Dariusz Galasiński
Fot. Arch. prywatne
Kilka polskich czasopism zostało niedawno uhonorowanych znacznym zwiększeniem punktacji. Jedno z nich doniosło na swej stronie internetowej, że obecnie będzie publikować tylko teksty o charakterze naukowym i nie będą mogły być „kopiowane z Internetu”. Strach myśleć, co tam się wcześniej publikowało. Trudno też zrozumieć, na jakiej podstawie owo czasopismo zostało z dnia na dzień zaliczone do pierwszej ligi naukowej, skoro dotychczas w niej nie było i zresztą nadal do niej nie należy. Do nauki międzynarodowej nie wchodzi się na podstawie ministerialnej decyzji.
Wbrew wielu moim kolegom i koleżankom uważam, że wspieranie polskich czasopism nie jest pomysłem złym. Humanistyka i nauki społeczne pełnią ważną funkcję kulturotwórczą, a publikowanie przynajmniej części wyników badań po polsku ma sens. Co więcej, publikowanie jedynie po angielsku wcale nie wynika z tego, że angielski jest pięknym językiem, szczególnie nadającym się do opisu naukowego. Można to nawet sensownie widzieć w kategoriach imperializmu językowego. Warto też sobie uświadomić, że gdyby cała nauka polska nagle zmieniła język i wszyscy zaczęlibyśmy publikować tylko po angielsku, byłaby to katastrofa narodowa. Polscy uczeni potrzebują własnego języka, by mogli się porozumiewać na co dzień, opowiadać o swoich badaniach czy wreszcie uczyć studentów. Ten język nie może być tylko językiem spolszczonych badań po angielsku, ale musi być żywym systemem komunikacji w codziennych kontaktach naukowych, dydaktycznych czy popularyzatorskich. Choć należę do lingwistów odrzucających językoznawstwo preskryptywne, irytuje mnie dziwny ponglisz, którym często posługuje się polska nauka.
Nawiasem mówiąc, uważam, że tłumaczenie polskich autorów, na które wydawane są setki tysięcy złotych, powinno zmienić kierunek. A zatem, podatnik nie powinien wydawać pieniędzy na to, by przetłumaczyć książkę polskiego autora napisaną po polsku. Jeśli to rzeczywiście dobra książka, to wzbudzi zainteresowanie wydawnictw międzynarodowych. Podatnik powinien tłumaczyć książkę polskiego autora napisaną po angielsku. Dzięki temu najlepsza polska nauka mogłaby zaistnieć również po polsku.
Wracając do głównego wątku – powstaje konflikt. Z jednej strony, celem polityki naukowej państwa może być zachęcanie naukowców do publikowania w lokalnych czasopismach w celu ich rozwoju, a z drugiej, sensownym celem badacza jest funkcjonowanie w debacie międzynarodowej. Ja sam wszystko co napisałem gdzieś od 30 lat, napisałem po angielsku (kilka istniejących tekstów po polsku to tłumaczenia) z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że znajomość języka polskiego na świecie jest znikoma, a chciałbym, żeby czytali mnie ci, których ja sam czytam. Drugi powód oddaje następująca prawdziwa historia sprzed kilkunastu lat. Do pewnego polskiego czasopisma (dzisiaj ma ono 70 pkt.) złożono artykuł tak zły, że redaktorzy pisma uznali, że nie da się go opublikować (a publikowali prawie wszystko). Co jednak zrobić, skoro ów naukowy knot został napisany zasłużoną ręką profesorską i odrzucenie go nie wchodziło w rachubę? Redaktorzy rozwiązali problem iście salomonowo. Jeden z nich wziął tekst i napisał go od nowa tak, by nadawał się do druku. Uznano bowiem, że autor i tak nie zauważy tego, że nowy tekst pod jego nazwiskiem ma niewiele wspólnego z tym, co sam napisał. I rzeczywiście, tekst się ukazał, czasopismo było syte, a autorskie ego całe. To oczywiście dość ekstremalny przypadek, jednak mizerny lub nieistniejący proces recenzyjny, publikowanie wszystkiego jak leci, oczekiwanie artykułów wraz z recenzjami, publikowanie kolegów i koleżanek, jak i to, o czym pisze cytowany w pierwszym akapicie „świeżutki” stupunktowiec, zdarza się zbyt często, bym chciał publikować w takich czasopismach.
Jak zatem rozwiązać konflikt między polityką naukową państwa i interesem społecznym a chęcią badacza, by publikować w dobrych czasopismach? Najłatwiej powiedzieć, czego nie należy zrobić. Otóż nie należy arbitralnie dosypywać punktów.
Sposobów wzmacniania polskich czasopism można sobie wyobrazić kilka. Oto parę przykładów. Istnieje program wzmacniania i umiędzynarodawiania polskich czasopism naukowych, ogłoszony jeszcze przez Jarosława Gowina. Można by zachęcić uznane wydawnictwa międzynarodowe do przejęcia wybranych przez siebie czasopism (w ten sposób funkcjonuje kilka dobrych polskich czasopism). Można by wreszcie zaproponować wzmocnienie zespołów redakcyjnych osobami z międzynarodowym doświadczeniem redaktorskim. Kluczowe jest jednak to, by takie strategie były do bólu przejrzyste, by wyników zmian nie oceniał tylko minister, a proces nie kończył się dosypaniem punktów raz na zawsze. Niech zatem to będzie nawet i 100 pkt, ale niechże jakakolwiek dosypka punktowa ma twarde podstawy merytoryczne, które na dodatek postrzegane są jako takie właśnie. W przeciwnym razie system oceny publikacji, który przecież i tak nie jest darzony wielkim szacunkiem, zostaje jeszcze bardziej podważony, a wysiłki tych, którzy rzeczywiście starają się zaistnieć w nauce międzynarodowej, wydają się śmieszne.
A co z nauką międzynarodową? Część artykułów z krajowych, polskojęzycznych czasopism można by publikować również po angielsku i umieszczać je na stronach internetowych czasopisma, a także w otwartych repozytoriach cyfrowych uczelni, które bywają nieźle powiązane z międzynarodowymi bazami naukowymi. Te tłumaczenia również powinny być porządnie zredagowane, profesjonalnie złożone i opublikowane. Mogłyby zresztą być one podstawą do recenzji o zasięgu międzynarodowym. Nawiasem mówiąc, niektóre krajowe czasopisma mogłyby zachęcać autorów z całego świata możliwością publikacji artykułów na tematy bardziej kontrowersyjne czy „niebezpieczne”, których duże czasopisma międzynarodowe nie tkną.
Chciałbym zakończyć refleksją ogólną. Od lat nie publikuję po polsku dlatego, że to dobre czasopisma międzynarodowe zapewniają mi rygorystyczny proces recenzyjny. To oznacza, że gdy wysyłam do nich artykuł, to dają mi dużą pewność, że jeśli zostanie przyjęty do druku, oznacza to, że jest całkiem dobry, a na pewno nie jest badawczą porażką. A więc gdy powstanie dobre polskie czasopismo, które systematycznie zapewni porządny proces kontroli jakości dla wszystkich bez wyjątku, a na dodatek opublikuje wersję językową, która będzie mogła zaistnieć w środowisku międzynarodowym, chętnie zacznę tam publikować. Niestety, to musi równocześnie oznaczać, że redaktor naczelny czasem powie koledze z uczelnianego korytarza, koleżance ze studiów, a nawet zasłużonemu profesorowi, że ich artykułów nie opublikuje. Tak po prostu. Bo fundamentem dyskusji na temat punktów i czasopism musi być dążenie do publikowania wyników dobrej nauki w dobrych czasopismach.
Ja sam nadal wolę porządnie zrecenzowane 70 punktów niż dosypaną stówę. Bo punkty przeminą, a mój dorobek zostanie.
Dariusz Galasiński