logo
FA 2/2023 z laboratoriów

Marcin Jarząbek

Jak badać wojnę?

Refleksje po 24 lutego 2022 r.

Jak badać wojnę?  1

Francisco Goya, Gdy rozum śpi budzą się potwory, rycina, 1797-98.

Poważny, akademicki namysł nad bezpieczeństwem jest bardzo potrzebny. Z drugiej strony pojawia się pytanie, czemu i komu ten namysł ma służyć? W mojej opinii brak nam wciąż szerszej obecności w debacie publicznej eksperckiego, krytycznego podejścia do polityk publicznych w zakresie wojskowości i obronności.

Po równo 40 latach od opuszczenia Krakowa na stałe Joseph Conrad postanowił odwiedzić miasto swojej młodości, pokazać je żonie i synom oraz spotkać się z dawno niewidzianą rodziną. W podróż Conradowie wyruszyli z Londynu przez Hamburg (z przerwą na wizytę w tamtejszym zoo) i Berlin, by razem z Otolią i Józefem Retingerami dotrzeć do Krakowa 28 lipca 1914 r., czyli dokładnie w dniu wypowiedzenia wojny Serbii przez Austro-Węgry. W ciągu kilku kolejnych dni cała Europa stanęła w ogniu, krakowski Grand Hotel, w którym zamieszkał pisarz, zarekwirowano na potrzeby wojska, a on sam jako obywatel wrogiego państwa powinien był właściwie zostać na czas wojny internowany. Uratowała go przed tym kuzynka Aniela Zagórska: Conradowie 2 sierpnia zamieszkali w jej zakopiańskiej willi Konstantynówka. Na jakiś czas Zakopane było schronieniem w miarę bezpiecznym, lecz niepozbawionym wad: robiło się coraz zimniej, a Conrad z rodziną nie miał ani ciepłych ubrań, ani pieniędzy na powrót. Wreszcie po wielu gorączkowych staraniach, z pomocą wpływowych lub bogatych znajomych, w październiku, z przystankami w Krakowie i Wiedniu, angielski pisarz dostał się do Mediolanu (Włochy w 1914 r. były jeszcze państwem neutralnym), a z Włoch na początku listopada z powrotem do Anglii. „Rozpoczęta z mieszanymi uczuciami podróż do Polski, a jednocześnie w przeszłość, okazała się kosztowna emocjonalnie i finansowo i omal nie zakończyła się katastrofą” (John Stape, Joseph Conrad, przeł. Jacek Chmielewski, Warszawa 2009).

Ktoś pomyślałby, że wyjazd pod koniec lipca 1914 r. z Anglii do Austrii nie najlepiej świadczy o zdolności rozumienia rzeczywistości politycznej, w końcu Europa żyła w napięciu od chwili zabójstwa Franciszka Ferdynanda miesiąc wcześniej. Conrad tłumaczył się potem, że był tak zajęty kończeniem powieści (która ukaże się w 1915 r. pod tytułem Zwycięstwo), że w ogóle nie czytał gazet. Retinger jednak, który towarzyszył Conradowi w podróży (więcej – usilnie namawiał do wyjazdu), uchodził za osobę świetnie zorientowaną w polityce międzynarodowej. Mimo to żaden z nich nie brał poważnie możliwości wybuchu wielkiej wojny. Zdarzało się to nawet osobom zawodowo zajmującym się wojną – serbskiego szefa sztabu Radomira Putnika dzień 28 lipca 1914 r. zastał na kuracji w austriackim Bad Glechenberg, czyli na terenie państwa, które właśnie wypowiedziało Serbii wojnę.

Tego typu przykłady można by mnożyć. Eksperci, osoby inteligentne i znające ludzką naturę tak dobrze jak Joseph Conrad, mogą w sprawach wojny mylić się i dawać zaskoczyć nie mniej niż inni. Chodzi nie tylko o proste stwierdzenie, że przyszłość jest w ogóle niezdeterminowana (otwarta), a wojna trudna do wyobrażenia dla ludzi żyjących w pokoju. Nadzieja na lepsze ma sama w sobie wielką moc sprawczą, ale czasem jest bardziej zwodnicza i zamienia się w „myślenie życzeniowe” – kardynalną wadę tak polityków, jak i analityków czy w ogóle naukowców. Łatwo mi to odnieść do siebie. Jeszcze 23 lutego chciałem wierzyć, że nie dojdzie do pełnoskalowej agresji Rosji, choć setki sygnałów świadczyło przeciwko tej wierze. Dopiero mając świadomość tego typu ograniczeń, możemy się poważnie zastanawiać, co nauka powiedzieć może o wojnie. I co do tej wiedzy wnosi nasze doświadczenie od końca lutego tego roku.

Specjaliści od wojny

Szukając odpowiedzi na pytania, jak rosyjska pełnoskalowa agresja na Ukrainę zmieniła perspektywy badania wojny jako takiej, jakie wyzwania postawiła i jak im można sprostać, od razu zaznaczę, że nie mam złotej recepty, a jedynie kilka obserwacji głównie z obszaru nauk społecznych i humanistyki. Na marginesie zostawiam też rozważania o tym, co jest przedmiotem zainteresowania nauk o obronności, a więc wojenną strategię i taktykę, organizację wojska, rozwój uzbrojenia itp. Wojna jest zbyt poważną rzeczą, by zostawiać ją samym wojskowym – to zdanie jest tyleż prawdą, co truizmem, bo refleksja nad wojną dawno już wyszła poza mury uczelni wojskowych. O wojnie piszą dziś antropolodzy, archeolodzy, biolodzy, geografowie, historycy, socjolodzy, politolodzy, psychologowie… Coraz częściej odczuwamy, że wychodzenie poza metody i perspektywę jednej dyscypliny jest właściwie niezbędne, by ująć złożoność wojen. Niech przykładem będzie choćby to, skąd w ogóle wzięły się wojny – badacze w tej kwestii dzielą się, umownie rzecz biorąc, na „hobbesistów” i „rousseauistów”. Ci pierwsi widzą ją u samego początku gatunku ludzkiego. Jak ujął to jeden z nich: „Człowiek jest produktem trwającej miliony lat ewolucji całego naszego rodzaju. Jako społeczne naczelne jesteśmy ksenofobiczni i gwałtowni, podobnie jak nasi najbliżsi kuzyni – szympansy” (David Livingstone Smith, Najbardziej niebezpieczne ze zwierząt. Natura ludzka i przyczyny wojen). Ci drudzy z kolei wskazują, że wojny rozpoczęły się dopiero wraz z rewolucją neolityczną (innymi słowy: są częścią naszej kultury, a nie natury), gdy osiągnęliśmy odpowiedni poziom organizacji społecznej oraz zaczęliśmy walczyć o terytorium. Przyjęcie jednego lub drugiego poglądu zasadniczo zmienia to, jak podchodzimy do wojny i sposobów jej zapobiegania. Tymczasem o tym, kto może mieć rację w tym sporze, rozstrzygają drobiazgowe interpretacje archeologicznych artefaktów, obserwacje naszych człekokształtnych kuzynów, badania nad istniejącymi jeszcze społecznościami zbieracko-koczowniczymi czy wreszcie studia nad genomem człowieka sprzed wielu tysięcy lat (a więc to, za co Svante Pääbo otrzymał ostatnio nagrodę Nobla) – i to wszystko łącznie.

Inny przykład to kwestia „wojen klimatycznych”, a więc konfliktów, których przyczyną jest katastrofa klimatyczna i jej skutki. Niemiecki psycholog społeczny Harald Welzer, który najpierw zajmował się II wojną światową (dynamiką grupową wśród członków Einsatzgruppen oraz pamięcią wojny w społeczeństwie niemieckim), napisał później książkę Wojny klimatyczne. Za co będziemy się zabijać w XXI wieku o konfliktach, które rodzą się na naszych oczach. Jego ujęcie pokazuje, że do ich zrozumienia potrzebujemy klimatologii, demografii, ekonomii, antropologii i politologii jednocześnie. Rosyjska blokada ukraińskiego handlu zbożem i niszczenie banków nasion, wizja głodu w Afryce tym spowodowana to niestety bieżąca ilustracja takiej złożonej wojenno-klimatycznej sytuacji (inna sprawa, że wojna na Ukrainie uświadomiła nam, że w XXI wieku ludzie mogą się też zabijać ze znanych od dawna powodów, jak choćby rosyjski imperializm).

Takie kompleksowe ujęcie jest też charakterystyczną cechą war studies – rozwijanych od lat w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych studiów nad wojną, które choć wyrosły z angielskiej tradycji historii wojskowości, to jednak dalece wychodzą poza proste analizy taktyki i parametrów uzbrojenia. Ośrodki takie jak Michael Howard Centre for the History of War na King’s College w Londynie lub Centre for War Studies na uniwersytecie w Birmingham są tego dobrym przykładem. Choć są to perspektywy głęboko zakorzenione w historii, to jednak analizujące bieżące i publicznie dostępne dane. O tym, jak to ważne, przekonujemy się co dzień, śledząc raporty i mapy amerykańskiego think-tanku Institute for the Study of War, pokazujące na bieżąco i komentujące zmiany na froncie ukraińsko-rosyjskim. Ta założona w 2007 r. niepartyjna organizacja stawia sobie za cel rozumienie wojen i konfliktów wykorzystujące „wiarygodne badania, oparte na danych analizy oraz innowacyjną edukację” (ze strony internetowej ISW). Popularność jej analiz wśród dziennikarzy wskazuje, że dobrze realizuje swój cel. Przy okazji, co niestety nietypowe w polskich warunkach, ale wyraźnie działa gdzie indziej: na jedenaście osób kierujących Instytutem sześć (łącznie z Kimberly Kagan, założycielką i szefową think-tanku) to kobiety.

Wojna na Ukrainie uświadomiła nam nie tylko to, że studia nad wojną coraz wyraźniej przesuwają się z historii w teraźniejszość, ale i to, że konsekwencją tego przesunięcia jest sięganie po dane wcześniej niewykorzystywane lub niedostępne. Mamy oto dostęp do wielkiej ilości danych cyfrowych, które możemy obrabiać i wizualizować za pomocą narzędzi Big Data i Geograficznych Systemów Informacyjnych. Wiele tych danych, mimo wojskowych ograniczeń, jest dostępne publicznie. Wielu z nas ma pewnie w pamięci informację z ostatnich dwu, trzech nocy poprzedzających 24 lutego, gdy mapy Google’a pokazywały ciemnoczerwonym kolorem „zakorkowane” drogi dojazdowe do granicy z Ukrainą po rosyjskiej stronie – tak wielu rosyjskich żołnierzy i kierowców wojskowych pojazdów miało wtedy telefony z nawigacją. Setki zdjęć i filmików dostępnych codziennie na prywatnych kontach w portalach społecznościowych, zdjęcia satelitarne oraz inne rodzaje Crowdsourced data – to wszystko jest materiał, który można i trzeba wykorzystywać.

W Polsce nie mamy war studies, lecz ich funkcjonalnym odpowiednikiem starają się być nauki o bezpieczeństwie. To kwestia na odrębną dyskusję, warto tylko zaznaczyć, że próby wybicia się polemologii jako odrębnej dyscypliny badającej wojnę i łączącej ujęcie militarne z kontekstem społecznym skończyły się bez spektakularnych sukcesów. Wydarzenia tego roku są swoistym stress-testem dla tej stosunkowo nowej dyscypliny. Z jednej strony widać wyraźnie, że poważny, akademicki namysł nad bezpieczeństwem jest bardzo potrzebny. Z drugiej zaś pojawia się pytanie, czemu i komu ten namysł ma służyć? W mojej opinii brak nam wciąż szerszej obecności w debacie publicznej eksperckiego krytycznego podejścia do polityk publicznych w zakresie wojskowości i obronności. W obliczu olbrzymich wydatków na obronność z publicznych pieniędzy – już poniesionych i tych planowanych – jako społeczeństwo nie bardzo potrafimy określić choćby ich zasadność czy efektywność (czy ktoś z nas wie, jak dużo powinno się płacić np. za jeden myśliwiec lub czołg?). Wiemy przecież, że w grę wchodzą wielkie pieniądze, silny lobbing polityczny i gospodarczy czy interesy środowiskowe oraz że skutki dziś podjętych decyzji odczuwać będziemy przez dekady, bo nie da się ot tak, po prostu np. zmienić systemu obrony przeciwlotniczej (który Polska posiada póki co w szczątkowej formie). Tym bardziej więc potrzebny jest cywilny, ekspercki głos reprezentujący społeczne interesy i pojmujący bezpieczeństwo szerzej niż tylko militarnie. Brak nam – poza niewielkimi środowiskami badaczy migracji – dyskusji na temat choćby polityk migracyjnych i integracyjnych. Rzeczywistość nas zaskakuje i działamy – lepiej lub gorzej – reaktywnie, zamiast wypracowywać rozwiązania problemów, które mogą nadejść.

Rzeczywistość i dyskurs

Poważna obywatelska dyskusja nad bezpieczeństwem jest potrzebna, bo jak się przekonaliśmy, skutki wojny, nawet tej za granicą, odczuwamy wszyscy. Nie chodzi mi wcale o obawy, że „Putin zaatakuje Polskę” (uważam szerzenie tego typu poglądów za nieodpowiedzialne i szkodliwe), lecz o naszą krótko– i długofalową codzienność. Po latach zainteresowania raczej dyskursem o wojnie niż samą rzeczywistością przekonaliśmy się (a nieporównywalnie boleśniej przekonali się Ukraińcy), że za dyskursem idzie czasem zupełnie nietekstowa rzeczywistość.

Nie oznacza to jednak, że dyskurs przestaje być ważny. Kto śledził rosyjskie media w ostatnich latach, nawet pobieżnie, wie, że grunt pod rosyjską agresję i zbrodnie został solidnie przygotowany przez odczłowieczanie, pogardzanie, budowanie poczucia niechęci i wrogości wśród Rosjan wobec Ukrainy i Ukraińców. W tym wypadku sprawdziło się niestety twierdzenie, że w dyskursie ćwiczone i oswajane może być to, co potem staje się rzeczywistością.

Dyskusje, także na poziomie międzynarodowym, o sensie i zakresie wojskowego wspierania walczącej Ukrainy uświadomiły nam też, jak ważne jest posiadanie odpowiednich pojęć, by o tym mówić. Czy dozbrajanie Ukrainy może zwiększyć czy raczej zmniejszyć liczbę potencjalnych ofiar? Czy możemy w tym przypadku mówić o wojnie sprawiedliwej i czy w ogóle ta stara filozoficzna kategoria ma wciąż sens? Czy polskie środowisko akademickie powinno w obliczu wojny szeroko otwierać się na studentów i studentki z Ukrainy, czy raczej wspierać ukraińskie uczelnie, które często stoją w obliczu bezprecedensowego „drenażu mózgów”, spowodowanego wyjazdami studentów i wykładowców (o tej ostatniej kwestii mówi np. raport W poszukiwaniu akademickiej tożsamości. Perspektywa ukraińska przygotowany przez Biuro Rzecznika Praw i Wartości Akademickich Uniwersytetu Jagiellońskiego)? Bez odpowiedniego języka trudno się w ogóle z tymi problemami mierzyć.

Dwa horyzonty badań

Wyzwania badawcze spowodowane wojną na Ukrainie można więc w dużym uproszczeniu podzielić na dwie kategorie: bieżące (krótkookresowe) oraz perspektywiczne (długoterminowe). Pierwsze dotyczą tej konkretnie wojny i jej bezpośrednich skutków. Poza wnioskami ważnymi dla samego sposobu prowadzenia wojny, np. obrony przed silniejszym przeciwnikiem czy efektywności różnych rodzajów uzbrojenia (mam nadzieję, że na wojskowych uczelniach jest to już temat seminariów, wykładów czy konferencji), są jeszcze kwestie zupełnie cywilne, choćby takie jak kwestie radzenia sobie z wojennymi traumami. Już teraz widać coraz większe zapotrzebowanie na psychotraumatologów gotowych do pracy z ofiarami wojny. Szerszy problem to badanie doświadczenia ukraińskich uchodźczyń i uchodźców przebywających w Polsce. Realizowanych jest w tej chwili przynajmniej kilka projektów dotyczących tego tematu, które uzyskały wsparcie Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, np. projekt „24.02.2022, 5 rano: Świadectwa wojny” koordynowany przez Instytut Filozofii i Socjologii PAN, w ramach którego nagrywane są wywiady z przebywającymi w Polsce Ukrainkami i Ukraińcami. Choć są to wywiady jakościowe (a więc nieroszczące sobie pretensji do statystycznej reprezentatywności), to już ich pierwsze wyniki pokazują choćby, jak bardzo różnią się uchodźcy mieszkający w dużych miastach od tych, którzy trafili do mniejszych, prowincjonalnych miejscowości. Z pewnością kolejne badania tego typu powinny dalej uzyskiwać dofinansowanie w ramach programów badawczych FNP, NCBR lub NCN.

Dlaczego tego typu inicjatywy badawcze są ważne? Po pierwsze dlatego, że dokumentują hic et nunc dynamicznie zmieniającą się rzeczywistość, ale po drugie (i zapewne ważniejsze), że mogą stanowić podstawę do rozwoju polityk integracyjnych. Nie ma bowiem wątpliwości, że mimo ciągłych ruchów migracyjnych większość mieszkających dziś w Polsce obywateli Ukrainy już tu zostanie. Przygotowany jeszcze w 2020 r. raport Julii Lashchuk i Mikołaja Pawlaka Dostęp do rynku pracy, ale nie do państwa: Sytuacja pracowników migrujących w Polsce lub podobny raport PARP z 2021 r. pokazywały, że sporo mamy do zrobienia i wydaje się, że w perspektywie najbliższych lat i dekad problem będzie nadal obecny. W tym kontekście żałować można, że nie wykorzystano okazji nadawania numerów PESEL do zebrania kilku podstawowych danych demograficznych (np. wykształcenie, zawód, stan cywilny itp.) na temat całej populacji ukraińskich uchodźców (ten pomysł zawdzięczam prof. Dariuszowi Stoli). Taki zbiór danych byłby nie do przecenienia dla przyszłych polityk opartych na danych (data-based policies).

W dłuższej perspektywie (choć oczywiście kwestie migracyjne to również perspektywa przynajmniej dwu, trzech pokoleń) pomyśleć warto o stworzeniu instytucji porównywalnych z think tankami w rodzaju ISW: eksperckich, niezależnych (a więc niepodlegających temu czy innemu resortowi, lecz funkcjonujących w akademickich ramach instytucjonalnych lub jako NGO). Ich cel powinien być inny niż tylko produkowanie bieżących analiz działań wojennych. Potrzebujemy instytucji w dobrym sensie tego słowa interdyscyplinarnych i o globalnym obszarze zainteresowania (czy np. wojna w Syrii i to, co robili tam Rosjanie, nie jest dla państw Europy bolesną nau(cz)ką?). Chodziłoby o instytucję (lub może kilka instytucji, grup badawczych), które zajmowałyby się nie tyle wojną, ile szerzej – zagrożeniami dla pokoju. To, że takich badań nie da się robić w obrębie jednej dyscypliny ani tylko w oparciu o krajowe zasoby, to rzecz oczywista, więc do interdyscyplinarności dodałbym jeszcze dobre osadzenie w międzynarodowej nauce, np. w europejskiej przestrzeni badawczej.

Koniec końców akademickie zainteresowanie konfliktami zbrojnymi powinno pomóc społeczeństwom i państwom unikać ich lub przynajmniej zmniejszyć skalę ich występowania. Nawet autor przekonany o tym, że „natura wyposażyła nas w biologiczny, wrodzony potencjał, który wiedzie nas ku wojnie, a taki potencjał jest niczym ściśnięta sprężyna – tylko czeka na odpowiedni moment, by wyzwolić swoją moc” (D.L. Smith, Najbardziej niebezpieczne ze zwierząt), przyznaje, że „możemy mieć nadzieję na to, że kiedyś nienawiść do wojny stanie się silniejsza od radości, jaką z niej czerpiemy. By tak się stało, musimy przede wszystkim demaskować iluzje i samooszukiwanie, które likwidują traumę, jaką wywołuje zabicie drugiego człowieka”. Unikając naiwnego optymizmu oraz myślenia życzeniowego, możemy potraktować badanie wojen i konfliktów zbrojnych tak samo, jak medycyna traktuje badanie ciągle mutującego wirusa groźnej choroby – chcemy je lepiej poznać nie po to, by je podziwiać, lecz by umiejętnie sobie z nimi radzić.

Dr Marcin Jarząbek, Katedra Antropologii Historycznej i Teorii Historii, Instytut Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie

Wróć