Rozmowa z dr. Ryszardem Kupidurą z Instytutu Filologii Wschodniosłowiańskich Wydziału Neofilologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu
Projekt „Oswajanie europejskiej przestrzeni kulturowej: Niemcy, Polska i Ukraina we współczesnym migracyjnym dyskursie literackim”, realizowany wspólnie z Uniwersytetem Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, stanowił, jak mówią jego twórcy, odpowiedź na aktualne wyzwania Europy związane z masową migracją. Jakim, pana zdaniem, obrazem tego zjawiska dziś dysponujemy?
Trzeba zacząć od tego, że przygotowywaliśmy ten projekt w zupełnie innej rzeczywistości. Chodziło nam o badanie migracji w związku z przemieszczaniem się ludzi w celach zarobkowych, z poszukiwaniem przez nich lepszych warunków do życia. W najczarniejszych snach nie myśleliśmy o tym, że w trakcie trwania projektu migracja w jakiejś części znacząco zmieni swój charakter i będzie związana z uchodźstwem.
Rozumiem, że ma pan na myśli napaść Rosji na Ukrainę.
Tak. Nie da się ukryć, że 24 lutego 2022 r. wprowadził nas w zupełnie nowy etap i dzisiaj o migracji bez uwzględnienia okoliczności wojennych nie da się absolutnie mówić.
A co z kategorią oswajania?
W tym przypadku chodziło o kontekst zapoznawania się, czyli czynienia otoczenia bliższym sobie i bezpieczniejszym dla siebie. Ja akurat zajmowałem się częścią dotyczącą ukraińskiej migracji do Polski. Z badania wynika, że kulturowa przestrzeń europejska, w tym jej fragmencie, którym jest Polska, przynosiła Ukraińcom różnego rodzaju nieprzewidziane sytuacje, których oni zupełnie się nie spodziewali.
Wydaje się, że to musi być jednak dość trudne, zaczynać swój pobyt na zupełnie nowym terytorium od gwałtownego zaskoczenia.
Też mi się tak wydaje. Największą niespodzianką kulturową, z którą od razu Ukraińcy się stykali, były polskie narracje historyczne związane np. z rzezią wołyńską. W naszym kraju jest to temat, o którym każdy coś słyszał. Myślę, że szczególnie po filmie Wojciecha Smarzowskiego poziom wiedzy społecznej jest naprawdę wysoki. Natomiast Ukraińcy przyjeżdżający do Polski często po prostu nie dysponowali żadnymi informacjami. Trzeba pamiętać, że z ich perspektywy tragedia mająca miejsce na Wołyniu miała znaczenie lokalne, co znaczy, że na przykład ludzie pochodzący z Centralnej czy Wschodniej Ukrainy nie czuli z tą historią styczności. I nagle w Polsce, kraju, do którego przyjechali, żeby pracować, zetknęli się z koniecznością zbiorowej odpowiedzialności za wydarzenie z przeszłości. Spostrzegli, że mogą zostać o nie zapytani w każdym miejscu, w sali wykładowej, w pracy czy w taksówce.
Wywołani do tablicy, musieli, jak mniemam, dość szybko przygotować się do udzielania odpowiedzi?
Tak. To zmusiło ich do przygotowania się na tyle, na ile każdemu starczało wiedzy, emocji i chęci do rozpoczęcia rozmowy. W jednym z opowiadań, które nadeszło na konkurs literacki będący częścią naszego projektu, pewna dziewczyna pisze o tym, że nawet uczestnicząc w spotkaniach towarzyskich, czekała na moment, kiedy padnie pytanie o Wołyń. Dochodziło do tego, że tak bardzo się tego obawiała, iż sama zaczynała prowokować dyskusję, żeby tylko mieć ją już za sobą. Myślę, że to właśnie była najważniejsza bariera do oswajania polskich przestrzeni przez Ukraińców.
Masowa migracja Ukraińców do Polski rozpoczęła się w 2014 roku. Czy od razu towarzyszyło jej założenie, że nasz kraj będzie miejscem docelowym, w którym spędzi się kolejne lata życia, czy może Polska była traktowana jedynie jako przystanek z napisem „praca”?
Kluczową sprawą było to, czy migranci sprowadzali dzieci. Jeśli tak, to momentalnie zmieniały się ich potrzeby i sposób patrzenia na przyszłość. Posłanie dzieci do polskich szkół oznaczało, że perspektywa dalszego życia będzie związana z Polską. Wynikało to również z tego, że dzieci, otrzymując wykształcenie w Polsce, w pewien sposób traciły możliwość powrotu tam, skąd przybyły. Inny przypadek stanowili ludzie, których rodziny pozostały w Ukrainie. Oni przebywali w Polsce aż do momentu poprawy sytuacji gospodarczej w ich kraju. Kiedy to nastąpiło, oczywiście mówimy tu o okresie sprzed wojny, wracali i dochodziło do końca historii migracyjnej.
A co z tymi, którzy zostali, co z ich tożsamością? Czy nosi ona znamiona jakiejś podwójności?
To jest dobre pytanie o interkulturowość, czyli łączenie w sobie tożsamości polskiej i ukraińskiej. Takim wyrazistym przypadkiem tożsamościowym jest Walery Butewicz. Ten urodzony w Czerkasach w Centralnej Ukrainie, pisarz, badacz i historyk literatury, który zajmuje się polskim romantyzmem, na tyle opanował kompetencje w zakresie języka polskiego, że jest w stanie nie tylko tworzyć w tym języku, ale także wygrywać konkursy literackie z polskimi autorami. On właśnie według mnie pokazuje, jakie ożywcze może być dla polskiej literatury spojrzenie niby już ze środka, ale ciągle jeszcze z boku. Butewicz, trochę w stylu Leca, bawi się aforyzmami i przygląda się językowi polskiemu, pokazując, że bywa on czasami trochę nielogiczny. Mówi na przykład, że jest to najbardziej nihilistyczny język, bo w słowie istnienie zawiera podwójne zaprzeczenie. Jestem bardzo szczęśliwy, że Butewicz wziął udział w konkursie literackim w naszym projekcie, dodam, że wygrał go w cuglach. Napisał znakomite opowiadanie o sytuacji ukraińskiego migranta, który pojawia się w Polsce wewnętrznie podzielonej na dwa obozy, umownie nazwijmy je narodowo-katolickim i liberalno-lewicowym, i mimo, iż próbuje, na zasadzie mimikry, dopasować się do każdego z nich, to z jego usilnych starań nic ostatecznie nie wychodzi. Myślę, że w ogóle w najbliższym czasie czeka nas wysyp tekstów interkulturowych. Na początku nie będzie to pewnie literatura sensu stricto. Na nią, jak sądzę, przyjdzie nam poczekać najdłużej. Wynika to z faktu, że praca z nowym językiem jest dla każdego piszącego niewątpliwie sporym wyzwaniem. Ale, jak to już widzimy na przykładzie prozy niemieckojęzycznej pisanej przez potomków polskiej emigracji do Niemiec z lat 80., przynosi bardzo udane rezultaty. Dobrym przykładem sprawnej internalizacji językowej jest znakomita książka Emilii Smechowski My, superimigranci, ukazująca doświadczenie córki polskich migrantów, którzy w pierwszym pokoleniu robili wszystko, żeby się zasymilować z nowym otoczeniem. Można powiedzieć, że intencjonalnie dążyli do tego, aby rozpłynąć się w niemieckiej rzeczywistości, żeby zgubić akcent i nie dać po sobie poznać, że są z Polski, że mają inne tło kulturowe. Świadectwo kolejnej generacji wygląda jednak zupełnie inaczej. To już są ludzie, którzy mają potrzebę odkrywania swoich korzeni, którzy zadają pytania, dlaczego właściwie mieliby się wstydzić swojego pochodzenia. Myślę, że pewnie spośród tych czterystu tysięcy ukraińskich dzieci, które w tym roku poszły razem z polskimi uczniami do polskich szkół i będą polskojęzyczne, pozostając przy okazji ukraińsko- lub rosyjskojęzyczne, znajdą się osoby, które stworzą podobne teksty jak Smechowski.
I jaka to będzie literatura?
Trudno będzie o niej powiedzieć, że będzie jednoznacznie polska w takim sensie, jak myślimy o polskiej literaturze, ale też nie będzie jednoznacznie ukraińska. W tej chwili mamy już do czynienia z podobnym typem pisarstwa. Myślę tu o twórczości Żanny Słoniowskiej. Jej uhonorowany Nagrodą Conrada i nominowany do Nagrody Nike Dom z witrażem jest książką napisaną przez lwowiankę, czyli osobę mówiącą po polsku. Z jednej strony jest to więc literatura polskojęzyczna, z drugiej zaś, zawiera wiele elementów mocno zaznaczonego ukraińskiego tła. W tym kontekście zresztą ciekawie brzmi świadectwo Słoniowskiej, która zawsze, jak mówi, myślała o sobie, że jest Polką, aż nagle, zaraz po przyjeździe do naszego kraju, poczuła, że jest jakiś problem z jej dotychczasową polskością. Wynikało to z faktu, że nagle znalazła się w centrum ogromnego zainteresowania z uwagi na swój wschodni akcent.
To mi przypomina sytuację, której niedawno doświadczyłam. Spotkałam mianowicie w autobusie Ukrainkę, która jechała zapisać dziecko do szkoły i powiedziała mi, że córka nie chce chodzić do polskiej placówki właśnie z uwagi na słabą znajomość naszego języka i wybrzmiewający w jej wypowiedziach obcy akcent. Ta pani miała żal do Polaków, że wymagają od przyjezdnych, aby bardzo szybko nauczyli się mówić bezbłędnie. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy dopuszczali do naszego społeczeństwa tylko ludzi mówiących idealnie po polsku.
Myślę, że są to konsekwencje funkcjonowania w homogenicznym społeczeństwie przez wiele dekad. Dzisiaj nie mamy po prostu niezbędnych narzędzi do pracy z wielokulturowością. Radzimy więc sobie na tyle, na ile pozwala nam dotychczasowa wiedza, empatia, przyzwoitość i chęć zmniejszania tego potencjału konfliktogennego. I rzeczywiście Polacy, jak chociażby pokazuje wspomniany przykład Słoniowskiej, której wschodni akcent budził na każdym kroku nadmierne zainteresowanie, jakoś inercyjnie dążą do tego, żeby kompetencje językowe Ukraińców w zakresie języka polskiego były nienaganne. Jakbyśmy chcieli, żeby ta grupa ludzi przestała się odróżniać językowo od reszty społeczeństwa.
A może chcielibyśmy, żeby już teraz dla Ukraińców pozostających w Polsce to właśnie nasz kraj był nazywany drugą ojczyzną?
Myślę, że na to jest jeszcze za wcześnie. Językiem polskim operować będzie drugie pokolenie, czyli osoby, które są w tej chwili w wieku szkolnym. I to będzie niezwykle ciekawe, jak one będą patrzeć na swój związek z Polską. Niewątpliwie powinniśmy przyzwyczajać się do tego, że będziemy mieli bardzo silną nową ukraińską mniejszość narodową i ona będzie się różniła od tej dotychczasowej. Myślę, że o jej ostatecznym kształcie zadecyduje wynik tej wojny. W naszym Stowarzyszeniu Społeczno-Kulturalnym Polska-Ukraina mamy na przykład grono osób, które nazywamy grupą dwóch tygodni. To są ludzie, którzy swoje plany określają z czternastodniowym wyprzedzeniem, a potem pojawia się w ich świadomości mgła. Oni ciągle myślą, że wrócą do Ukrainy, ale ten czas powrotu nieustannie ulega rozciągnięciu. Niedawno rozmawiałem z Marherytą Pronczenko, reżyserką z Charkowa, która przyjechała do Polski w pierwszych dniach marca. Dziewczyna, która na początku reprezentowała tzw. grupę dwóch tygodni, stopniowo zaczęła się integrować z polskim życiem kulturalnym i w tym momencie już zapowiedziała premierę swojego spektaklu w Teatrze Animacji w Poznaniu.
Wygląda to więc dosyć optymistycznie.
Tak, ale boję się, że jeśli wojna się przeciągnie i będziemy mieć do czynienia z zamrożonym konfliktem na naszej wschodniej granicy, spowoduje to cały szereg kryzysów społecznych. Cały czas nie wiemy przecież, czy dobre rzeczy, które dzieją się na naszych oczach, będą na tyle silne, że nadpiszą to, co było między nami do tej pory. Jeszcze nie umiemy odpowiedzieć na pytanie, czy dawne doświadczenia nie będą negatywnie wpływać na naszą codzienność i wzajemne stosunki.
Jednym słowem, chodzi o to, czy skomplikowana przeszłość nadal będzie definiowała polsko-ukraińską relację?
No właśnie. Dlatego myślę, że czeka nas jeszcze wiele pracy. Już dziś należałoby zastanowić się chociażby na sposobami prezentowania Ukrainy w przestrzeni publicznej. Musimy wziąć pod uwagę, że mamy coraz trudniejszą sytuację gospodarczą, a wokół nas nagle pojawiło się sporo języka ukraińskiego i bardzo dużo rosyjskiego. Tego rodzaju sytuacja może wśród Polaków powodować różnego rodzaju lęki społeczne. Chodzi o to, żeby o nich rozmawiać i ich nie lekceważyć, bo nie każdy z nich musi być równoznaczny z ksenofobią.
Rozmawiała Aneta Zawadzka