedynie słusznej partii (PZPR)”, a nawet aktyw partyjny różnych zakładów produkcyjnych. Można powiedzieć: „siła złego” nie tyle nawet na jednego, co na tych stosunkowo niewielu, którzy śmieli się upominać o prawa obywatelskie, w tym prawo do wykładnia na uczelniach dla osób z profesorskimi kwalifikacjmi.
Tak czy inaczej, te wystąpienia zostały spacyfikowane przez ówczesne władze polityczne, a ich inspiratorzy i przywódcy ukarani usunięciem z uczelni. Jeśli jednak prawdą jest, że „kropla drąży kamień”, a za taką „kroplę” uznać wystąpienia studenckie z 1968 roku, to za efekt tego „drążenia” można uznać wystąpienia robotnicze najpierw w 1976 roku, a później w 1980 roku. Na uczelniach odbiły się swoistym rykoszetem szczególnie te drugie. Przewodzący im Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność miał na nich swoje przedstawicielstwa i uzyskały one w pewnym momencie taką pozycję, że bez ich przyzwolenia nie można było powierzyć nikomu funkcji kierowniczych. Miały one również istotny wpływ na pojawienie się nowych form samorządności studenckiej.
„Wiatr” zmian, który w latach 1980–1981 „zdmuchnął” z uczelnianego stołka niejedną rektorską, dziekańską i dyrektorską władzę oraz wyniósł na nie tych, którzy nie byli zaangażowani we wspieranie „jedynie słusznej partii”, został spacyfikowany wprowadzeniem stanu wojennego. Ten, który pojawił się w 1989 roku, przynajmniej na początku nie zapowiadał „trzęsienia” w życiu społecznym, w tym akademickim, jakie miało miejsce w Polsce w latach późniejszych. „Wstrząsy wtórne” trwają zresztą do dzisiaj. Za taki „wstrząs” skłonny jestem uznać m.in. zmiany wprowadzone w 2018 roku do funkcjonowania w naszym kraju nauki i wyższych uczelni Ustawą 2.0. Uważam, że generalnie przyniosły one więcej złego niż dobrego, żeby tylko tytułem przykładu wymienić mało komu służące wzmocnienie pozycji władz rektorskich czy wyraźne osłabienie pozycji w badaniach naukowych najbardziej aktywnej i produktywnej części uczonych poprzez wprowadzenie tzw. slotów. Jednak nie tylko w tych kwestiach oczekuję istotnych zmian. Wymaga ich również funkcjonowanie samorządu studenckiego.
Zgodnie z obowiązującymi ustawowymi regulacjami prawnymi „samorząd studencki jest wyłącznym reprezentantem ogółu studentów” uczelni publicznej w zakresie „spraw studenckich, w tym socjalno-bytowych i kulturalnych”, oraz ma swoich przedstawicieli w uczelnianych organach, takich jak senaty czy uczelniane rady, a także w kolegiach elektorskich w wyborach rektorów i kandydatów na dziekanów. W każdym przypadku organem zwierzchnim jest rektor. Sposoby realizowania studenckich uprawnień i rektorskiej zwierzchności dookreślone są w statutach uczelni. Można powiedzieć wiele zarówno o sposobach korzystania z tych uprawnień przez samorządy studenckie, jak i sprawowania zwierzchności przez władze rektorskie. Podzielę się tutaj jedynie kilkoma uwagami na temat funkcjonowania samorządu studenckiego. Bazują one na moich spostrzeżeniach jako dwukadencyjnego dziekana i trzykadencyjnego członka senatu mojej uczelni (UAM). Pierwsza z nich dotyczy jego reprezentatywności. Mam poważne wątpliwości, czy można uznać za reprezentację wszystkich studentów tych, którzy zostali wybrani do samorządu swoimi głosami i czasem jeszcze głosami kilku zaprzyjaźnionych osób. Na kolegiach rektorsko—dziekańskich podawane były przykłady takich studenckich zebrań wyborczych, w których brało udział mniej osób niż miejsc w samorządach wydziałowych. Większym zainteresowaniem cieszyły się wybory do samorządu uczelnianego. Wiązały się one bowiem z możliwością uzyskania miejsca w senacie, a ono z kolei oznaczało m.in. udział w różnego rodzaju uczelnianych uroczystościach, z inauguracją roku akademickiego włącznie. Rzecz jasna, tacy senatorzy mieli nie tylko możliwość zaprezentowania się koleżankom i kolegom w todze, ale także prezentowania ich potrzeb władzom uczelni i pozostałym senatorom.
Nie mogę powiedzieć, że nie korzystali z tych możliwości. Mogę natomiast z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie były to te potrzeby, które wyrażali studenccy uczestnicy wystąpień z 1968 roku, ani nawet te, które wyrażali oni na początku lat 80. minionego stulecia. W jakieś mierze były one zbieżne z tymi, które ujawniły się już w średniowiecznych buntach studenckich. Krótko mówiąc, związane były one ze studenckim biedowaniem. Jednak tylko w jakieś mierze. W art. 70 Konstytucji RP stwierdza się, że „Nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna. Ustawa może dopuścić świadczenie niektórych usług edukacyjnych przez publiczne szkoły wyższe za odpłatnością”. W dzisiejszych akademickich realiach okazuje się, że trzeba zapłacić nie tylko za niejedną usługę edukacyjną, ale także posiadać odpowiednio duże środki na zaspokojenie takich życiowych potrzeb, jak wyżywienie i mieszkanie. W czasach PRL-u nawet studenci z ubogich rodzin mogli studiować. Związane to było z tym, że na ich studiowanie składało się całe społeczeństwo. Nie mówię, że wówczas było lepiej. Mówię natomiast, że wówczas było nieco łatwiej podjąć studia i je ukończyć tym, których wpierało państwo, niż tym, którym dzisiaj to państwo odmawia tak znaczącego wsparcia m.in. w zakresie mieszkania i wyżywienia.
Rzecz jasna, studenci buntują się przeciwko takiej odmowie i chcieliby, aby finansowanie ich studiowania pozostało „po staremu”, ale samo studiowanie było już „po nowemu”. Oznacza to dla nich nie tylko tani akademik i tanie wyżywienie, ale także to, że np. udział w wykładach nie jest już obowiązkiem. Wspominam o tym, bowiem przedstawiciele samorządu studenckiego w senacie mojej uczelni toczyli batalię o to, aby wszystkie wykłady były nieobowiązkowe i wywalczyli to, że uchwałą senatu obowiązkowe są jedynie wykłady na pierwszym roku studiów. Nie można nawet powiedzieć, że za tym swoistym sukcesem nie stały żadne poważne argumenty, takie chociażby, że część studentów, aby dzisiaj studiować, musi jednocześnie pracować i to zwolnienie z obowiązku udziału w wykładach ułatwia im uzupełnienie studenckiego portfela. Problem w tym, że część być może nawet gdzieś poważnie pracuje, ale już tylko „na niby” studiuje i chciałaby możliwie jak najdłużej trwać w tym stanie, bowiem nie tylko pozwala to im zachować „twarz” na spotkaniach rodzinnych, ale także daje całkiem wymierne korzyści materialne. Pełniąc funkcję dziekana, miałem do czynienia z takim studentem „na niby”, który kolejno podejmował studia na kilku różnych kierunkach, jednak na żadnym z nich faktycznie nie studiował, natomiast na każdym otrzymywał świadczenia socjalne dla ubogich studentów.
Zakończenie okupacji pomieszczeń w jednym z akademików UAM skłania do próby odpowiedzi na pytanie: kto okazał się w tej batalii wygranym, a kto przegranym? Być może wygranymi czują się przynajmniej niektórzy jej inicjatorzy i uczestnicy. Jeśli mierzyć ich wygraną tym, że nie zostali wyprowadzeni siłą z zajmowanych pomieszczeń i „sponiewierani” przez agentów ochrony, to trzeba byłoby im przyznać rację. Jeśli jednak mierzyć ją taką miarą, jaką były złożone deklaracje, zarówno przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego, jak i przez władze rektorskie UAM, to jest ona co najmniej dyskusyjna. Wprawdzie otrzymali obietnicę, że ministerstwo będzie analizowało możliwość modernizacji tego akademika i jego przystosowania do dzisiejszych potrzeb i przepisów, a nawet przekaże fundusze na przygotowanie projektu takich zmian, a władze rektorskie zobowiązały się, że do końca ich kadencji nie zostanie on sprzedany, to przecież nie jest to równoznaczne z gwarancją, że akademik nadal będzie funkcjonował i będzie on „na kieszeń” ubogich studentów; a o to m.in. chodziło okupującym. Obiecane przez ministra fundusze (w kwocie 500 tys. zł) znalazły się w ostatnich dniach grudnia na koncie UAM. Wydają się one jednak za małe, aby pokryć chociażby koszty przygotowania architektonicznego projektu tych zmian. Subwencja ta stawia natomiast w kłopotliwej sytuacji władze rektorskie uczelni. Wygląda bowiem na to, że brakujące środki muszą znaleźć same. Tylko gdzie ich szukać? Ani uczelnia ich nie posiada, ani też nie bardzo widać na horyzoncie hojnego darczyńcę, który bez oglądania się na własne korzyści skłonny będzie je wyłożyć. Może się zatem okazać, że dzisiejsi wygrani okażą się w dłuższej perspektywie największymi przegranymi.
O miano wygranych konkurują z nimi członkowie samorządu studenckiego UAM, przede wszystkim dlatego, że nie solidaryzowali się z „okupantami”. Jakby jednak ich postępowania nie oceniać, to okazało się, że nie stanowią oni jedynej reprezentacji interesów studentów. Trudne do zmierzenia są straty wizerunkowe władz rektorskich UAM. W każdym razie „sprawa akademika” pokazała, że pomysł na relokację akademików na obrzeża Poznania ma nie tylko swoje zalety, ale także wady.
Wróć