logo
FA 12/2022 dokąd zmierzają neofilologie?

Ewa Stala

Równanie z trzema niewiadomymi

Równanie z trzema niewiadomymi 1

Rys. Sławomir Makal

Studenci postrzegają neofilologię jako porządny kurs językowy i oczekują od nas wyuczenia ich konkretnego fachu, dzięki któremu odnajdą się z łatwością na rynku pracy. „Mniej teorii, więcej praktyki” piszą w ankietach. Tak jakby praktyka mogła się obyć u wykształconego człowieka bez solidnej bazy teoretycznej. Wyszkoleni na testach i nauce „od do” (obym się myliła) oczekują konkretów.

W przeciwieństwie do tego, co zwykle publikuję, ten tekst nie jest ani naukowy, ani obiektywny. Zaproszenie ze strony „Forum Akademickiego” zbiegło się przypadkiem z lekturą studenckich ankiet dotyczących stopnia satysfakcji z realizowanych studiów. Po ich lekturze poczułam, że tracę równowagę, że oczekuje się ode mnie rzeczy niemożliwych, że oferta uczelni i oczekiwania studentów są coraz bardziej odległe, a moja praca wymaga rewizji, chwili refleksji, do czego, mam nadzieję, skłoni Państwa ten tekst. Zaczynam od „wczoraj”.

Wczoraj

Studia na filologii hiszpańskiej w Uniwersytecie Jagiellońskim zaczynałam na początku lat 90. Przy imponującej liczbie ponad 10 kandydatów (Mam nadzieję, że wszystkie panie, które przecież na ogół stanowią większość na studiach filologicznych, wybaczą mi stosowanie w tym artykule rodzaju męskiego w funkcji generycznej.) na miejsce, kierunek jawił się jako elitarny, ba, niemal nieosiągalny. Udało się. A już wtedy miało się ten posmak „srebrnego wieku”: słyszeliśmy opowieści o pierwszych rocznikach (przypomnijmy, że krakowska hispanistyka powstała w połowie lat 70.), głównie fanatyków literatury iberoamerykańskiej, kiedy to każdy przychodził na zajęcia ze swoją ulubioną książką, a wszystkie z charakterystycznym logo Wydawnictwa Literackiego. Chociaż od czasu moich studiów dzielą nas zaledwie trzy dekady i chociaż brzmi to pewnie wręcz niewyobrażalnie dla naszych obecnych roczników, studiowałam w czasach, kiedy praktycznie nie było podręczników akademickich, lektury występowały w jednym egzemplarzu, o kolorowych prezentacjach nie było mowy, notatki z wykładów robiło się ręcznie (aczkolwiek pojawiło się xero i pierwsze komputery), a do Hiszpanii jeździło się autokarem (na bilet lotniczy studenta na ogół nie było stać), no i potrzebna była wiza…

Jednocześnie starsze koleżanki opowiadały o swoich rocznych (!) pobytach stypendialnych na Kubie czy w Panamie, które po transformacji ustrojowej stały się tylko wspomnieniem. Skompletowanie kadry naukowej graniczyło z cudem, mieliśmy przez to okazję poznać wybitnych specjalistów pan-romanistów (Zainteresowanych odsyłam do lektury X tomu naszych „Studiów Iberystycznych” z 2011 r.). Nie było poczty elektronicznej, platform, sylabusów, sprawozdań, ankiet, ram programowych czy limitów grup. Do dziś wspominam swoje seminarium magisterskie z budzącym widać postrach dr. Sławomirskim, którego byłam jedyną magistrantką. Odwiedziny gości z Hiszpanii i organizowane wówczas tzw. tertulie to było akademickie święto – obecność nieobowiązkowa, a sala pełna. Wyjazd na kurs hiszpańskiego w szkole letniej (tu znaczącą rolę odgrywały prywatne kontakty wykładowców, dzięki którym nawiązywana była współpraca) był wyróżnieniem. Trzysemestralny kurs łaciny czy 120 godzin gramatyki historycznej traktowaliśmy jak niezbywalny element filologicznych studiów, a egzamin z tego ostatniego stanowił swoisty chrzest bojowy. Dla wielu z nas zapewne główną atrakcją i powodem do rozpoczęcia tych studiów były zajęcia z języka, ale wciąż podstawa studiów filologicznych, czyli zajęcia z historii literatury, elementy historii i cywilizacji oraz synchroniczny i diachroniczny opis języka, były niekwestionowane.

Dziś

W ciągu tych 30 lat, oprócz otwartych granic, dobrodziejstw informatyki, szerokiej gamy podręczników (praktycznie do każdego realizowanego na studiach przedmiotu), pojawiły się coraz liczniejsze obostrzenia administracyjne: wraz z systemem bolońskim pojawił się nowy model studiów (ku mojemu zdziwieniu niekoniecznie kompatybilny z systemem szkolnictwa wyższego w Hiszpanii), punkty, programy, sylabusy, efekty kształcenia, treści programowe, procenty przedmiotów do wyboru, wytyczne dotyczące realizacji kursów poza macierzystym instytutem i, o czym tyle się mówi, rozległa dokumentacja. Jednocześnie filologia powoli zaczęła dryfować w kierunku bardziej użytkowym: mniej łaciny, mniej diachronii, pojawiła się możliwość zdobywania uprawnień pedagogicznych, ciesząca się ogromną popularnością specjalizacja tłumaczeniowa, a obecnie jeszcze bardziej oblegana specjalizacja administracyjno-biznesowa. Nic dziwnego: większość naszych absolwentów znajduje zatrudnienie w międzynarodowych korporacjach. Tradycyjna ścieżka filologiczna stała się niszowa, w zasadzie jest w zaniku. Wydaje się, że większym zainteresowaniem cieszą się zajęcia językoznawcze niż literackie, a i w samym językoznawstwie prym wiedzie tzw. językoznawstwo stosowane, czyli w naszym przypadku traduktologia i glottodydaktyka. Dodam tylko, że zapotrzebowanie na nauczycieli języka hiszpańskiego jest wciąż ogromne. Ma to związek zapewne z rosnącą popularnością tego języka i jego ofertą na wszystkich stopniach szkolnictwa. Zaznaczam też, że zajęcia na wszystkich ścieżkach programowych prowadzą wybitni specjaliści: uznani na arenie międzynarodowej tłumacze literatury i tłumacze tekstów użytkowych, świetne tłumaczki kabinowe, organizowane są praktyki w przedsiębiorstwach, ale też wprowadzamy elementy filologiczne: komunikację czy pragmatykę międzykulturową i kursy unikatowe na skalę krajową, jak wsparcie osób niepełnosprawnych w procesie kształcenia językowego. Słowem staramy się, aby nie tracąc z pola widzenia kluczowego wciąż słowa filologia, przygotować studiującą u nas młodzież do podjęcia pracy zawodowej. Ale i tak notujemy spadek zainteresowania studiami magisterskimi i wciąż zadajemy sobie pytanie, jak zmodyfikować naszą ofertę, aby wpisała się równocześnie w profil akademicki i oczekiwania kandydatów.

Oprócz podręczników, platform, rzutników i komputerów pojawiły się programy wymiany akademickiej. Ten najpopularniejszy, Erasmus, sprawia, że niemal każdy chętny może spędzić semestr lub dwa na uczelni zagranicznej, a krajowy program Most umożliwia studia na uczelni krajowej. Świat, a już na pewno Europa, stanęły otworem. Wiele neofilologii w Polsce, w tym i krakowska, może się poszczycić pięknymi, przestronnymi budynkami z infrastrukturą, o której moje pokolenie nawet nie marzyło. Instytucja „profesora wizytującego” sprawiła, że praktycznie co roku odwiedzają nas specjaliści z całego świata, którzy prowadzą dla naszych studentów wykłady. Prezentacje, nagrania, dostęp do Internetu, urozmaicone formy zajęć (o których mamy obowiązek informować w szczegółowych sylabusach, które, mam wrażenie, studenci niespecjalnie konsultują) i wykształcona w międzyczasie kadra – to kolejne osiągnięcia minionych kilku dekad. Co nie mniej istotne, pojawiły się kursy szkoleniowe dla kadry akademickiej. Od zawsze bowiem budził moje zdziwienie fakt, że aby uczyć w szkole podstawowej czy średniej, trzeba ukończyć specjalistyczne kursy, a żeby wykładać na uczelni (jak w moim przypadku), wystarczyło na niej zostać… Nie jestem przekonana, czy zawsze liczba tych kursów przekłada się na jakość, ale staram się zrozumieć, że to jednak novum w naszej przestrzeni i wciąż się uczymy.

O warunkach, także finansowych, pracy w szkolnictwie i rosnącej biurokracji napisano już tyle, że chyba nie ma sensu tego powtarzać, zacznijmy zatem od pozytywów. Zmieniły się warunki pracy naukowej: dostęp do Internetu, baz danych czy zasobów cyfrowych sprawia, że coraz łatwiej jest zgromadzić materiał do pracy badawczej. Łatwiejsze i liczniejsze są kontakty z hispanistami z innych krajów. A czas pandemii (o czym za moment) uprzytomnił nam, że można pracować, dyskutować i organizować seminaria i konferencje bez wychodzenia z domu. Czasami tylko trzeba zwrócić uwagę na różnicę czasu…

O panującej „punktozie”, czyli konieczności publikacji w wysoko punktowanych czasopismach, sprawozdawczości, trudnościach w pozyskaniu i rozliczaniu grantów badawczych (kiedy filolog zaczyna się czuć jak księgowy, chociaż nigdy nie studiował ekonomii czy administracji) napisano już tyle, że nie chcę powielać tych uwag. Zdaję sobie sprawę, że pracownik naukowy powinien być oceniany i jako badacz, i jako dydaktyk, ale odczuwam, nazwijmy to, smutek, kiedy jednakowe parametry stosuje się w ocenie nauk przyrodniczych czy ścisłych (z pełnym podziwem dla wszystkich prowadzących takie badania), w których efekty pracy badawczej przekładają się na konkretne wyniki, odkrycia, rozwiązania czy patenty, i nauk humanistycznych, które wielu wydają się sztuką dla sztuki (i pewnie niekiedy nią są), ale przecież są nauką o nas, o ludziach jako istotach społecznych, o wytworach naszych umysłów, naszej kultury, naszej wyobraźni… Może więc czas zweryfikować parametry oceny?

Nie mogę zatem powiedzieć, że „każdy miniony czas był lepszy”. I nie chcę. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że mnogość i rozległość tych zmian nas zaskoczyła. Trzydzieści lat to przecież trzy pokolenia. Zmienił się profil kandydata na studia, a potem już studenta, jego oczekiwania i postrzeganie studiów, uczelni, pracy czy kariery naukowej. Chyba nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę i chwilami nie bardzo nadążamy za naszymi studentami. A oni z kolei nie bardzo wiedzą (bo i skąd?), czemu służą studia, czym jest uniwersytet i czemu służą badania naukowe, zwłaszcza te nasze: mimo coraz lepiej precyzowanych metodologii badań humanistycznych nie zawsze mierzalne i przekładalne na konkretne rozwiązania. Wielu, odnoszę wrażenie, czuje się rozczarowanych charakterem i proporcją zajęć, obciążonych „balastem” w postaci zajęć stricte filologicznych, które przecież stanowią o unikatowości tych studiów. Postrzegają neofilologię jako porządny kurs językowy i oczekują od nas wyuczenia ich konkretnego fachu, dzięki któremu odnajdą się z łatwością na rynku pracy. „Mniej teorii, więcej praktyki” piszą w ankietach. Tak jakby praktyka mogła się obyć u wykształconego człowieka bez solidnej bazy teoretycznej. Wyszkoleni na testach i nauce „od do” (obym się myliła) oczekują konkretów: od slajdów z zajęć (bo po co mozolnie robić autorskie notatki, a potem uzupełniać ewentualne braki sięgając do polecanej w sylabusie (!) literatury przedmiotu czy konsultując się z wykładowcą) po praktyki w przedsiębiorstwach. Nie wszyscy i nie zawsze, rzecz jasna, chociaż to chyba dominujący trend. Zdarzają się fascynaci literatur dawnych, tłumacze-adepci poezji, pasjonaci badań językoznawczych. Co więcej, w trakcie prowadzonego od lat seminarium magisterskiego z językoznawstwa hiszpańskiego z dumą i radością obserwuję, że chociaż coraz rzadziej pojawiają się magistranci, którzy już na pierwszym spotkaniu z błyskiem w oku prezentują wymarzony temat swojej pracy, to po pierwszym roku seminarium, w czasie którego w końcu mamy czas na rozmowę (bo nie musimy w pędzie realizować treści upychanych w coraz mniejszej ilości godzin), wspólną refleksję, kiedy pracujemy w stosunkowo niewielkich grupach i każdy może swobodnie wyrazić swoje zdanie, kiedy burza mózgów jest czymś naturalnym i często zdarza się nam „zbaczać” ze ścieżki wyznaczonej przez temat seminarium, żeby na końcu ze zdziwieniem odkryć, że nawet na tych rubieżach język odgrywa niepoślednią rolę, każdy z nich odkrywa samodzielnie swój temat, a moja rola sprowadza się do dyskretnego kierowania rozwojem pracy i podsuwania ewentualnych lektur.

Nie winię ich więc za taką użytkową postawę, ale pytam siebie (i pośrednio Państwa), jak pogodzić to czysto pragmatyczne podejście do specyficznego skądinąd charakteru studiów humanistycznych sensu largo i neofilologicznych sensu stricto. Coraz częściej bowiem odnoszę wrażenie, że uprawiamy jakąś przedziwną ekwilibrystkę, która, jeśli nie skończy się bolesnym upadkiem, to na pewno nadweręży nasze zdrowie. Meandrujemy, coraz bardziej desperacko, między instytucją uniwersytetu, szkoły zawodowej (teraz już pewnie akademii nauk stosowanych) i korporacji. I obawiam się, że jest to kombinacja mało kompatybilna. Z jednej strony bowiem chcemy kształcić, rozwijać naukowo, przekazywać treści, dzielić się wynikami naszych badań, zarażać pasją. Z drugiej chcemy chociaż częściowo spełnić oczekiwania przychodzącej do nas młodzieży i dać jej ów fach – przygotowanie zawodowe, konkretne instrumenty i umiejętności. Z trzeciej mamy aspiracje (musimy?) być instytucją opłacalną. Stąd mile widziane granty czy udział w programach, żeby jakoś móc sfinansować swoje badania i publikacje, stąd nie do przyjęcia obecnie owa legendarna nieco, jednoosobowa grupa seminaryjna, bo musimy wypełnić wymagany limit, stąd konieczność publikacji w takich, a nie innych czasopismach. A skoro o opłacalności mowa, to docieramy do bardzo prozaicznego problemu zatrudnienia: kto bowiem zechce pracować za pensję asystenta, skoro ma możliwość zarabiać drugie tyle w każdej korporacji? Na ile być dla tych młodych ludzi okaże się ważniejsze niż mieć? Który tzw. native speaker, niezbędny w procesie nauczania języka obcego, zechce pracować na uczelni, skoro pensja lektora pozwala mniej więcej na opłacenie czynszu w mieście takim jak Kraków? I wreszcie pytanie do nas i wszystkich odpowiedzialnych za edukację: jak rozwiązać to równanie z trzema niewiadomymi?

Może należałoby zacząć ab ovo, od informacji czym jest uniwersytet (z łac. universitas ‘ogół’, ‘całokształt’, ‘powszechność’)? Uświadamiać młodzież, ale i całe społeczeństwo, że głównym celem studiów uniwersyteckich jest nie tylko przekazywanie wiedzy, ale też nauka krytycznego myślenia, ba, myślenia w ogóle. Że ogromną rolę odgrywa tu proces samodzielnego uczenia się, który potem przekłada się na ów long life learning, bo wykształcony umysł pozostaje otwarty całe życie? Że na naszych studiach język nie jest celem samym w sobie, ale instrumentem poznawczym? Że studia humanistyczne polegają na czytaniu i pisaniu? Na pracy z tekstami jako wytworami myśli ludzkiej? Naszej myśli.

A może czas uniwersytetów dobiega końca? Może niepotrzebne nam już „szkoły myślenia”, a tylko „szkoły zawodu”? A może wystarczy spróbować, w porozumieniu z młodzieżą, bo w końcu do niej adresujemy naszą ofertę, i z pełną świadomością roli uniwersytetu znaleźć równowagę w tym skomplikowanym układzie choreograficznym? Nie tracąc z oczu prozaicznych kwestii finansowych, ale też ze świadomością, że nigdy nie możemy równać się wydajnością finansową z naukami ścisłymi. Naszym kapitałem bowiem jest człowiek. Młody, otwarty na świat, świadomy siebie, krytycznie myślący człowiek. I taki kapitał nie ma chyba wymiernej ceny. Dodam gwoli ścisłości, że po studiach neofilologicznych ten młody człowiek zna najczęściej kilka języków obcych, kulturę i literaturę co najmniej jednego kraju, nieobce są mu podróże, jest oczytany, świadom wartości dóbr kulturowych, umie formułować teksty mówione i pisane, a często posiada dodatkowe umiejętności czysto zawodowe: jest gotowy do podjęcia pracy tłumacza, nauczyciela, pracownika sektora kultury czy (czemu nie?) sprawdza się w międzynarodowej korporacji.

Na koniec kilka słów o pandemii. Ale już niemal anegdotycznie. Bo o skutkach społecznych pandemii czy zdalnego nauczania powstało już pewnie mnóstwo prac, tak jak powstały prace językoznawcze o tym, jak to nowe zjawisko wpłynęło na język. Niezaprzeczalnie zdalne nauczanie zmusiło nas do szybkiej nauki korzystania z dobrodziejstw platform internetowych, ale pozwoliło też docenić zalety zajęć stacjonarnych. Ot, taki humanistyczny właśnie aspekt doświadczenia. Próbuję sobie czasem wyobrazić, jak wyglądałaby moja edukacja, gdyby pandemia wybuchła w latach 90., ale potraktujmy to jako ćwiczenie wyobraźni. Pandemia bowiem pozwoliła mi dostrzec pewne aspekty młodzieży, o których rzadko się wspomina. Otóż na początku zajęć zdalnych z ogromnym zdziwieniem skonstatowałam, że frekwencja na moich wykładach wynosi sto procent. I to właśnie wtedy, gdy ogłosiłam, że ze względu na tę trudną i bezprecedensową zarazem sytuację oraz możliwe trudności techniczne nie sprawdzam obecności, na zajęciach pojawiali się wszyscy. Zalęknieni i zdezorientowani pytali, kiedy „to” się skończy. Uświadomiłam sobie, z jak kruchym materiałem ludzkim mamy do czynienia. Jak ta pierwsza w gruncie rzeczy przeszkoda, na którą natknęło się obecne młode pokolenie, urodzone właśnie w czasach otwartych granic, nieograniczonego dostępu do Internetu i wielu innych dóbr, dla nas w młodości nieosiągalnych, potrzebuje wsparcia i naszej uwagi. Nigdy o to nie zapytałam wprost, ale miałam wrażenie, że nasze wspólne zajęcia były dla nich jakąś namiastką normalności, kontynuacją epoki, którą znali i która na naszych oczach dobiegała końca. Że oprócz nauczycieli akademickich byliśmy (jesteśmy?) często dla nich wsparciem, punktem odniesienia, a może wręcz autorytetem.

Drugie doświadczenie dotyczy pierwszego egzaminu organizowanego zdalnie. Pozwoliłam na wyłączenie kamer i mikrofonów, powiedziałam, że są dorośli i uczą się dla siebie, świadoma, że pewnie nie będzie ocen negatywnych. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że odsetek ocen negatywnych był identyczny jak w przypadku egzaminów stacjonarnych. Do dziś nie wiem, jaki był tego powód, ale chcę wierzyć, że była nim po prostu uczciwość.

Jutro

Nie zamierzam idealizować tych doświadczeń ani gloryfikować bezkrytycznie moich studentów. Chociaż lubię ich i kontakty z nimi, nie mam złudzeń, że jest też druga strona nauczania zdalnego i wielu chętnie skorzystało z niewidzialnej anonimowości za ekranem. Ale też wciąż wierzę, że warto podjąć dyskusję nad kształtem studiów i badań neofilologicznych, owym „jutro” naszej pracy badawczo-dydaktycznej. Dla nas samych, ale też dla kolejnych pokoleń, które jeszcze wciąż chcą studiować na kierunkach neofilologicznych. Taki międzypokoleniowy i wewnątrzśrodowiskowy dialog jest naszej zbiorowości niezwykle potrzebny.

Dr hab. Ewa Stala, prof. UJ, Zakład Filologii Hiszpańskiej, Instytut Filologii Romańskiej UJ

Wróć