Mariusz Karwowski
Obie katastrofy dzieli ćwierć wieku. Zdarzyły się w nieprzystających do siebie okolicznościach: zupełnie inne czasy, zgoła odmienne systemy polityczne, różny poziom rozwoju technologicznego… A mimo to nie sposób uniknąć porównań. Oczywiście analogii nie ma co szukać ani w rozwiązaniach konstrukcyjnych – w Czarnobylu pracowały reaktory niespotykane w zasadzie nigdzie indziej poza ZSRR – ani tym bardziej w skali tragedii: skażenie po Fukushimie było dziesięciokrotnie mniejsze. Być może najwłaściwszym łącznikiem obu jest przywołane przez autora określenie „nuklearna wioska”. Termin ten, oznaczający sieć powiązań między politykami, biznesmenami, pracownikami administracji państwowej, naukowcami, mediami oraz operatorami elektrowni jądrowych i firmami je budującymi, ukuli sami Japończycy. Też niedowierzali, jak ta niewidzialna na pierwszy rzut oka pajęczyna oplotła cały kraj, narażając na szwank misternie tkany wizerunek technologicznego centrum świata. Najwyższa jakość, sprawność działania, a do tego dbałość o każdy detal – wszystko to stanowiło o japońskiej soft power, dopóki góry nie wzięły doraźne interesy. Zaczęto bagatelizować niebezpieczeństwo, lekceważono ostrzegawcze raporty, ukrywano drobne awarie, a w imię narodowej dumy odrzucano możliwość wpuszczenia zagranicznych kontrolerów. W energetyce jądrowej to zawsze droga w jednym kierunku. Lekcje z Czarnobyla dość szybko poszły w zapomnienie.
Tam, na zachodzie ZSRR, przecierano szlak dla „nuklearnej wioski”. Łamanie wszelkich procedur, projekty od początku obarczone wadami konstrukcyjnymi, użycie niewłaściwych materiałów, brak kompetencji pracowników, systemowa zmowa milczenia – to wprawdzie ówczesna codzienność całego bloku wschodniego, ale w tej konkretnej dziedzinie była niczym innym jak rosyjską ruletką. Problemy z bezpieczeństwem? Kto by miał głowę zawczasu się nimi przejmować. Poczekamy, zobaczymy, może do niczego nie dojdzie… To było jak proszenie się o tragedię.
Tomasz Ilnicki wnikliwie rekonstruuje sekwencje zdarzeń, jakie miały miejsce w 1986 i 2011 roku. Szczególnie relacja z Fukushimy jest na tyle sugestywna, że można się zastanawiać, dlaczego to nie ta katastrofa, wywołana trzęsieniem ziemi i następującym po nim tsunami, lecz znacznie odleglejsza czasowo i nie tak – excusez le mot – efektowna, rozbudziła wyobraźnię filmowców. Sam będąc pod wrażeniem serialu, autor dekonstruuje wiele mitów, jakie przez lata narosły wokół Czarnobyla. Nie pozostaje obojętny na patologie, wskazuje na zaniedbania, porażką nazywa postawę Zachodu wobec odpowiedzialnych za nie. Pokazuje też skutki: nie tylko te środowiskowe, zdrowotne, ale i społeczne. Wbrew temu co obiecywano, dla mieszkańców, z którymi rozmawia w obu strefach, energia jądrowa okazała się brakiem przyszłości. Stanowią oni jednak głos sumienia dla winnych tych tragedii. To w zasadzie jedyna kara, jaką można wymierzyć członkom „nuklearnej wioski”.
Z konsekwencjami ich działań świat mierzy się zresztą nadal. Żadna lekcja fizyki, książka czy kampania popularnonaukowa nie poruszyły świadomości na tyle, co telewizyjne kadry z jednego czy drugiego miejsca. To właśnie po Fukushimie odejście od atomu zapowiedziały Niemcy. Z drugiej strony Polska, nie bez społecznych obaw, wybrała niedawno lokalizację dla swojej pierwszej elektrowni tego typu. W sporze o dalszy rozwój energetyki jądrowej Ilnicki stawia się w gronie zwolenników, ale daje też wybrzmieć argumentom drugiej strony. Swoją książkę, mam wrażenie, kieruje do obydwu obozów. Dając merytoryczny odpór szerzącym się po dziś dzień plotkom, jakoby w Czarnobylu i Fukushimie doszło do wybuchów jądrowych, przestrzega jednocześnie przed ludzką pychą, instytucjonalną nieporadnością i dezorganizującym systemem zarządzania. To czynniki, które wciąż mogą wypaczyć każdą ambitną ideę.
Mariusz Karwowski
Tomasz ILNICKI, Czarnobyl i Fukushima. Przyczyny, przebieg, konsekwencje, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2021.
Wróć