Piotr Hübner
W 1970 roku, po usunięciu Gomułki, stworzył się klimat otwarcia. Decydowały się wtedy losy mojego doktoratu. Kandydowałem na studia doktoranckie w Instytucie Historii PAN, jednak bezskutecznie, ponieważ nie miałem dorobku publikacyjnego. Prof. Leśnodorski obok historii ustroju uprawiał także historię nauki. Uzgodnił z prof. Bogdanem Suchodolskim, twórcą Zakładu Historii Nauki, Oświaty i Techniki PAN, że mogę uzyskać tam stypendium doktorskie. Nie były to studia doktoranckie, lecz stypendium dla osób zatrudnionych poza nauką, wtedy pracowałem w szkole średniej. Była to jedyna szansa na wspieraną pracę naukową, bo na uniwersytecie obowiązywał wobec mnie wilczy bilet.
Od czasu powstania Zakładu prof. Suchodolski redagował wielotomową Historię nauki polskiej. Praca utknęła na okresie międzywojennym. Czym innym były opracowania dotyczące poszczególnych dziedzin nauki, a czym innym temat „polityka naukowa”. To hasło było w odniesieniu do XX wieku całkowicie zasadne. Prof. Suchodolski zaangażował Bohdana Jaczewskiego, który był członkiem PZPR, co ułatwiało karierę. Jego habilitacja dotyczyła polityki naukowej II Rzeczypospolitej – oceniano, że była poprawioną wersją doktoratu o finansowaniu i organizacji nauki II RP. Jaczewski pisał faktograficznie, bez uwzględniania systemu wartości środowiska oraz idei nauki. Następnie przez długie lata prowadził Stację PAN w Paryżu, a po powrocie był w PAN zastępcą sekretarza w Wydziale Nauk Społecznych. Po paru latach został zamordowany. W notach dziennikarskich sugerowano jako przyczynę relacje homoseksualne bądź mafijne z wyścigów konnych.
Prof. Suchodolski był człowiekiem wysokiej klasy, zarówno zawodowo, jak i pod względem kultury osobistej. Podobnie było z prof. Leśnodorskim. Obaj znaleźli dla mnie temat „ryzykowny”. Ja się niczego nie obawiałem. Zaproponowano mi opracowanie polityki naukowej w Polsce Ludowej, w perspektywie do 1950 roku. Był to rok oficjalnego zamknięcia dostępu do archiwaliów. Zacząłem od analizy roczników „Życia Nauki”. W Archiwum PZPR przedstawiłem świadomie, że nie interesują mnie personalia, a zajmuję się materiałami organizacyjnymi. Ukrywałem też zainteresowanie stalinizmem. Po rozmowie kwalifikacyjnej z dyrektorem Januszem Durko (nie pytano mnie o członkostwo PZPR, działała rekomendacja prof. Leśnodorskiego) otrzymałem całe teczki, bez selekcji. Wiedziałem, że po raz drugi mogę nie uzyskać dostępu do archiwaliów, notowałem więc w formie cytatów znaczące fragmenty dokumentów. Szeroką kwerendę prowadziłem też w Archiwum Akt Nowych, były to głównie dokumenty biurokratyczne.
Prof. Leśnodorski zaproponował, żebym przeprowadził rozmowy z osobami, które były związane z tamtymi zdarzeniami. Odbyłem szczególnie rozmowy z Tadeuszem Kotarbińskim i Marią Ossowską, osobami o znaczącym autorytecie moralnym. Przyjąłem, że nagrywanie rozmów byłoby ograniczeniem. Rozmowy prowadziłem zapraszany do mieszkań, w kameralnych warunkach. Po rozmowie, w domu, „na gorąco” robiłem notatki, które nie były poddawane autoryzacji. Zakładałem, że nie będę w pracy doktorskiej cytował wypowiedzi, ponieważ mówiły o epoce sprzed ćwierćwiecza.
W moim zainteresowaniu były też osoby związane z kręgiem polityki. Jedną z takich osób był teoretyk prawa Stanisław Ehrlich, były sekretarz PZPR na UW w okresie stalinowskim. Miałem z nim zajęcia na pierwszym roku, po pierwszym semestrze. Wykładał teorię państwa i prawa. Jego egzamin odebrałem jako tendencyjny. Irytowały go moje ciemne okulary, nie podobał mu się mój garnitur, bo preferował styl mniej formalny. Ostentacyjnie chodził tylko w marynarce w kratę. Profesor zadał mi pytanie, na które ówcześnie nie potrafiłem znaleźć dobrej odpowiedzi. Chodziło o różnicę między partią a stronnictwem politycznym. Podczas egzaminu w mojej obronie stanął dr Wiktor Suchecki, prowadzący ćwiczenia z tego przedmiotu. Uznał mnie za najlepszego studenta. Suchecki powiedział Ehrlichowi o moich referatach na ćwiczeniach. Z Ehrlichem zetknąłem się po raz drugi już po wydarzeniach marcowych, w zupełnie innej atmosferze, jako gość w jego mieszkaniu. Przedstawił się jako austromarksista. Ponieważ też był ofiarą wydarzeń marcowych, uznał, że zasługuję na zaufanie i poparcie. Przez wiele godzin wyjaśniał istotę partii komunistycznej i mechanizmy jej działań. Udostępnił dokumenty ukazujące rozgrywki personalne w stalinowskim Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Skierował mnie do Adama Schaffa, dyrektora tego – jak mawiali bolszewicy – „Instytutu Czerwonej Profesury”. Ten z kolei po długiej rozmowie zapytał, czy nie chciałbym porozmawiać z Jakubem Bermanem. Byłem zdumiony, bo nie wydawało mi się to możliwe. Zostałem polecony i dostałem numer telefonu. Jakub Berman mieszkał w Konstancinie, ale miał garsonierę w nowym budownictwie, obok Placu Grzybowskiego, na granicy dawnego getta. Zdziwiłem się, że jego nazwisko i inicjał imienia były umieszczone w spisie lokatorów, ponieważ musiał się bać, że któraś z ofiar go odszuka. Nie działał publicznie po 1956 roku, ukrywał się przed światem. Był poza kręgiem polityki, choć nie do końca. Grupa tzw. dobermanów (w nekrologach stosowali nazwę „grono towarzyszy”) nadal trzymała się razem. Byli w niej i Berman, i Schaff.
Uważałem ich za osoby wrogie i negatywne w polityce. Działali w sferze ideologii, unikali nawet roli „mordercy zza biurka”. Publikacje „nowej nauki” cechowała prymitywna ideologizacja. Stalina nazywano „geniuszem nauki”. Działania Bermana dotknęły moją rodzinę. W 1949 roku promował pokazowy proces aptekarzy. Postępowanie poprzedzało nacjonalizację aptek. Chodziło o wytworzenie publicznego przeświadczenia, że prywatni farmaceuci to ludzie źli. Głównym zarzutem było to, że sprowadzano ówcześnie lekarstwa z Zachodu, a nie ze Związku Radzieckiego. Jednym z oskarżonych był Aleksander Hübner, mój stryj, kierownik największej apteki w Warszawie i hurtowni leków. W procesie skazano go na więzienie, które opuścił po upadku stalinizmu i niedługo potem zmarł. Nie zamierzałem jednak tego pokrewieństwa Bermanowi ujawniać. Kojarzył mnie raczej z Władysławem Hibnerem, komunistycznym agentem, pochodzącym z okolic Łodzi, więc możliwe, że byliśmy dalekimi krewnymi. Związany był z przemysłem sukienniczym, jak w Ziemi obiecanej. Rodzina Ojca miała w Turku manufakturę sukienniczą przez cały XIX wiek.
Spotkanie z Bermanem wiązało się z dylematem moralnym: czy należy rozmawiać z katem. Uważałem, że tego wymaga konieczność uzyskania wiadomości „u źródła”. Do tego dochodził paradoks: rozmawiałem z „szarą eminencją” ustroju. Berman był oficjalnie w czasach stalinowskich podsekretarzem stanu w Prezydium Rady Ministrów, a w partii komunistycznej odpowiadał za politykę wobec inteligencji. Ja zaś byłem uformowany przez szefa kontrwywiadu AK, o czym oczywiście Berman nie wiedział. Prowadząc z nim rozmowę, wykonywałem intelektualny wyrok.
Berman przyjął mnie, mówiąc do mnie per „towarzyszu”, czego ja nie prostowałem, sam nie używałem tej formy. Korzystał też z formy „wy”, co było typowe dla języka partyjnego. Kiedy rozmawiałem z Bermanem, był już w wieku emerytalnym, ale bystrość umysłu miał w pełni zachowaną. Przedstawił wiele informacji o historii ruchu komunistycznego. Sprawy dotyczące nauki, o których mówił, miały ogólnikowy charakter. Możliwe, że Berman nie chciał wychodzić poza mój zasób wiadomości, jakie sondował. Kładł nacisk na brak represji wobec polskich uczonych (jednak, co ustaliłem, były). Mówił też o własnym strachu przed ‘beriowszczyzną’. Na podorędziu miał przykład własnej dobroci – uratował przed aresztowaniem przez UB prof. Wiktora Kemulę. O tych uczonych, których pozbawiono wolności czy kontaktów ze studentami, nie mówił. Wyjawił, że przygotował tekst wystąpienia Bolesława Bieruta, wygłoszonego na publicznym posiedzeniu Polskiej Akademii Umiejętności 19 czerwca 1946 roku. Polemizował z tezą o „czystej nauce”, jaką głosili uczeni. Opowiadał się – ustami Bieruta – za „naukową analizą istniejącej rzeczywistości”. PAU odrzuciła koncepcję modernizacji na wzór AN ZSRS. O taktycznych działaniach Bermana świadczyła też jego interwencja podczas Światowego Kongresu Intelektualistów, zorganizowanego we Wrocławiu w obronie pokoju (25 sierpnia 1948). Po radykalnym przemówieniu delegata radzieckiego Berman telefonował do Moskwy, prosząc o złagodzenie tonu. Kontakty telefoniczne miał najczęściej z Janem Dzierżyńskim, synem Feliksa, odpowiadającym w Kominformie za sprawy polskie. Problemem Bermana był powszechny opór uczonych wobec marksizmu, do wyjątków należeli w okresie okupacji Leon Chwistek oraz działający skrycie na zapleczu konspiracji Ludwik Sawicki. Po wojnie nie budził sympatii środowiska Stanisław Arnold, dotknięty chorobą alkoholową. Naturalnie Berman cały proces zniewalania polskiej nauki akademickiej przedstawiał pozytywnie: intencje były dobre, że uwolniono polską naukę od tej niewłaściwej, burżuazyjnej, zachodniej. Sięgał też po argument, który w Rosji Sowieckiej przedstawiano jako „car – batiuszka, czynowniki płochije”.
Po upadku komunizmu dałem do przeczytania Andrzejowi Zakrzewskiemu zapis rozmowy z Bermanem. Za najważniejsze uznał zanotowane słowa Bermana o 1945 roku: „gdy już opanowaliśmy Polskę”. Berman szybko się wtedy poprawił, bo wyczuł, że to nie najlepiej zabrzmiało. Chodziło oczywiście o kwestię wkroczenia z ZSRS armii i podstawionych osób, które w części tworzyły rząd polski i dominowały we władzach Polskiej Partii Robotniczej.
Podczas pierwszej rozmowy mówił, że udostępni mi różne materiały. Poprzestał na notatce – mam ją w całości przepisaną – o stanie szkolnictwa wyższego w Polsce Ludowej, sporządzoną przez pełniącą obowiązki pełnomocnika ds. szkolnictwa wyższego Zofię Zemenkową. Ta notatka to był dla mnie skarb. Mniejszą wagę przywiązywałem do relacji. Takie były moje doświadczenia ze zbierania materiałów. Relacje to przetworzenie w pamięci pewnych treści, co może być tendencyjne. Materiał źródłowy to natomiast unikat. Mogę przypuszczać, że Berman miał wtedy tzw. szafę Bermana – tak się mówi o dokumentach przechowywanych prywatnie, które powinny trafiać do archiwów. Nie wiem, czy ta notatka trafiła do jakiegoś archiwum po jego śmierci.
Umówiłem się z nim na drugą rozmowę w kolejnym tygodniu. Nastąpiła wtedy całkowita zmiana sytuacji. Po pierwsze, dłuższą chwilę, zbyt długą – co było nienaturalne – spędził ze mną w przedpokoju. Po drugie, trzymał rękę w półotwartej szufladzie komody. Pewnie miał tam pistolet. Mógł przypuszczać, że jak przyszedłem za pierwszym razem, wyciągnąłem wszystkie potrzebne mi informacje. A za drugim razem wyciągnę (celowo tu używam tego języka partyjnego) – jak było z Lwem Trockim – toporek lub inne narzędzie i będę go próbował ukarać za wszystkie partyjne grzechy, które popełnił. Tym bardziej mógł tak myśleć, bo zapytałem go, dlaczego tolerowano w kręgu partyjnym osoby, które jawnie występowały przeciw komunistom przed II wojną światową. Podałem przykład Piotra Lortscha, dyrektora departamentu w Ministerstwie Żeglugi przy Adamie Rapackim. Jednocześnie pracował razem z Kazimierzem Petrusewiczem, kierownikiem Wydziału Nauki KC, którego ojciec był jednym z organizatorów KPP. Piotr Lortsch w latach 20. był redaktorem „Tygodnika Faszystów”, co znalazłem w materiałach źródłowych. Innym przykładem był Władysław Kuczewski, rektor Politechniki Gliwickiej. Przed wojną też działacz prawicowy, a po wojnie prowokator wobec studenckich demonstracji 3 maja 1946 roku.
Berman nie chciał rozmawiać na takie tematy. Natomiast sens tego, co odpowiedział, można zredukować do twierdzenia, że tacy ludzie byli wtedy potrzebni władzy. Myślę, że chodziło o wykonywanie „czarnej roboty”. Dziś mówi się, że „miano na nich haka”. Wobec tego byli gotowi niejedno świństwo popełnić.
Różnica między tymi dwoma spotkaniami z Bermanem była taka, że przy pierwszym wziął mnie za gorliwego komunistę. Przed drugim spotkaniem musiał dokonać sprawdzenia, bo tak ci ludzie działają. Zadzwonił pewnie przede wszystkim do Adama Schaffa. Od niego się dowiedział, że nie jestem ani komunistą, ani dysydentem. Po dłuższym wahaniu Berman zaprosił mnie do pokoju, w którym za pierwszym razem rozmawialiśmy. Tam, po paru zdaniach, powiedział, że nie ma już żadnych materiałów, że dokładnie sprawdził. Mogę go natomiast pytać. Zadałem mu więc kilka pytań. Powiedział mi też, że przygotował dla mnie wspomnienie o swoich początkach w ruchu komunistycznym. Z grzeczności wysłuchałem, chociaż nie było mi to potrzebne jako materiał. Na tym rozmowa się zakończyła.
Pointą niech będzie to, że minąłem go po paru miesiącach koło budynku SGPIS-u. Ukłoniłem się jako człowiek dobrze wychowany, on natomiast mnie zignorował. Zauważyłem jak jakiś cień przebiegł mu po twarzy (strach?). Myślę, że zrobił to świadomie, ale nie próbowałem tego w żaden sposób weryfikować. Niech drugą pointą będzie to, że „dobermani” walczyli z tzw. odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Jak powiedział mi Władysław Bieńkowski, powojenny minister oświaty i najbliższy współpracownik Władysława Gomułki, w ludzi eksponowanych w stalinizmie (a Bieńkowski też się za takiego uważał) prędzej czy później uderza stworzony przez nich samych mechanizm represyjny. W skrócie: „rewolucja pożera własne dzieci”.
Bieńkowski opowiadał mi – w analogicznej rozmowie jaką przeprowadziłem z Bermanem – że gdy doszło do odsunięcia Gomułki w 1948 roku, on został przeniesiony z Ministerstwa Oświaty do Biblioteki Narodowej. Z przerażeniem odkrył, że jego bułgarski odpowiednik Traicho Kostov, zanim został osądzony i zgładzony, był na krótko także dyrektorem biblioteki narodowej. Z perspektywy czasu opowiadał to z humorem, choć to był raczej „czarny humor”.
Natomiast Berman skomentował, że jest w tym logika. Później dowiedziałem się, że zaczęło się to od procesu Rudolfa Slánský’ego w Czechosłowacji. Szczególnym aparatem, który podlegał represji w okresie tzw. beriowszczyzny, był aparat bezpieczeństwa. Berman – i to mi powiedział – obawiał się o własne życie. Bieńkowski komentował to tak, że Berman wykazał się pewną przebiegłością polityczną. Gdy fala represji stalinowskich uderzyła w sam aparat, Berman powstrzymywał te represje, na ile mógł, wobec elity partyjnej. Zdawał sobie sprawę, że na końcu tego łańcucha sam się znajdzie.
Wróć