logo
FA 2/2023 życie akademickie

Zbigniew Drozdowicz

Drapieżniki w życiu akademickim

Drapieżniki w życiu akademickim 1

Rys. Sławomir Makal

Najliczniejszą grupę drapieżników w codziennym życiu akademickim stanowią ci, którzy funkcjonują wprawdzie na lokalnych „podwórkach”, jednak nawet tam potrafią zademonstrować cechy osobnicze i dać się we znaki otoczeniu.

Sporą karierę w środowisku akademickim zrobiło określenie „drapieżne czasopisma”. Rzecz nie w tym, że nie jest ono trafne, lecz w tym, że różnego rodzaju drapieżników w życiu akademickim występuje więcej. Spróbuję wskazać kilka obszarów ich pojawiania się. W każdym z nich stanowią oni środowiskową mniejszość, a niektóre ich rodzaje zdają się być na wymarciu. Jednak dopóki występują, potrafią nieźle utrudnić życie większości.

Cechy drapieżnika

Jeśli ta wypowiedź miałaby charakter naukowy, to powinienem w pierwszej kolejności określić w miarę dokładnie nie tylko obszar występowania takiego drapieżnika, ale także jego cechy charakterystyczne i ewentualnie dodać do tego przekonującą systematykę. Nie pretenduje ona jednak do naukowości. Nie oznacza to, że nie można w niej przywołać kilku cech przypisywanych typowym drapieżnikom. Niektóre z nich są zbieżne z tymi, które charakteryzują akademickiego drapieżnika. Tej zbieżności nie należy jednak traktować dosłownie. A zatem ssaki drapieżne występują na wszystkich kontynentach i cechuje je zarówno zdolność do przetrwania nawet w bardzo trudnych warunkach, jak i pokonania w walce o przetrwanie i zdominowanie słabszych od nich osobników. Jednak już taką cechę jak posiadanie w uzębieniu pokaźnych łamaczy należy traktować przenośnie, podobnie jak połykanie śliskiego pokarmu bez przeżuwania. Rzecz nie w tym, że akademicki drapieżnik jest ssakiem bezzębnym lub takim, którego uzębienie w wyniku ewolucji utraciło najbardziej przydatną w walce o byt część, lecz w tym, że znajduje się ona raczej w jego duszy, o ile oczywiście coś takiego posiada. Jeśli już jednak posiada, jest to ten rodzaj duszy, który demonstruje obecność w dewizie: dla słabych i nieporadnych zawodowo nie ma, a przynajmniej nie powinno być, miejsca w życiu akademickim. A tym, którzy tego nie chcą lub nie potrafią zrozumieć, akademicki drapieżnik gotów jest pomóc. Pomoc ta może różnie się wyrażać. W każdym jednak przypadku tych, którym została ona udzielona, można nazwać ofiarami drapieżnika.

Drapieżniki w codziennym życiu akademickim

W tym obszarze ich funkcjonowania występują oni nie tylko stosunkowo najczęściej, ale także są najbardziej zróżnicowani. Zagrożenie, jakie stanowią dla większości, zależy nie tylko od ich cech osobniczych, ale także od miejsca zajmowanego w akademickiej hierarchii. Im drapieżnik stoi w niej wyżej, tym ma większe możliwości grasowania. Najwyżej stoją w niej osoby z tytułami profesorskimi, a w hierarchii administracyjnej rektorzy. Szczególnie groźni mogą być ci, którzy łączą obie hierarchie. Nie twierdzę, że takie połączenie zawsze dodaje drapieżnikowi „skrzydeł”. Zdarza się to bowiem stosunkowo rzadko. Jednak się zdarza i to na niejednej uczelni. Nie będę podawał nazwisk. Powiem jedynie, że jeden z przypadków był stosunkowo niedawno nagłaśniany w mediach: rektor ten uznawał się jednak nie za drapieżnika, lecz za dobrego gospodarza, który robi porządki na uczelni po poprzedniku. Rzecz jasna można dyskutować, czy rektor, który swoje funkcjonowanie zaczyna od wystawienia surowego „rachunku błędów” poprzednikowi, już jest czy też jeszcze nie jest drapieżnikiem.

Drapieżników pojawia się więcej na niższych szczeblach akademickich hierarchii. W czasach tzw. komuny stosunkowo wysoko stały w niej stanowiska partyjne. Do historii przeszła sprawa blokowania na jednej poznańskiej uczelni awansu profesorskiego przez sekretarza uczelnianej organizacji partyjnej (osoby ze stopniem magistra). Jestem przekonany, że nie był to odosobniony przypadek. W okresie pierwszej solidarności pojawili się działacze związkowi, którzy wprawdzie deklaratywnie odcinali się od tzw. komuny, ale na niejednej uczelni ich funkcjonowanie niewiele różniło się od poprzedników. W każdym razie jedni i drudzy kierowali się zasadą: „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”. Nie twierdzę, że stanowili oni większość. Byli jednak mniejszością, która potrafiła realizować zarówno związkowe zadania, jak i pozazwiązkowe aspiracje – na przykład przeforsowanie na kierownicze stanowiska uczelniane swoich kandydatów. Moim zdaniem nie da się obronić twierdzenia, że po przełomie 1989 roku pozbawieni zostali oni najgroźniejszej części „uzębienia”. Co najwyżej zostało ono nieco stępione. Jednak nie na tyle, aby nie mogli blokować decyzji senatów i władz rektorskich wymagających konsultacji z działającymi na uczelni związkami zawodowymi i nie spełniających ich oczekiwań.

Najliczniejszą grupę drapieżników w codziennym życiu akademickim stanowią jednak ci, którzy funkcjonują wprawdzie na lokalnych „podwórkach”, jednak nawet na nich potrafią zademonstrować cechy osobnicze i dać się we znaki otoczeniu. Przez kilka lat byłem członkiem uczelnianej komisji ds. przeciwdziałania dyskryminacji. Rozpatrywaliśmy na niej sprawy, które nawet u jej członków ze sporym akademickim doświadczeniem wywoływały zdumienie. Nie będę wchodził w szczegóły. Powiem jedynie, że często niełatwo było odróżnić akademickiego drapieżnika od jego ofiary. W niejednym przypadku obie strony oczekiwały, że uznane zostaną za ofiarę, a w sytuacji, gdy komisja wskazała tylko jedną z nich, druga strona to kwestionowała. Rozpatrywaliśmy przypadek, w którym ofiarami drapieżnika (osoby ze stopniem magistra i funkcją kierownika podrzędnej jednostki uczelnianej) były osoby spotykające się z jego strony z niesprawiedliwym traktowaniem oraz przemocą słowną (nie do zacytowania). Przed komisją ten drapieżnik zarzekał się na wszystkie świętości, że nic takiego nie miało miejsca, a nawet powołał swoich świadków. Ich zeznaniom komisja nie dała jednak wiary.

Drapieżniki w akademickim ocenianiu

Nie w każdej formie oceniania uczestników życia akademickiego środowiskowy drapieżnik znajduje odpowiednią ofiarę, by zaspokoić swoje potrzeby. Skłonny jestem zaryzykować twierdzenie, że stosunkowo najmniej atrakcyjnym obszarem jego występowania jest wynikające z regulacji prawnych ocenianie okresowe pracowników. Na podstawie pełnienia przeze mnie przez osiem lat funkcji dziekana i przewodniczenia w związku z tym komisjom ocen okresowych pracowników akademickich z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że tacy drapieżnicy w tej komisji pojawiali się rzadko. Znacznie częściej były to osoby, które nawet u największych wydziałowych słabeuszy potrafiły znaleźć jakieś pozytywy – jeśli już nie można było ich wskazać w osiągnięciach naukowych czy dydaktycznych, to zawsze pozostawała możliwość usprawiedliwienie słabych wyników problemami osobistymi. Niejednokrotnie spotykało się to z negatywnymi reakcjami wydziałowych drapieżników, którzy twierdzili, że osoby o tak mizernych osiągnieciach powinno się wyrzucić z uczelni na tzw. zbitą twarz, a ich tolerowanie wystawia komisji złe świadectwo.

Szersze pole do działania akademickim drapieżnikom daje ocenianie osiągnieć w procedurach awansowych. Rzecz jasna, o im większą stawkę toczy się batalia, tym bardziej gotowi są oni pokazywać swoją moc. Jest to w jakiejś mierze zrozumiałe. Nie jest bowiem wielką sztuką rozprawienie się z kandydatem na doktora, m.in. dlatego, że taka ofiara często sama nie potrafi się skutecznie bronić, a jej opiekun i promotor nie zawsze gotowy jest w tym pomóc. Czasami jest jednak tak, że w takiej batalii w mniejszym stopniu chodzi o doktoranta, natomiast w większym o pokazanie „pazurów” promotorowi przez recenzenta. Rzadko kiedy dobrze na tym wychodzi doktorant. Inaczej to wygląda w przypadku kandydata na doktora habilitowanego. Posiada on, a przynajmniej powinien posiadać, większe umiejętności obrony przed oceniającymi go drapieżnikami. W większym też stopniu może liczyć na wsparcie przyjaznego mu otoczenia. Uczestniczyłem w procedurze habilitacyjnej, w której jeden z recenzentów z uporem godnym lepszej sprawy deprecjonował osiągnięcia naukowe habilitanta, a gdy w dyskusji wykazywano, że jego argumenty są słabe, stwierdził, że tak czy inaczej to, co kandydat zaprezentował, odbiega od światowej nauki. Z oczywistych względów rada naukowa nie dyskutowała „światowości” osiągnięć tego recenzenta. Jednak nie oglądając się na jego opinie, nadała stopień doktora habilitowanego. Zdarza się, że z pozycji agresywnego drapieżnika występuje nie któryś z recenzentów w procedurze habilitacyjnej, lecz osoby będące jedynie członkami komisji. Szczególną agresję wykazują wówczas, gdy w głosowaniu opinii końcowej ich stanowisko nie znajduje uznania. Przewodniczyłem radzie naukowej, na której agresywny członek komisji przedstawił negatywną recenzję (mimo że nie był o to proszony). Zapewne mocno był rozczarowany wynikiem swojego wystąpienia. Jeśli jednak agresor z jakiś względów nie uczestnicy w posiedzeniu rady mającej uprawnienia do nadawania stopnia, to potrafi w niej znaleźć osoby, które go w tej roli chętnie zastąpią. Jeszcze bardziej skomplikowanie wygląda funkcjonowanie drapieżników w procedurach o nadanie tytułu profesora. Wielokrotnie brałem w nich udział jako jeden z opiniodawców. Nie mogę w żadnym razie powiedzieć, że należałem do wydających pozytywne opinie tzw. lekką ręką. Jestem jednak przekonany, że nie należałem również do tych, którzy z reguły wydawali opinie negatywne, a z takimi również miałem do czynienia w tych procedurach. To, że niektóre z ich zastrzeżeń były zasadne, nie oznaczało jeszcze, że zasadna była również skrajnie negatywna ocena końcowa.

Pole do popisywania się swoim „pazurem” środowiskowy drapieżnik znajduje również w recenzowaniu artykułów zgłaszanych do druku w czasopismach naukowych. Na temat recenzowania wypowiadałem się szerzej w numerze 11/2021 FA. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło na lepsze. Jako redaktor naczelny dwóch takich czasopism (oba znajdują się na ministerialnej liście) nadal zmagam się z napływem tekstów, które ani pod względem formalnym, ani też merytorycznym nie spełniają obowiązujących wymagań. W ich „odsianiu” z reguły konieczne jest odwołanie się do pomocy zewnętrznych recenzentów. Problemem jest nie tyle znalezienie odpowiednich specjalistów, ile nakłonienie ich do podjęcia się obowiązków recenzenta, a jeśli już się ich podejmują, do napisania recenzji, która świadczy o tym, że artykuł został uważnie przeanalizowany, oraz wskazane zostały w niej zarówno jego mocne, jak i słabe strony. Takich recenzentów nie ma aż tak wielu, aby nie obciążać ciągłymi prośbami stale tych samych osób. Pozostaje zatem zdanie się na tych, którzy są wprawdzie specjalistami w zakresie danej problematyki, ale nie wiadomo, czy zechcą napisać merytoryczną recenzję. Sprawa się komplikuje nie tylko wówczas, gdy recenzent odmówi wykonania zlecenia, ale także wówczas, gdy prześle jednoznacznie negatywną recenzję nie popartą rzeczowymi argumentami. Rzecz jasna, redakcja może ją zignorować. Istnieje jednak spore ryzyko, że zlekceważony opiniodawca upomni się „o swoje”, uogólniając negatywną opinię na całe czasopismo i będzie ją wygłaszał przy różnych okazjach.

Drapieżne czasopisma

W kwestii czasopism powiedziano już tyle, że czuję się zwolniony z obowiązku szerszego przedstawienia tego problemu. Odnoszę jednak wrażenie, że ci, którzy dostrzegają związane z nimi zagrożenia dla nauki, albo czują się bezradni, albo też podejmują kroki jedynie w niewielkim stopniu mogące go rozwiązać. Problem ten nie sprowadza się ani do masowej produkcji „chińszczyzny”, której naukowość budzi poważne wątpliwości, ani też do podtrzymywania przy życiu drapieżnych czasopism publicznymi środkami finansowymi. Zarówno pobierający opłaty, jak wpłacający je nie powinni jednak mieć wątpliwości, że jest to przedsięwzięcie biznesowe, a różnica między nimi polega na tym, że ci pierwsi utrzymują, iż łączy się ono z wysokiego lotu naukowością, natomiast drudzy udają, że w to wierzą; a jeśli nie udają, to albo są naiwni, albo słabo zorientowani. Nie mam pomysłu, jak definitywnie przerwać tę grę pozorów. Mam natomiast pewien pomysł na to, jak ją utrudnić. Moim zdaniem takim utrudnieniem byłoby podniesienie punktacji tym polskim czasopismom, które na liście ministerialnej mają 100 pkt., a podniesienie jej o kolejny próg tym, które obecnie mają 70 pkt, mogłoby sprawić, że drapieżne czasopisma utraciłyby wielu zainteresowanych nimi uczonych. Wykreślenie ich z listy punktowanych czasopism wymaga trudnej do przeprowadzenia procedury uwiarygodnienia formułowanej oceny, natomiast rezygnacja ze sporządzania ministerialnej listy punktowanych czasopism na podstawie obecnie stosowanych wskaźników bibliometrycznych i zastąpienie go systemem ocen zespołów ekspertów obciążone jest dużym ryzykiem pojawienia się w tych zespołach drapieżnych ekspertów, którzy dbaliby przede wszystkim o swoje czasopisma i ewentualnie czasopisma zaprzyjaźnionych osób. Do takich obaw skłaniają dotychczasowe doświadczenia.

Wróć